<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Złymi schodami, jakby przylepionymi do muru, zaprowadzono podróżnego na pierwsze piętro; tu otwarto przed nim drzwi do dużego pokoju, gdzie na łóżku sosnowem grubej roboty ujrzał kobietę, a w tej kobiecie poznał księżnę de Berry. Uwaga pana Marka skupiła się na niej. Bielizna nędznego łoża była z bardzo cienkiego batystu, a ten zbytek jedynie przypominał stanowisko, jakie księżna zajmowała w świecie. Szal w kraty czerwone i zielone służył za kołdrę.
Marny kominek gipsowy ogrzewał pokój; całe urządzenie stanowił stół, papierami zasłany, na których leżała para pistoletów, oraz dwa krzesła; na jednem, stojącem przy stole, spoczywała ciemna peruka, na drugiem, w nogach łóżka, złożony był strój młodego wieśniaka.
Księżna z widoczną niecierpliwością oczekiwała przybycia podróżnego; ujrzawszy go bowiem, wychyliła się z łóżka i wyciągnęła do pana Marka ręce. On zaś pochwycił je, złożył na nich pełen szacunku pocałunek i księżna uczula łzę, spadając z oczu wiernego stronnika na jedną z dłoni, którą w rękach swoich zatrzymał.
— Łza! — odezwała się — czy przynosi mi pan złe wieści?
— Ta łza wypływa z mego serca — odparł pan Marek — i wyraża moje przywiązanie i głęboki żal, jaki imnie przejmuje na widok księżnej pani takiej osamotnionej, opuszczonej na ubogim folwarku w Wandei, księżnej pani, którą widziałem...
Urwał, łzy nie pozwoliły mu mówić.
— Tak, w Tuileryach — dokończyła księżna — nieprawda, na stopniach tronu? Otóż, kochany panie, byłam tam, z pewnością gorzej strzeżona i mniej dobrze obsłużona, niż tutaj; tutaj bowiem strzeże mnie i obsługuje wierność, która się poświęca, gdy tam ludzie dokoła mnie kierowani byli interesem, który oblicza... Ale jakie są wieści z Paryża, prędko! Czy dobre?
— Księżna pani zechce uwierzyć — odparł pan Marek — że z głębokim żalem, ja, człowiek zapału, zmuszony jestem być wysłańcem rozwagi.
— A... a więc, gdy moi przyjaciele w Wandei idą na śmierć, moi przyjaciele w Paryżu są rozważni. Widzi pan, że miałam słuszność, mówiąc, iż jestem tutaj lepiej strzeżona, a zwłaszcza lepiej obsłużona, niż w Tuileryach.
— Lepiej strzeżona, może; ale lepiej obsłużona, nie! Bywają chwile, w których rozwaga jest warunkiem powodzenia.
— Ależ, panie — rzekła księżna niecierpliwie — wiem równie dobrze, jak pan, o tem, co się dzieje w Paryżu, wiem zatem, że wybuch rewolucyi jest naglący.
— Żyjemy od półtora roku odparł adwokat głosem stanowczym i dźwięcznym — śród rokoszów, a żaden z nich nie zdołał się podnieść do wysokości rewolucyi.
— Ludwik Filip jest niepopularny.
— Przyznaję; ale to jeszcze nie dowodzi, że Henryk V jest popularny.
— Henryk V! Henryk V!, mój syn, panie, nie nazywa się Henryk V, tylko Henryk IV drugi... A teraz, powiedz mi pian prawdę, szczerą prawdę! żądam tego, chcę wiedzieć wszystko!
— Skoro taka wola księżnej pani, nie będę nic ukrywał. Na nieszczęście wspomnienia ludów zanikają szybko, a widnokręg mają ciasny; dla ludu francuskiego, t. j. dla tej siły materyałnej i brutalnej, która jest sprawczynią rokoszów, a niekiedy nawet, gdy owionie ją tchnienie ze szczytów, rewolucyi, istnieją dwa wielkie wspomnienia: pierwsze z przed laty czterdziestu trzech, a drugie z przed laty siedemnastu; pierwsze, to wzięcie Bastylii, czyli zwycięstwo ludu nad rojalizmem, zwycięstwo, które dało narodowi sztandar trójkolorowy; drugie, to podwójna restauracya z r. 1814 i 1815, zwycięstwo rojalizmu nad ludem, zwycięstwo, które narzuciło krajowi sztandar biały. Otóż w wielkich ruchach społecznych wszystko jest symbolem; sztandar trójkolorowy to wolność; na wstędze nosi napis: Tym znakiem zwyciężysz! Sztandar biały to chorągiew despotyzmu; widnieje na niej z obu stron: Tym znakiem zostałeś zwyciężony!
— Panie!
— Księżna pani chce wiedzieć prawdę; niechże więc pozwoli, bym ją powiedział.
— Dobrze; ale, gdy pan skończy, odpowiem panu.
— Będę szczęśliwy, jeśli ta odpowiedź zdoła mnie przekonać.
— Niech pan mówi dalej.
— Księżna piani opuściła Paryż 28 lipca; nie widziała pani zatem, z jaką wściekłością lud poszarpał biały sztandar i podeptał lilie...
— Sztandar z pod Denain i Taillebourg! lilie św. Ludwika i Ludwika XIV!
— Na nieszczęście, lud pamięta tylko Waterloo; lud zna tylko Ludwika XVI: porażkę i egzekucyę... Otóż, czy księżna pani wie, jaką wielką przewiduję trudność dla jej syna, to jest dla ostatniego potomka św. Ludwika i Ludwika XIV? Właśnie ten sztandar z pod Denain i Taillebourg. Jeśli jego królewska mość, Henryk V, czyli Henryk IV drugi, jak go, tak inteligentnie, nazywa księżna pani, wróci do Parysa z białym sztandarem, nie przejdzie przez przedmieście Saint-Antoine; zanim przybędzie do Bastylii, zginie.
— A... jeśli wróci ze sztandarem trójkolorowym?
— Będzie jeszcze gorzej! zanim dotrze do Tuileryów, zostanie znieważony.
Księżna drgnęła gwałtownie, ale milczała.
— Może to prawda — odezwała się po chwili — ale ostra!
Przyrzekłem, że nic przed księżną panią nie ukryję i dotrzymuję słowa.
— Ale, jeśli takie jest przekonanie pana — spytała księżna — dlaczego pozostaje pan w stronnictwie nie mającem żadnych widoków powodzenia?\
— Dlatego, że ustami i sercem złożyłem przysięgę temu białemu sztandarowi, bez którego i z którym syn księżnej pani powrócić nie może, i że wolę być zabity, niż zelżony.
Księżna umilkła znów na chwilę.
— Nie tak brzmiały wiadomości, które otrzymałam i które zniewoliły mnie do powrotu do Francyi — rzekła wreszcie.
— Nie, zapewne; ale trzeba pamiętać o tem, że, jeśli prawda dochodzi niekiedy do władców panujących, nie dobiegła nigdy do uszu władców zdetronizowanych.
— Jeśli pan mówi „nigdy“, w takim razie mylił się pan przed chwilą, albo pan mnie teraz w błąd wprowadza.
Adwokat zagryzł wargi; został pobity własną bronią.
— Czyż powiedziałem nigdy?
— Tak jest, powiedział pan nigdy.
— W takim razie przypuśćmy, że jest wyjątek i że Bóg dozwolił, bym ja był przedstawicielem tego wyjątku.
— Przypuszczani i pytam pana: dlaczego prawda nie dobiega nigdy uszu władców zdetronizowanych?
— Dlatego, że władcy na tronie mogą, ostatecznie, być otoczeni ambicyami zadowolonymi, ale władcy zdetronizowani żyją, z konieczności, w otoczeniu ambicyi, które dopiero trzeba zadowolić. Niewątpliwie w otoczeniu księżnej pani jest kilka serc wspaniałomyślnych, które się poświęcają z całem zaparciem się siebie, ale, niemało jest też ludzi, widzących w powrocie księżnej pani do Francyi drogę utorowaną, którą będą mogli wznieść się do sławy, do majątków, do zaszczytów; są też niezadowoleni, którzy utracili stanowisko i pragną jednocześnie odzyskać je i zemścić się na tych, co im stanowisko to zabrali. Otóż wszyscy ci ludzie w złem świetle widzą fakty, źle oceniają położenie; pragnienie ich rodzi nadzieje, ich nadzieje zamieniają się w pewność; myślą ustawicznie o rewolucyi, która może nadejdzie, ale z pewnością nie wtedy, kiedy jej oczekują. Oszukują siebie i księżnę panią w błąd wprowadzają; zaczynają okłamywać siebie, a potem i panią okłamują; wciągają panią w niebezpieczeństwo, w które sami rzucić się gotowi; stąd pomyłka! pomyłka fatalna, która stała się też udziałem księżnej pani. Trzeba, żeby wasza wysokość, wobec prawdy niezaprzeczonej, jaką przed jej oczami odsłaniam, brutalnie może, ale wiernie, uznała, że to jest omyłka, istotnie.
— Słowem, — rzekła księżna, tembardziej zniecierpliwiona, że słowa te były potwierdzeniem tych, jakie już słyszała w zamku Souday — co przynosisz w fałdach togi swojej, mistrzu Cyceronie? wojnę? czy też pokój?
— Ponieważ porozumieliśmy się, że pozostaniemy w granicach tradycyi królestwa konstytucyjnego, przeto odpowiem jej królewskiej wysokości, że ona, jako regentka, winna postanowić.
— Tak, nieprawda? a moje izby odmówią mi subsydyów, jeśli nie postanowię według ich życzenia. O! znam dobrze wszystkie fikcye waszego rządu konstytucyjnego, którego główną niedogodnością jest, mojem zdaniem, to, że popiera przeważnie sprawy nie tych, którzy mówią najlepiej, ale tych, którzy mówią najwięcej... Ale, jakże zapatrują się moi wierni i moi doradcy na sprawę powstania? wszak mówił pan z nimi? jakie jest zdanie pana? Mówiliśmy dużo o prawdzie; to niekiedy straszne widmo. Nie boję się! jakkolwiek jestem kobietą, niemniej nie waham się wyzwać to widmo.
— Dlatego właśnie, że jestem przekonany, iż w głowie i w sercu księżnej pani jest materyał na dwudziestu królów, nie zawahałam się spełnić misyi, którą uważam za bolesną.
— Nareszcie!... Prędzej, prędzej, mniej dyplomacyi, panie Marku; mów głośno i stanowczo, jak przystoi przemawiać do takich, jak ja, to jest do żołnierzy.
A spostrzegając, że pan Marek, rozwiązawszy krawat, usiłuje go rozpruć, by wydobyć z niego papier, księżna dodała niecierpliwie:
— Niech pan da, niech pan da; uporam się z tem prędzej od pana.
Był to list, napisany alfabetem kluczowym. Księżna rzuciła wzrokiem na papier, poczem oddała go panu Markowi, mówiąc:
— Straciłabym czas na sylabizowanie; niech pan przeczyta, panu będzie łatwo, bo pan wie prawdopodobnie, co ten list zawiera.
Pan Marek wziął papier z rąk księżnej i odczytał, istotnie bez zająknienia list, napisany przez „rozważnych przyjaciół legitymizmu“, którzy wykazywali bezcelowość powstania, wobec zmiany nastroju w Paryżu, a nawet w Wandei i zrzucali z siebie odpowiedzialność za czyny, popełnione przez awanturnicze stronnictwo, bez ich wiedzy i rady.
„Myślimy“ — pisali — „że, gdyby matka Henryka V była we Francyi, powinnaby opuścić ją co prędzej, nakazawszy spokój wszystkim wodzom. W ten sposób, zamiast organizować wojnę domową, przybyłaby żądać pokoju; zdobyłaby podwójną chwałę, albowiem dokonałaby czynu wielkiej odwagi i powstrzymałaby rozlew krwi francuskiej“.
Podczas czytania tego listu, księżnę ogarnęło wielki© wzburzenie; twarz jej, bladą zazwyczaj, okrył żywy rumieniec; drżącą ręką odgarniała włosy z czoła. Nie przemówiła słowa, nie przerwała czytającemu, ale widoczne było, iż ten spokój poprzedza burzę. Pragnąc ją odwrócić, pan Marek, oddał księżnej list i rzekł skwapliwie:
— Nie ja ten list pisałem.
— Nie odparła księżna, nie zdolna hamować się dłużej ale ten, kto go przyniósł, byłby też zdolny go napisać.
Podróżny zrozumiał, że, wobec tej natury popędliwej i wrażliwej, nie zyska nic, uginając karku; wyprostował się tedy i rzekł:
— Tak; i rumieni się za chwilę słabości i oświadcza waszej królewskiej wysokości, iż, jeśli nie zgadza się na pewne wyrażenia tego listu, podziela najzupełniej uczucie, które go podyktowało.
— Uczucie! powtórzyła księżna — nazwij pan to uczucie egoizmem, nazwij rozwagą, która jest bardzo podobna do...
— Nikczemności, nieprawda!? Istotnie nikczemne jest serce, które porzuciło wszystko, by dzielić skutki położenia, wytworzonego wbrew jego woli! Samolubem istotnie jest ten, kto przyszedł powiedzieć księżnej pani: „Księżna chce prawdy, oto jest! ale, jeśli wasza królewska wysokość zechce iść na śmierć, równie niepotrzebną, jak pewną, ujrzy mnie idącego przy swoim boku!“
Księżna milczała przez chwilę, poczem odezwała się łagodniej:
— Uznaję pańskie poświęcenie; ale nie zna pan nastroju Wandei; informowali pana o nim tylko ci, którzy są przeciwni ruchowi.
— Niech i tak będzie; przypuśćmy, chociaż tak nie jest, że Wandea powstanie, jak jeden mąż; przypuśćmy, że otoczy księżnę panią swymi batalionami, przypuśćmy, że nie będzie targowała się z panią ani o krew, ani o ofiary, ale Wandea to jeszcze nie Francya!
— Powiedziawszy mi już, że lud Paryża nienawidzi lilii i pogardza białym sztandarem, zechce pan może wmówić we mnie, że cała Francya podziela uczucia ludu Paryża?
— Niestety! Francya jest logiczna, a to my ścigamy urojenie, marząc o przymierzu między prawem boskiem a zwierzchnictwem ludu. Prawo boskie prowadzi nieuchronnie do absolutyzmu, a Francya absolutyzmu już nie chce.
— Absolutyzm! absolutyzm! wielkie słowo dla nastraszenia małych dzieci.
— Nie, to bynajmniej nie wielkie słowo; to poprostu słowo straszne. Może jesteśmy bliżsi rzeczy samej, niż mniemamy; jednakże z przykrością wyznać muszę, iż nie sądzę, żeby to dla królewskiego syna księżnej pani Bóg zachował niebezpieczny zaszczyt okiełznania lwa-ludu.
— A to dlaczego?
— Dlatego, że jemu przedewszystkiem lew-lud nie dowierza, dlatego, że skoro tylko ujrzy go, zbliżającego się z dala, lew potrząśnie grzywą, naostrzy szpony i zęby, i pozwoli mu się zbliżyć jedynie po to, by rzucić się na niego. O! nie można być bezkarnie wnukiem Ludwika XIV.
— A zatem, zdaniem pana, wszystko przemawia na rzecz dynastyi burbońskiej?
— Niechaj mnie Bóg uchowa, od myśli podobnych! Wydaje mi się tylko, że rewolucyi zawracać z drogi nie można; wydaje mi się, że, skoro zostały zapłodnione, nie należy ich powstrzymywać w rozwoju; to byłoby porywać się z motyką na słońce, chcieć zawrócić potok do źródła. Albo rewolucya obecna będzie płodna, a w takim razie znam o tyle patryotyzm uczuć księżnej pani, że wierzę, iż księżna, jej przebaczy; albo będzie jałowa, a w takim razie błędy tych, którzy zagarną władzę, przysłużą się synowi księżnej pani lepiej, niż wszystkie jego własne wysiłki.
— Ależ, panie, to może tak trwać wieki całe!
— Jego królewska mość Henryk V jest zasadą, a zasady dzielą z Bogiem przywilej posiadania wieczności.
— A więc, zdaniem pana, mam się wyrzec wszystkich nadziei, opuścić skompromitowanych przyjaciół i dopuścić, by za trzy dni, gdy chwycą za broń, szukali mnie daremnie w swoich szeregach i kazać im powiedzieć przez człowieka obcego: „Marya Karolina, dla której byliście gotowi walczyć, dla której byliście gotowi umrzeć, zrozpaczyła o swojem powodzeniu i cofnęła się przed przeznaczeniem; Marya Karolina zlękła się... O! nie, nigdy, nigdy, mój panie!
— Przyjaciele księżnej pani nie będą mieli sposobności uczynienia jej tego wyrzutu; albowiem za trzy dni, przyjaciele waszej książęcej wysokości nie zgromadzą się.
— A więc pan nie wie, że wybuch powstania wyznaczony jest na 24-go?
— Przyjaciele księżnej pani otrzymali rozkaz przeciwny.
— Kiedy?
— Dzisiaj.
— Dzisiaj? — krzyknęła księżna, marszcząc brwi i unosząc się na pięściach. A skądże przyszedł ten rozkaz?
— Z Nantes.
— Kto go wydał?
— Ten, dla kogo księżna pani nakazała im posłuszeństwo.
— Marszałek?
— Marszałek był tylko posłuszny komitetowi paryskiemu.
— A więc ja — krzyknęła księżna — ja nie jestem już niczem?
— Księżna pani, przeciwnie, jest wszystkiem i dlatego ocalamy waszą wysokość — zawołał pan Marek, padając na kolano i składając dłonie — dlatego nie chcemy nadużywać imienia księżnej pani w ruchu niepotrzebnym; dlatego drżymy, żeby to imię nie utraciło popularności z powodu porażki!
— Panie, panie — rzekła księżna — gdyby Marya Teresa miała doradców takich nieśmiałych, jak moi doradcy, nie byłaby odzyskała tronu dla swego syna.
— Przeciwnie, przecież to dla zapewnienia później tronu synowi waszej wysokości, mówimy: „Niech księżna pani opuści Francyę i pozwoli, byśmy z niej, zamiast szatana wojny, uczynili anioła pokoju!“
— Och! — rzekła księżna, zasłaniając oczy nie dłońmi, lecz pięściami — co za wstyd! jaka podłość!
Pan Marek mówił dalej, jak gdyby słów tych nie słyszał, albo raczej, jak gdyby postanowienie, które mu polecono oznajmić księżnej, było takie niezłomne, że nic nie zdołałoby go zmienić:
— Wszelkie środki zostały przedsięwzięte, żeby księżna pani mogła opuścić Francyę bezpiecznie: statek krąży w zatoce Bourgneuf; wasza wysokość może tam być w ciągu trzech godzin.
— O, szlachetna ziemio, wandejska! — zawołała księżna — kto byłby mi powiedział, że mnie odtrącisz, że mnie wypędzisz, gdy przybędę w imieniu twego Boga i twego króla! Ach! mniemałam, że to tylko Paryż jest niewierny i niewdzięczny; ale ty, ty, do której przybywam żądać zwrotu tronu, ty odmawiasz mi grobu? O! nie, nie, nie przypuszczałabym tego nigdy!
— Księżna pani odjedzie, nieprawda? — rzekł poseł, ciągle jeszcze klęcząc ze złożonemi dłońmi.
— Tak, odjadę — odparła księżna — tak, opuszczę, Francyę; ale strzeżcie się, już nie powrócę; bo nie chcę powrócić do ojczyzny z obcymi. Czekają tylko na odpowiednią chwilę, by utworzyć przymierze przeciw Filipowi, pan wie o tem dobrze, a gdy chwila ta nadejdzie, zwrócą się do mnie i zażądają mego syna; nie dlatego, żeby troszczyli się o niego istotnie więcej, niż się troszczyli o Ludwika XVI w 1792 i o Ludwika XVIII w r.
1813, ale będzie to dla nich sposób stworzenia sobie stronnictwa w Paryżu. Otóż wtedy nie, nie będą mieli mego syna; nie dam im go za nic w świecie! raczej i uprowadzę go w góry Kalabryi. Widzi pan, jeśli trzeba, żeby okupił tron Francyi ustąpieniem jednej prowincyi, jednego miasta, jednej fortecy, jednego domu, jednej chaty, jak ta, w której obecnie przebywam, daję panu słowo regentki i matki, że nigdy królem nie będzie! a teraz, nie mam panu już nic do powiedzenia. Niech pan idzie i powtórzy moje słowa tym, którzy pana wysłali.
Pan Marek powstał z kolan i złożył księżnej głęboki ukłon, czekając, żeby w chwili odejścia podała mu jedną rękę, jak wyciągnęła doń obie, gdy przybył; ale księżna nie poruszyła się, siedziała groźna, z zaciśniętemi pięściami, z brwiami zmarszczonemi.
— Niechaj Bóg ma waszą wysokość w swojej opiece! — rzekł poseł, uważając, iż nie powinien czekać dłużej, i mniemając słusznie, że, dopóki się nie usunie, ta szlachetna dusza nie okaże cienia słabości.
Nie mylił się; ale, zaledwie drzwi zamknęły się za nim, księżna pani, złamana takim długim wysiłkiem, opadła na łóżko, wybuchając łkaniem i szepcąc: \
— Och! Bonneville’u! mój biedny Bonneviłle‘u!