Wilczyce/Tom III/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
W którym jest mowa o niebezpieczeństwie, jakiem grozi przebywanie w lesie w złem towarzystwie.

Była, już blizko siódma godzina wieczorem, gdy Petit-Pierre, w towarzystwie barona Michel’a, który został jego przewodnikiem, na miejsce biednego Bonneville’a, opuszczał chatę, gdzie groziło mu takie wielkie niebezpieczeństwo.
Z głębokiem, a łatwo zrozumiałem wzruszeniem, Petit-Pierre przekroczył próg pokoju, gdzie pozostawił zimne zwłoki dzielnego młodzieńca, którego znał od dni kilku zaledwie, a którego już kochał, jak się kocha starych przyjaciół. Sprawa królewska straciła tylko jednego żołnierza, a jednakże Petit-Pierre’owi zdawało się, że utracił całą armię!
Było to pierwsze ziarno krwawego zasiewu, który padł raz jeszcze na ziemię Wandei, a Petit-Pierre zapytywał siebie z trwogą, czy tym razem przynajmniej z zasiewu tego wzejdzie, co innego niż żałoba i żal.
Gdy Michał przyprowadził konia swojego przede drzwi, przypomniał Petit-Pierre’owi, że chwile są drogie, i że przyjaciele czekają na nich; wówczas Petit-Pierre zwrócił się ku wdowie po Paskalu Picaut i, wyciągając do niej rękę, rzekł:
— Jakże wam podziękuję za to, co uczyniliście dla mnie?
— Nic dla piani nie uczyniłam; zapłaciłam dług, wywiązałam się z przysięgi, nic więcej.
— A więc — spytał Petit-Pierre ze łzami w oczach — nie chcecie nawet mojej wdzięczności?
— Jeśli pani chce koniecznie coś mi zawdzięczać — odparła wdowa — to proszę wzamian, gdy będzie się pani modliła za tych, którzy umrą za panią, by pani dorzuciła do modlitw swoich kilka słów za tych, którzy umrą przez panią.
— A więc sądzicie jednak, że mam pewne łaski u Boga? — spytał Petit-Pierre, który nie mógł powstrzymać się od uśmiechu przez łzy.
— Tak, bo zdaje mi się, że pani przeznaczona jest do cierpienia.
— Przyjmijcie przynajmniej to — rzekł Petit-Pierre, zdejmując z szyi medalik, zawieszony na czarnym sznureczku jedwabnym. — To tylko srebro, ale Ojciec Święty pobłogosławił ten medalik w mojej obecności i, wręczając mi go, powiedział, że Bóg wysłucha życzeń za pośrednictwem tego medalika złożonych, byleby były sprawiedliwe i pobożne.
Maryanna wzięła medalik, poczem rzekła:
— Dziękują. Będę tedy za pośrednictwem tego medalika błagała Boga, żeby usunął wojnę domową z naszego kraju i żeby nam zachował wielkość i wolność.
— Dobrze! — odparł Petit-Pierre — ostatnia część życzeń waszych będzie zupełnie zgodna z mojemi.
Po tych słowach, przy pomocy Michała, wsiadł na konia, którego młody baron wziął za uzdę. Poczem, rzuciwszy jeszcze ostatnie pożegnanie wdowie, obaj znikli za żywopłotem.
Petit-Pierre, z głową spuszczoną, kołysany chodem konia, jechał przez czas jakiś w milczeniu, zatopiony w głębokiej, bolesnej zadumie. Naraz podniósł głowę, wytężył słuch i rzekł do Michała:
— Jeśli się nie mylę, ktoś idzie ku nam; niech pan zobaczy.
Istotnie, rozległ się odgłos kroków męskich, jeszcze wprawdzie w pewnej odległości, ale coraz bliższych.
— Zdaje mi się, że ten człowiek jest sam — odezwał się znów Petit-Pierre.
— Tak, ale niemniej musimy się mieć na baczności — odparł baron — pozwoli pani zatem, że i ja wsiądę na konia.
— Chętnie; ale czyż pan już jest zmęczony?
— Nie, bynajmniej! tylko jestem bardzo znany w całej okolicy i, gdyby mnie spotkano obok chłopa na koniu, którego prowadzę z-a cugle, jak Arnan prowadził Mardocheusza, obudziłoby to z pewnością podejrzenia.
— Brawo! ma pan najzupełniejszą słuszność i zaczynam wierzyć, że doczekamy się jeszcze z pana pociechy.
Petit-Pierre zeszedł; Michał zaś wskoczył zwinnie na siodło, poczem Petit-Pierre usiadł skromnie za nim z tyłu. Zaledwie usadowili się na siodle, ujrzeli w odległości trzydziestu zaledwie kroków mężczyznę, który szedł ku nim i naraz się zatrzymał.
— Oho! — rzekł Petit-Pierre — zdaje się, że jeśli my boimy się przechodniów, to i ten przechodzień nas się obawia.
— Kto idzie? — spytał Michał grubym głosem.
— Ech! to pan baron!... — odparł mężczyzna, zbliżając się. — Niech mnie dyabli porwą, jeżeli spodziewałem się spotkać pana na gościńcu o tej godzinie!
— Mówił pan prawdę, twierdząc, że pan jest znany — odezwał się Petit-Pierre ze śmiechem.
— O! tak, na nieszczęście — odparł Michał tonem, którym dał Petit-Pierre’towi do zrozumienia, że grozi mu niebezpieczeństwo.
— Któż to jest? — spytał Petit-Pierre.
— Courtin, mój dzierżawca, ten, którego posądzamy o zdradzenie obecności pani u Maryanny Picaut’owej. — Poezem, śpiesznie, tonem rozkazującym, z którego towarzysz mógł najlepiej wywnioskować, że położenie jest groźne, dodał: — Proszę się schować za mnie.
— To wy, Courtin’ie? — spytał Michał, gdy Petit-Pierre ukrył się jak mógł najlepiej.
— Tak, to ja — odparł dzierżawca.
— A skądże to wracacie?
— Z Machecoul’u, dokąd poszedłem, żeby kupić wołu.
— Gdzież ten wół? Nie widzę go.
— Nie dobiłem targu; przez tę przeklętą politykę handel nie idzie i niema nic na rynkach — odparł Courtin, który, mówiąc, oglądał bacznie, o ile pozwalała ciemność, konia, na którym siedział młody baron.
Ponieważ Michał nie podejmował rozmowy nanowo, przeto Courtin ciągnął dalej:
— Ale co to, pan baron jeszcze odwraca się od Logerie?
— Nic dziwnego, jadę do Souday.
— Czy mogę zwrócić uwagę, że pan nie jest na właściwej drodze?
— O! wiem dobrze; ale obawiam się, że droga właściwa jest strzeżona, i dlatego wolę objechać.
— W takim razie, jeśli pan istotnie jedzie do Souday, uważam sobie za obowiązek ostrzedz pana, że pan znajdzie klatkę pustą.
— Ba!
— Tak; i jeśli pan baron chce znaleźć ptaka, za którym ugania się pan po polach, to nie do Souday jechać trzeba.
— Kto ci to powiedział, Courtin’ie? — spytał Michał, manewrując koniem tak, żeby być ciągle nawprost swego interlokutora i zakryć w ten sposób Petit-Pierre’a.
— Kto mi powiedział? — rzekł Courtin. — Ależ, do licha! moje oko! Widziałem, jak cała ta banda wyruszała; niech ją piekło pochłonie! Przedefilowała przede mną na drodze do Grandes-Landes.
— Czy żołnierze byli w tej stronie? — spytał baron.
Petit-Pierre pomyślał, że to pytanie było zbyteczne, i uszczypnął Michała w ramię
— Żołnierze? — powtórzył Courtin. — To i pan także boi się teraz żołnierzy! W takim razie nie radzę panu puszczać się tej nocy na równinę, bo pan nie ujedzie mili, żeby nie ujrzeć bagnetów. Niech pan lepiej powróci ze mną do Logerie; sprawi pan wielką radość matce, która martwi się srodze, że pan ją opuścił w takich złych zamiarach.
— Courtin’ie, i ja z kolei dam wam radę.
— Jaką, panie baronie?
— Żebyście milczeli.
— Nie, nie będę milczał — odparł dzierżawca, udając bolesne wzruszenie — nie, ja nie mogę patrzeć spokojnie, jak mój młody pan naraża się na tysiące niebezpieczeństw i to wszystko dla...
— Milcz, Courtin’ie!
— Dla jednej z tych przeklętych wilczyc, której nie chciałby nawet syn chłopa, jak ja!
— Nędzniku! będziesz ty milczał? zawołał młodzieniec, podnosząc na Courtin’a szpicrutę, którą trzymał w ręce.
Ten ruch, napewno umyślnie wywołany przez Courtin’a, sprawił, że koń Michała postąpił krok naprzód, tak, że wójt Logerie mógł już teraz widzieć obu jeźdźców.
— Niech mi pan baron przebaczy, jeśli go obrażam rzekł tonem płaczliwym — niech mi pan przebaczy; ale już dwie noce nie śpię, myśląc o tem wszystkiem.
Petit-Pierre zadrżał: w głosie wójta Logerie dosłyszał te same intonacye fałszywej pokory, które zauważył już w chacie wdowy Picaut’owej, gdzie, po wyjściu Courtin’a, rozegrały się takie smutne wypadki. Powtórnie tedy uszczypnął w bok Michała, co miało znaczyć: „Za jakąbądź cenę, skończmy rozmowę z tym człowiekiem“.
— Dobrze już, dobrze — rzekł Michał — idźcie swoją drogą i pozwólcie nam iść swoją.
Courtin udawał, że teraz dopiero spostrzegł, iż ktoś siedzi na siodle za baronem.
— Ach! Boże! — rzekł — to pan nie jest sam?... Rozumiem, panie baronie, że to, co powiedziałem, mogło pana dotknąć. Ktokolwiek pan jest — zwrócił się do Petit-Pierre’a — okaże się pan niewątpliwie rozumniejszy od swego młodego przyjaciela. Niech pan mnie poprze i powie mu także, że nie wyniknie dla niego nic dobrego z naigrawania się z praw i z siły, jaką rozporządza rząd, że dla przypodobania się tym wilczycom nie powinien narażać siebie.
— Jeszcze raz, Courtin’ie — rzekł Michał, tonem prawdziwej groźby — odejdź! Postępuję, jak mi się podoba, i uważam, że jesteś bardzo zuchwały, skoro pozwalasz sobie sądzić moje postępowanie.
Ale Courtin, którego wytrwałość znamy, postanowił widocznie, że nie oddali się, zanim nie ujrzy rysów tajemniczej osoby, siedzącej na siodle za jego młody panem i odwracającej się, o ile możności, plecami.
— Panie baronie — rzekł, usiłując nadać słowom swoim ton najzupełniejszej dobrej wiary — jutro uczyni pan, co się panu spodoba; ale niech pan tę noc przynajmniej spocznie we własnym folwarku z osobą, panem, czy panią, która panu towarzyszy. Przysięgam, panie baronie, że niebezpiecznie jest wędrować nocy dzisiejszej.
— Niebezpieczeństwo nie może istnieć ani dla mojego towarzysza, ani dla mnie, gdyż nie mieszamy się zupełnie do polityki... A to co, co wy tam majstrujecie przy mojem siodle, Courtin’ie? — dodał młodzieniec, zauważywszy u dzierżawcy swego ruch, którego nie umiał sobie wytłómaczyć.
— Nic, panie baronie, nic — odparł Courtin dobrodusznie. — A więc pan nie chce słuchać ani moich rad, ani próśb moich?
— Nie; idź swoją drogą i nie zatrzymuj mnie.
— A więc niech pan jedzie i niech piana Bóg ma w swojej opiece! — rzekł dzierżawca, tonem podstępnej życzliwości. — Ale niech pan pamięta, że pański biedny Courtin uczynił wszystko, co od niego zależało, żeby zapobiedz nieszczęściu, jakie mogłoby pana spotkać.
To mówiąc, Courtin nareszcie usunął się w bok, a Michał, spiąwszy konia ostrogą, ruszył w drogę.
— Galopem! galopem! — rzekł Petit-Pierre. — Tak, poznałem tego człowieka, który stał się przyczyną śmierci biednego Bonneville’a! Oddalmy się jak najprędzej; ten człowiek nieszczęście przynosi!
Młodzieniec spiął teraz konia obu ostrogami, ale zaledwie zwierzę przebiegło kawałek drogi, siodło nagle przekręciło się i obaj jeźdźcy spadli ciężko na kamienie. Petit-Pierre podniósł się pierwszy.
— Czy pan zraniony? — spytał Michała, który podnosił się z kolei.
— Nie — odparł — ale zastanawiam się w jaki sposób...
— W jaki sposób spadliśmy? Mniejsza o to. Spadliśmy i kwita. A teraz, niech pan co prędzej osiodła konia.
— Masz tobie! — zawołał Michał, zarzuciwszy siodło na grzbiet konia — oba popręgi pękły na tej samej wysokości.
— Powiedz pan raczej, że są poprzecinane — rzekł Petit-Pierre. — To sztuczka pańskiego szatańskiego Courtin’a i nie zapowiada nam nic dobrego. Poczekaj-no, baronie, i spojrzyj w tę stronę...
Michał, którego Petit-Pierre schwytał za ramię, zwrócił oczy w kierunku, wskazanym przez niego, i ujrzał w odległości ćwierć mili w dolinie trzy czy cztery ogniska, płonące śród ciemności.
— To biwak — rzekł Petit-Pierre. — Jeśli ten dureń ma podejrzenia, a ma je niewątpliwie, ponieważ droga jego prowadzi mimo tego biwaku, naśle na nas powtórnie czerwone spodnie.
— Czy pani sądzi, że, wiedząc, iż ja, pan jego, jestem z panią, będzie śmiał...
— Po tem, co zaszło, przypuszczam wszystko, panie Michale.
— Ma pani słuszność i nie należy liczyć na szczęśliwy przypadek.
— W takim razie dobrze byłoby zejść z drogi.
— Myślałem właśnie o tem.
— Ile czasu będzie trzeba, żebyśmy piechotą dotarli do miejsca, gdzie margrabia, czeka na nas?
— Godzinę co najmniej; to też nie mamy czasu do stracenia... Ale co pocznie, my z koniem margrabiego? Nie będzie przecież przesadzał żywopłotów.
— Zarzućmy mu cugle na szyję; powróci do swojej stajni, a jeśli nasi przyjaciele zatrzymają go w drodze, zrozumieją, że zdarzył nam się jakiś wypadek i wyruszą nas szukać... Ale cicho!
— Co?
— Czy pan nic nie słyszy? — zapytał Petit-Pierre.
— Owszem, odgłos kroków końskich w kierunku biwaku.
— Widzisz, baronie, twój zacny dzierżawca nie bez zamiaru poprzecinał popręgi naszego siodła! Zmykajmy, biedny baronie!
— Ale jeśli zostawimy konia tutaj, ci, którzy nas ścigają, znajdą go i domyślą się z łatwością, że jeźdźcy nie są daleko.
— Po czekaj-no, baronie — rzekł Petit-Pierre — przychodzi mi myśl...
— Skąd?
— Z Włoch... Wyścigi koni barberi...[1] tak, doskonale. Niech mi pan dopomoże.
— Jestem na rozkazy.
Petit-Pierre zabrał się do dzieła. Delikatnemi rękoma, nie bacząc, że może pokaleczyć palce, obłamywał gałęzie z płotu utworzonego z krzaków cierni i ostrokrzewu. Michał czynił to samo i niebawem mieli dwie spore wiązki.
— Co pani z tem zrobi? — zapytał Michał.
— Niech pan odedrze znak od chustki do nosa i da mi resztę.
Michał usłuchał, a Petit-Pierre rozdarł chustkę na dwa pasma, i związał niemi dwa pęki gałęzi, poczem przymocował jeden do grzywy konia, długiej i jedwabistej, drugi zaś do ogona. Biedne zwierzę, czując kolce, wbijające się w ciało, zaczęło rzucać się i wyrywać.
— Teraz — odezwał się Petit-Pierre — — niech mu pan zdejmie uzdę i cugle, żeby karku nie skręcił, i niech go pan puści.
Koń, zaledwie poczuł zupełną swobodę, zarżał, raz jeszcze wstrząsnął wściekle grzywą i ogonem, poczem popędził, jak wicher, pozostawiając za sobą smugę iskier.
— Brawo! — zawołał Petit-Pierre. — A teraz podnieś pan siodło i ukryjmy się, co tchu.
Przeszli przez żywopłot, Michał, ciągnąc za sobą siodło i cugle. Tu przykucnęli i wytężyli słuch. Słyszeli jeszcze odgłos kopyt konia galopującego po kamieniach.
— Czy pani słyszy? — zapytał banon zadowolony.

— Słyszę; ale nie sami słuchamy, panie baronie — odparł Petit-Pierre — a oto echo!





  1. Berberyjskich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.