Wilczyce/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wilczyce
Podtytuł Powieść z wojen wandejskich
Wydawca Gebethner i Wolff; G. Gebethner
Data wyd. 1913
Druk Piotr Laskauer
Miejsce wyd. Warszawa Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les louves de Machecoul
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
W jaki sposób podróżowano w departamencie Loary Dolnej, w miesiącu maju 1832.

Po godzinie przeszło jazdy, w ciągu której ani jedno słowo nie zostało zamienione między podróżnym a jego przewodnikiem, przybyli obaj przed jeden z budynków właściwych temu krajowi, które są nawpół folwarkiem, napoły zamkiem.
Przewodnik zatrzymał się, dał znak podróżnemu, żeby poszedł za jego przykładem, poczem zsiadł z konia i zapukał do drzwi. Po chwili otworzył służący.
— Tu jest pewien pan, który ma się rozmówić z panem — rzekł parobek.
— To niepodobna — odparł służący pan leży w łóżku.
— Już? — spytał podróżny.
Służący zbliżył się.
— Pan spędził ostatnią noc na schadzce, a znaczną część dnia na koniu.
— Mniejsza o to! — rzekł przewodnik — ten pan musi się z panem widzieć; przychodzi od pana Paskala, a idzie do Petit-Pierra’a.
— W takim razie, to co innego, idę obudzić pana.
Niebawem przybył młody człowiek.
— W każdej innej okoliczności — rzekł do podróżnego — nalegałbym, żeby pan raczył zatrzymać się pod moim dachem; ale pan jest niewątpliwie tym, na którego Petit-Pierre czeka a który przybywa z Paryża.
— Właśnie.
— Zatem pan Marek?
— Pan Marek.
— Nie traćmy tedy ani minuty, albowiem jest pan oczekiwany z niecierpliwością. — A zwracając się do parobka, dodał: — Czy twój koń nie zmęczony?
— Zrobił półtorej mili od rana.
— W takim razie biorę go; moje konie są zmordowane. Zostań tutaj i wypróżnij butelkę z Ludwikiem; za dwie godziny będę z powrotem. Ludwiku, rób honory domu temu koledze.
I młodzieniec wskoczył na siodło, a zwracając się do podróżnego, spytał:
— Czy pan gotów?
Na znak potwierdzający pana Marka, obaj ruszyli w drogę. Po kwadransie ciszy krzyk rozległ się, w oddaleniu stu kroków od jadących. Pan Marek drgnął i zapytał, co to za krzyk.
— To nasz wywiadowca — odparł wódz wandejski. — Pyta na swój sposób, czy droga wolna. Wnet usłyszy pan odpowiedź.
Wyciągnął rękę, położył dłoń na ramieniu podróżnego i zatrzymał konia, a pan Marek poszedł za jego przykładem. Istotnie, niebawem odezwał się krzyk drugi, z punktu odleglejszego; zdawało się, że jest echem pierwszego, taki był do niego podobny.
— Możemy jechać dalej; droga wolna — odezwał się wódz wandejski, popędzając konia.
— Wyprzedza nas tedy wywiadowca?
— Jeden nas wyprzedza, a drugi dąży za nami. Mamy o dwieście kroków przed sobą jednego człowieka, a o dwieście kroków za sobą drugiego.
— Ale któż to odpowiada naszemu wywiadowcy ze straży przedniej?
— Chłopi, których chaty ciągną się wzdłuż drogi. Niech pan uważa, gdy pan będzie przejeżdżał mimo jednej z tych chat; ujrzy pan otwierające się małe okienko, przez które wysunie się głowa mężczyzny i tak zostanie nieruchoma, jak z kamienia, a zniknie dopiero, gdy nas straci z oczu. Gdybyśmy byli żołnierzami z jakiej załogi okolicznej, człowiek, któryby patrzył na nas, przejeżdżających, wyszedłby niezwłocznie tylnemi drzwiami; następnie, gdyby było gdzie w okolicy jakie zebranie, zostałoby uprzedzone wczas o zbliżaniu się kolumny, która mogłaby je zaskoczyć. — Tu wódz wandejski uwiał. — Słuchaj pan — dodał.
Obaj jeźdźcy zatrzymali się.
— Zdaje mi się, że słyszałem tylko krzyk naszego wywiadowcy — rzekł podróżny.
— Właśnie; żaden krzyk mu nie odpowiedział.
— A to znaczy?...
— Że żołnierze są w pobliżu.
Na te słowa popędził konia kłusem, a podróżny za nim. Prawie w tej samej chwili usłyszeli odgłos przyśpieszonych kroków: człowiek, sprawujący straż za nimi, doganiał ich co sił starczyło. Na rozdrożu zastali tego, który ich wyprzedzał — stał nieruchomy i niepewny. Ponieważ nie odpowiedziano mu ani z jednej strony, ani z drugiej, przeto nie wiedział, którą ruszyć drogą. Obie zresztą prowadziły do tego samego celu — tylko lewa była nieco dłuższa od prawej.
Po krótkiej naradzie wodzą i przewodnika, ten ostatni wszedł na ścieżkę ze strony prawej, gdzie niebawem podążyli za nim: wódz wandejski i podróżny, pozostawiając na miejscu, które opuszczali, czwartego towarzysza; ten zaś w pięć minut później poszedł ich śladami. Ujechawszy ze trzysta kroków, dwaj rojaliści ujrzeli swego wywiadowcę, stojącego w miejscu i dającego im ręką znaki, które nakazywały milczenie. Poczem padło szeptem słowo:
— Patrol!
Istotnie, dobiegał teraz z dala odgłos regularnych kroków maszerującego wojska; to jedna z kolumn latających generała Dermoncourt’a sprawowała straż nocną. Nagle wywiadowca zwrócił uwagę wodza wandejskiego, dając mu’znak. Dzięki przelotnemu promieniowi księżyca, który już znikł za chmurami, chłop dostrzegł błysk bagnetów i palcem wskazywał wodzowi i podróżnemu kierunek, w którym mieli się udać. Droga, na której się znajdowali, ciągnęła się, jak przeważnie drogi ówczesne w Wandei, między dwoma wysokimi stokami. Żołnierze, chcąc uniknąć wody, płynącej zwykle na tych drogach po obfitych deszczach — zamiast maszerować ścieżką, weszli na jeden ze stoków i dążyli z drugiej strony naturalnego płotu, który się ciągnął po lewej stronie podróżnych.
Idąc tą drogą, musieli przejść o dziesięć kroków od dwóch jeźdźców i dwóch piechurów, ukrytych w głębiach ścieżki między stokami. Gdyby jeden z dwóch koni zarżał, podróżni zostaliby jeńcami, ale zwierzęta, jak gdyby zrozumiały niebezpieczeństwo, zachowały się równie cicho, jak ich panowie, a żołnierze poszli dalej, nie domyślając się, mimo kogo przechodzili. Gdy odgłos kroków żołnierzy zginął w dali, podróżni odetchnęli i ruszyli w drogę.
W kwadrans później skręcili z drogi i weszli do lasu Machecoul. Tu już byli swobodniejsi, trudno było bowiem przypuszczać, żeby żołnierze zagłębiali się w las. Wódz wandejski i podróżny zsiedli tedy z koni, powierzyli je pieczy jednego z wywiadowców, gdy drugi znikł w ciemnościach, skręciwszy na boczną ścieżkę. Zaledwie pan Marek i jego przewodnik, dążąc w tę samą stronę, uszli ze dwieście kroków, usłyszeli przeciągły, ponury krzyk puhacza. Wódz wandejski, w odpowiedzi, rzucił ostry krzyk puszczyka. Krzyk puhacza odezwał się ponownie i w kilka minut później ukazał się przewodnik w towarzystwie człowieka obcego.
Był te Jan Oullier, do którego wódz wandejski zwrócił się ze słowami:
— Mój przyjacielu, ten pan musi się widzieć a Petit-Pierre’m.
Na co Jan Oullier zadowolił się odpowiedzią:
— Niech idzie ze mną.
Podróżny wyciągnął do wodza wandejskiego rękę, który mu ją uścisnął serdecznie; w taki sam sposób pożegnał dwóch chłopów, poczem Jan Oullier wszedł na ścieżkę, którą przybył, mówiąc:
— Proszę iść za mną.
Podróżny, zaledwie widział, śród ciemności lasu, poruszającą się postać Jana Oullier’a. Wszelako, stopniowo postać ta, idąca naprzód, zwolniła kroku, tak, by znaleźć się obok pana Marka, który odczuł, że przewodnik ma mu coś powiedzieć; nastawił tedy ucha i istotnie usłyszał szept:
— Jesteśmy szpiegowani; człowiek jakiś nas śledzi. Niech się pan nie zaniepokoi, jeśli zniknę. Proszę czekać na mnie w miejscu, gdzie zniknę.
Podróżny odpowiedział skinieniem głowy. Uszli jeszcze z kilkadziesiąt kroków. Nagle Jan Oullier rzucił się w gęstwinę, skąd dobiegł szelest taki, jaki spowodowałby kozioł, zrywający się nagle w przerażeniu. Szelest ten oddalał się, a w tym samym kierunku odzywał się odgłos kroków Jana Oullier’a. Poczem szelest ucichł. Podróżny oparł się o dąb i czekał. Po dwudziestu minutach Jan Oullier powrócił — nie znalazł nikogo.
— Domyślam się jednak, kto to być może — rzekł — ten hultaj zna las równie dobrze, jak ja.
Ruszyli w drogę i niebawem znaleźli się na skraju lasu.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł Jan Oullier.
Istotnie pan Marek ujrzał nieopodal folwark Banloeuvre. Jan Oullier rozejrzał się uważnie dokoła. Jak okiem sięgnął, droga była wolna. Przeszedł przez drogę sam, poczem otworzył kluczem drzwi i rzekł:
— Niech pan wejdzie!
Pan Marek przeszedł szybko przez gościniec i znikł w drzwiach otwartych. Drzwi zamknęły się za mężczyznami. W sieni ukazała się biała, postać.
— Kto tam? — spytał głos kobiecy, ale silny i rozkazujący.
— Ja, panno Berto — odparł Jan Oullier.
— Nie jesteście sami?
— Jestem z tym panem z Paryża, który chce się widzieć z Petit-Pierre’m.
Berta zbliżyła się do podróżnego.
— Proszę pana... za mną — rzekła i zaprowadziła pana Marka do salonu dosyć ubogo umeblowanego; posadzka wszakże była doskonale wywoskowana, a firanki nieposzlakowanej białości. Na kominku palił się ogień, a przy tym ogniu stał stolik z przygotowaną wieczerzą.
— Proszę, niech pan siada — odezwała, się znów Berta z ujmującą uprzejmością — pan pewnie głodny i spragniony; niechże się pan posili, Petit-Pierre śpi; ale wydał rozkaz, żeby go obudzić, jeśli kto przybędzie z Paryża. Pan przyjeżdża z Paryża?
— Tak jest.
— Wrócę za dziesięć minut.
I Berta znikła, jak widzenie.
Podróżny siedział przez kilka sekund nieruchomy ze zdumienia, Był bystrym obserwatorem, a nigdy nie zdarzyło mu się widzieć tyle wdzięku i uroku w połączeniu z taką energią. Rzekłbyś, młody Achilles, przebrany za kobietę, który nie widział jeszcze błysku miecza Ulisesa. Pogrążony w głębokiej zadumie, pan Marek nie myślał o jedzeniu, ani o piciu.
Berta, wróciła niebawem.
— Petit-Pierre gotów jest przyjąć pana — oznajmiła.
Podróżny wstał, Berta poszła naprzód. Trzymała w ręku krótką pochodnię, którą podnosiła, by oświetlać schody, a której blask padał jednocześnie na jej twarz. Podróżny z podziwem spoglądał na jej przepyszne włosy, na cudne oczy, na cerę matową, jaśniejącą młodością i zdrowiem, na ruchy energiczne, swobodne, na postać bogini.
Młoda, dziewczyna, zapukała do drzwi jednego z pokojów.
— Proszę — odpowiedział głos kobiecy.
Drzwi się otworzyły, młoda dziewczyna skłoniła lekko głowę, podróżny wszedł, drzwi zamknęły się za nim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.