Wilczyce/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.
Pan Marek.

Tego samego dnia, w którym rozegrywały się w domu wdowy Picaut, w zamku Souday, w lesie Touvois i na folwarku Banloeuvre wypadki, opisane w ostatnich naszych rozdziałach, drzwi domu, oznaczonego n-rem 17 przy ulicy du Château w Nantes, otwierały się około godziny piątej nad wieczorem przed dwoma mężczyznami. W jednym z nich można było poznać komisarza cywilnego Paskala, z którym czytelnicy nasi zawarli już znajomość w zamku Souday i który, opuściwszy zamek, dotarł w ciągu nocy, bez przeszkód, do swojej siedziby.
Drugi, to jest ten, którym chwilowo zajmować się będziemy, był to mężczyzna lat około czterdziestu, o oku żywem, inteligentnem, głębokiem, o nosie zgarbionym, o zębach białych, o wargach pełnych, zmysłowych, właściwych ludziom, obdarzonym bujną wyobraźnią; czarny frak biały krawat, wstążeczka Legii honorowej wskazywały o ile można sądzić z pozorów, że to człowiek, należący do ciała urzędniczego. Istotnie, był to jeden z najznakomitszych adwokatów paryskich, który przybył dnia poprzedniego do Nantes i zamieszkał u kolegi swego, komisarza cywilnego.
W słowniku rojalistycznyni nosił imię Marka, to jest jedno z imion Cycerona.
Gdy przybył przed drzwi domu, w towarzystwie, jak wspominaliśmy, komisarza cywilnego, zastał czekający kabryołet. Uścisnął dłoń swego gospodarza i wsiadł do wehikułu, stangret zaś, pochylając się ku komisarzowi cywilnemu, zapytał, jak gdyby znana mu była nieświadomość podróżnego w tym względzie:
— Dokąd zawieźć pana?
— Widzicie tego chłopa, siedzącego na koniu siwym, jabłkowitym, na końcu ulicy? — spytał komisarz cywilny.
— Widzę — odparł stangret.
— A więc trzeba, tylko jechać za nim.
Zaledwie objaśnienie to zostało udzielone, gdy człowiek na koniu siwym, jabłkowitym, jak gdyby mógł był usłyszeć słowa, wymawiane przez agenta legitymistycznego, ruszył w drogę, jadąc w dół ulicy du Château i skręcając na prawo, tak, by dążyć dalej wzdłóż rzeki, płynącej po jego stronie lewej. W chwili, gdy kaibryolet ze swej strony przybywał na róg ulicy du Château i skręcał w kierunku wskazanym, podróżny ujrzał znów jeźdźca, który, nie rzucając nawet jednego spojrzenia wstecz, wjeżdżał na most Rousseau, prowadzący przez Loarę do drogi ku Saint-Philbert-de-Grand-Lieu.
Podróżny przejechał przez, most i podążył tą samą drogą. Chłop jechał kłusem, ale umiarkowanym, tak, by podróżny mógł podążyć za nim. Jeździec nie odwracał wszakże głowy i był pozornie nietylko obojętny na wszystko, co się działo poza nim, ale i taki nieświadomy misyi, jaką spełniał, że były chwile, w których podróżny mniemał, iż padł ofiarą mistyfikacyi.
Po dwóch godzinach drogi jadący przybyli o zmierzchu do Saint-Philbert-de-Grand-Lieu. Człowiek na siwku zatrzymał się przed gospodą pod „Łabędziem“, zsiadł z konia; oddał go w ręce chłopca stajennego i wszedł do gospody. Podróżny przybył w pięć minut później i również wszedł do gospody. W kuchni minął go chłop, udając, że go nie zna, i wsunął mu tak, że nikt nie widział, bilecik w rękę.
Podróżny przeszedł do wspólnej izby, pustej w danej chwili, zażądał butelki wina i światła. Przyniesiono mu, czego żądał. Butelki nie tknął, ale otworzył bilecik, który zawierał te słowa:
„Będę na Pana czekał na wielkim gościńcu, idącym do Légé; proszę iść za mną, ale ani się do mnie nie zbliżać, ani do mnie nie mówić. Stangret pozostanie z kabryoletem w gospodzie“.
Podróżny spalił bilecik, nalał sobie kieliszek wina, w którem umoczył usta, zamówił stangreta na wieczór następny i wyszedł z gospody, nie zwróciwszy uwagi oberżysty, a przynajmniej zdawało się, że oberżysta uwagi nań nie zwraca. Gdy przybył na kraniec wioski, spostrzegł swego chłopa, który wycinał sobie kij z żywopłotu z tarniny, następnie ruszył w drogę, obcinając z kija gałęzie. Pan Marek szedł za nim przez jakie pół mili mniej więcej, poczem chłop wszedł do domu samotnego, położonego na prawo od drogi. Noc już zapadła zupełnie. Podróżny przyśpieszył kroku i wszedł do domu prawie jednocześnie z wieśniakiem.
W chwili, gdy stanął w progu, w izbie, wychodzącej na gościniec, była tylko kobieta. Chłop stal przed nią, zdawało się, że czeka przybycia podróżnego. Gdy ten się ukazał, chłop rzekł:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Co powiedziawszy, wyszedł niezwłocznie, tak, że podróżny nie zdążył mu podziękować, ani słowem, ani pieniędzmi. Gdy zaś zwrócił zdumione spojrzenie na gospodynię domu, ta dała mu znak, żeby usiadł i, nie troszcząc się bynajmniej o jego obecność, nie mówiąc do niego słowa, powróciła do zajęć domowych. Minęło pół godziny w zupełnem milczeniu i podróżny zaczął się niecierpliwić, gdy wrócił gospodarz domu i, nie objawiając najmniejszego zdziwienia, ani zaciekawienia, powitał gościa. Spojrzał tylko na żonę, która powtórzyła dosłownie zdanie przewodnika:
— Tego pana trzeba zaprowadzić.
Wówczas gospodarz rzucił na obcego spojrzenie zaniepokojone, przebiegłe i szybkie, właściwe chłopom wandejskim; ale twarz jego błyskawicznie przybrała znów zwykły wyraz, t. j. dobroduszny i naiwny; zbliżył się do gościa, trzymając kapelusz w ręku.
— Pan pragnie podróżować po okolicy? — spytał.
— Tak, mój przyjacielu — odparł pan Marek — pragnąłbym pójść dalej w głąb.
— Pan ma niewątpliwie papiery?
— Oczywiście.
— W porządku?
— Jak najbardziej w porządku.
— Na przezwisko czy na nazwisko prawdziwe?
— Na — nazwisko prawdziwe.
— Jestem zmuszony, nie chcąc popełnić omyłki, prosić pana o pokazanie mi tych papierów.
— Czy to koniecznie potrzebne?
— O! tak; bo dopiero, gdy je przejrzę, będę mógł powiedzieć, czy pan może tutaj podróżować spokojnie.
Podróżny wydobył swój paszport, datowany 28 lutego.
— Proszę — rzekł.
Wieśniak wziął paszport, spojrzał, czy rysopis odpowiada twarzy i, oddając paszport, rzekł:
— Doskonale; może pan podróżować wszędzie, mając ten papier.
— I podejmujecie się dać mi przewodnika?
— Tak, panie.
— Radbym, żeby się to stało jak najspieszniej.
— Każę osiodłać konie.
Wieśniak wyszedł i w dziesięć minut wrócił.
— Konie gotowe — rzekł.
— A przewodnik?
— Czeka.
Pan Marek wyszedł i zastał przede drzwiami parobka folwarcznego, już na siodle, trzymającego drugiego konia za uzdę. Wskoczył na siodło, a parobek, nowy jego przewodnik, ruszył w drogę, równie milczący, jak jego poprzednik.
Była, godzina dziewiąta. Noc ciemna panowała dokoła.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.