Wilczyce/Tom III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
W którym kmotr Jakób dotrzymuje przysięgi, złożonej Aubin’owi Krótka-Radość.

Istotnie, hałas, jaki baron Michel i Petit-Pierre usłyszeli od strony, w której znikł Courtin, zamieniał się w jakiś tłumny huk, który zbliżał się ustawicznie i w dwie minuty później kilkunastu strzelców, w pełnym galopie dążąc za odgłosem wściekłego rżenia uciekającego konia margrabiego Souday’a — przemknęło; jak burza, o dziesięć kroków od ukrytych za żywopłotem Petit-Pieire’a z towarzyszem.
W miarę, jak jeźdźcy się oddalali, Petit-Pierre i baron Michel wstawali i śledzili wzrokiem ich bieg szalony.
— Jadą doskonale — odezwał się Petit-Pierre, ale wątpię, czy dogonią konia... A teraz proszę mi powiedzieć, gdzie margrabia Souday przeznaczył mi schronienie?
— Na jednym z moich folwarków.
— Mam nadzieję, że nie na folwarku Courtin’a?
— Nie, na innym, zupełnie odosobnionym, ukrytym w lasach, za Légé.
Ruszyli w drogę, a niebawem okazało się, że Michał znakomicie sprawuje obowiązki przewodnika. Idąc równiną, znaleźli się nad strumieniem, płynącym między łąkami; po obu brzegach strumienia prowadziła droga pewna i wygodna zarazem. Michał szedł tą drogą czas pewien, niosąc Petit-Pierre‘a na ramionach, jak poprzednio biedny Bonneville. Poczem baron skręcił w lewo, wszedł na pagórek i pokazał Petit-Pierre’owi czarne masy lasu Touvois, które ciągnęły się u stóp pagórka.
— Czy to już pański folwark? — spytał Petit-Pierre.
— Nie; musimy jeszcze przejść przez las Touvois; ale po trzech kwadransach drogi będziemy na miejscu.
— A czy las Touvois jest bezpieczny?
— Prawdopodobnie; żołnierze wiedzą, że chodzenie po naszych lasach nocą nie może im przynieść nic dobrego.
— I nie boi się pan zabłąkać?
— Nie; bo nie pójdziemy przez gęstwinę; wejdziemy do lasu dopiero wtedy, gdy odnajdziemy drogę z Machecoul’u do Légé; idąc skrajem wschodnim, musimy na tę drogę natrafić.
— Mój panie przewodniku, wydam ci świadectwo jak najpochlebniejsze i, doprawdy, nie będzie to wina Petit-Pierre’a, jeśli nie otrzymasz nagrody, jakiej pragniesz tak gorąco. Ale oto droga niezgorsza; może to właśnie ta, której szukamy?
— Łatwo ją poznać; musi tam być słup po prawej stronie... O! jest! To właśnie ta sama droga. A teraz, śmiem panu, Petit-Pierre, obiecać dobrą noc.
— Tem lepiej! — odparł Petit-Pierre, wzdychając — nie mogę bowiem ukrywać przed panem, że straszne przejścia w ciągu dnia źle wynagrodziły zmęczenie nocy ubiegłej.
Petit-Pierre nie dokończył jeszcze tych słów, gdy czarna sylwetka powstała z rowu, skoczyła na drogę i mężczyzna schwycił go gwałtownie za kołnierz, krzycząc grzmiącym głosem:
— Stój, albo śmierć!
Michał rzucił się na pomoc młodemu towarzyszowi i, gałką ołowianą swojej szpicrózgi wymierzył napastnikowi silny cios w głowę. Ale omal nie opłacił drogo tej obrony. Mężczyzna, nie puszczając Petit-Pierre’a, którego trzymał lewą ręką, wydobył z pod kurtki pistolet i strzelił do młodego barona. Na szczęście dla biednego młodzieńca, jakkolwiek Petit-Pierre nie był zbyt silny, niemniej nie zachował się tak spokojnie, jak pragnąłby tego człowiek z pistoletem: zobaczył ruch i ruchem szybszym jeszcze potrącił rękę, która celowała zabójczą bronią, tak, że kula, zamiast przeszyć pierś barona Michel’a, drasnęła mu tylko ramię.
Powracał do ataku, a napastnik już wyjmował drugi pistolet z za pasa, gdy wypadli z za krzaków dwaj inni mężczyźni i schwycili Michała z tyłu. Wówczas napastnik, widząc, że Michał nie może już szkodzić, rzekł swoim dwom pomocnikom:
— Rozstrzelajcie mi tego chłopa! a jak skończycie z nim, uprzątniecie i tego.
— Ale — odważył się spytać Petit-Pierre — jakiem prawem zatrzymujecie nas w ten sposób?
— Prawem tego — odparł mężczyzna, wskazując karabin, który niósł na ramieniu. — Dlaczego? Dowiecie się za chwilę. Związać mi mocno tego jegomościa ze szpicrózgą, a tego — dodał z pogardą, wskazując Petit-Pierre’a — nie warto: zdaje mi się, że pójdzie za nami bez trudności.
— Ale wreszcie, dokąd nas prowadzicie? — zapytał Petit-Pierre.
— Oho! jesteś bardzo ciekawy, młody przyjacielu odparł mężczyzna.
— Ale jednak?...
— Do kroćset! ruszaj naprzód, jeżeli tak ci zależy na tem, żeby wiedzieć. Zobaczysz niebawem na własne oczy.
I mężczyzna, wziąwszy Petit-Pieire’a pod rękę, wciągnął go w gęstwinę, gdzie dwaj pomocnicy napastnika wepchnęli też opierającego się jeszcze Michała.
Szli tak przez dziesięć minut, poczem dotarli do polanki, którą znamy, jako siedzibę Jakóba, wodza królików; on to bowiem, chcąc święcie dotrzymać przyrzeczenia, danego Aubin’owi, zatrzymał dwóch pierwszych podróżnych, których mu zasłał przypadek, i jego to strzał z pistoletu wywołał popłoch w całym obozie buntowników, jak widzieliśmy przy końcu jednego z rozdziałów poprzednich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.