<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilczyce |
Podtytuł | Powieść z wojen wandejskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff; G. Gebethner |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Piotr Laskauer |
Miejsce wyd. | Warszawa Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les louves de Machecoul |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom III Cały tekst |
Indeks stron |
Niezwłocznie po rozmowie, którą tylko co opowiedzieliśmy, podróżny opuścił folwark Banloeuvre; zależało mu na tem, żeby być z powrotem w Nantes przed południem.
W kilka minut po jego odejściu Petit-Pierre, jakkolwiek’dzień świtał zaledwie, przywdział swój strój wieśniaczy i zeszedł do izby parterowej. Izba to była obszerna, a umeblowanie jej stanowiła wielka szafa dę;bowa, dwa łóżka, osłonięte firankami z zielonawej serży, dwa zwyczajne dzbany i zegar, zamknięty w wysokiej skrzyni z drzewa rzeźbionego; chód tego zegara sam tylko przypominał życie śród ciszy nocnej.
W wysokim i szerokim kominku płonął ogień. Gdy Petit-Pierre otworzył drzwi, mężczyzna jakiś, który grzał się przy tym ogniu, wstał i oddalił się z szacunkiem, ustępując miejsca przybyszowi. Ale Petit-Pierre dał mu znak ręką, żeby powrócił na swoje krzesło, naprzeciwko tego mężczyzny. Był to Jan Oullier.
Petit-Pierre oparł głowę na dłoni, a rękę na kolanie i pogrążył się w zadumie. Nogą zaś poruszał gorączkowo, tak, że drżenie udzielało się całej postaci, co świadczyło, że Petit-Pierre był gniewnie wzburzony.
Jan Oullier, który miał też swoje troski i zgryzoty, siedział ponury i milczący; kręcił machinalnie w palcach fajkę, którą wyjął z ust, za wejściem Petit-Pierre’a, i od czasu do czasu z piersi jego wydobywało się westchnienie, do groźby podobne.
Petit-Pierre odezwał się pierwszy.
— Która godzina? — zapytał.
— Pół do piątej.
— Idźcie obudzić naszych przyjaciół; im polityka spać pozwala; ale jabym nie mogła; bo moja polityka to miłość macierzyńska, Idźcie, mój przyjacielu!
Jan Oullier wyszedł. Petit-Pierre, ze schyloną głową, przeszedł kilka razy przez izbę; tupał nogą niecierpliwie, załamywał rozpaczliwie ręce, a gdy powrócił przed ognisko, dwie wielkie łzy staczały się po jego policzkach, pierś podnosiła się ciężkim oddechem. Padł tedy na kolana i, składając dłonie, zaniósł modlitwę do Boga, by go oświecił, co czynić powinien, by mu dał siłę niepokonaną do spełnienia zadania, albo natchnął go rezygnacyą, pozwalającą znieść z poddaniem nieszczęście.
W kilka, chwil później Gaspard, Ludwik Renaud i margrabia Souday weszli do izby.
Na widok Petit-Pierre’a, pogrążonego w zadumie i w modlitwie, zatrzymali się w progu. Ale Petit-Pierre usłyszał skrzypnięcie drzwi; wstał i, zwracając się do przybyszów, rzekł:
— Zbliżcie się, panowie, i zechciejcie wybaczyć, że przerwałem wam sen; ale muszę was zawiadomić o postanowieniach niesłychanej wagi.
— To my powinniśmy prosić waszą wysokość o przebaczenie za to, że nie uprzedziliśmy jej woli, żeśmy spali, gdy mogliśmy być jej potrzebni — rzekł Ludwik Renaud.
— Dajmy pokój komplimentom — przerwał Petit-Pierre, stając plecami do kominka, gdy Wandejczycy ustawili się w półkole — wezwałam was, dobrzy i kochani przyjaciele, by wam zwrócić wasze słowo i pożegnać was.
— Zwrócić nam nasze słowo! pożegnać nas! — zawołali młodzi stronnicy ze zdumieniem. — Czyżby wasza królewska wysokość zamierzała nas spuścić? To niepodobna.
— A jednak trzeba.
— Dlaczego?
— Dlatego, że tak mi radzą, dlatego, że mnie o to błagają.
— Ale kto?
— Ludzie, których przenikliwości, rozumu, poświęcenia, wierności podejrzewać nie mogę.
— Ale pod jakim pozorem? z jakich powodów?
— Zdaje się, że sprawa rojalistów jest stracona, nawet w Wandei; że biały sztandar jest tylko łachmanem, którym Francya pogardza; że w Paryżu nie znalazłoby się tysiąca dwustu ludzi, którzy, za kilka dukatów, wszczynaliby w naszem imieniu hałas na ulicy; że fałszem jest, iż mamy sympatye w armii, fałszem, że posiadamy zwolenników w administracyi, fałszem, że Bocage gotów jest po raz drugi powstać, jak jeden mąż, by bronić praw Henryka V!
— Ale raz jeszcze pytam — przerwał szlachcic wandejski, który chwilowo zamienił nazwisko, okryte chwałą w pierwszej wojnie, na nazwisko Gaspard’a i który nie mógł już dłużej się hamować — skąd te rady? kto mówi o Wandei z taką pewnością? kto mierzy nasze poświęcenie w ten sposób, mówiąc: „Pójdą dotąd, ale nie dalej“?
— Różne komitety rojalistyczne, których wymieniać nie mam potrzeby, ale z których zdaniem liczyć się musimy.
— Komitety rojalistyczne! — zawołał margrabia Souday. — A! do kroćset! znam ja to dobrze, a jeśli księżna pani zechce mnie posłuchać, uczynimy z ich poleceń i rad to, co czynił nieboszczyk pan margrabia Charette z poleceniami ówczesnych komitetów rojalistycznych.
— Cóż to było takiego, kochany margrabio? — spytał Petit-Pierre.
— Szacunek głęboki, jaki żywię dla waszej królewskie i wysokości — odparł margrabia z przepyszną zimną krwią — nie pozwala mi wdawać się w bliższe określenie.
Petit-Pierre nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Tak — rzekł — ale nie żyjemy już w tych dawnych dobrych czasach, kochany margrabio. Pan de Charette był monarchą absolutnym w swoim obozie, a regentka Marya Karolina będzie zawsze tylko regentką bardzo konstytucyjną. Ruch projektowany może liczyć na powodzenie tylko pod warunkiem zupełnego porozumienia wszystkich, którzy mogą pragnąć, by został uwieńczony pomyślnym skutkiem; otóż, pytam was, czy to porozumienie istnieje, skoro w przededniu walki generał otrzymuje zawiadomienie, że trzy czwarte tych, na których liczył, nie stawi się na miejscu spotkania?
— Wasza wysokości — rzekł poważnie Gaspard do Petit-Pierre’a — zwrócono się do ciebie i powiedziano, gdy może księżna pani nie myślała o powrocie do Francyi: „Ludzie, którzy obalili króla Karola X, zostali przez nowy rząd usunięci i są bezsilni; skład ministeryum jest taki, że wasza wysokość niewielkie będzie musiała wprowadzać zmiany, a może nawet żadne; duchowieństwo, potęga niewzruszona i trwała, całym wpływem swoim popierać będzie przywrócenie królestwa z łaski bożej; trybunały zapełnione są jeszcze ludźmi, którzy zawdzięczają wszystko Restauracyi; armia, posłuszna bezwzględnie, ma za wodza człowieka, który powiedział, że w polityce niejeden sztandar mieć trzeba; lud, ogłoszony panem w r. 1830, wpadł pod jarzmo najgłupszej i najnieudolniejszej arystokraty i... Niech księżna pani przyjeżdżą! dodano; przyjazd jej do Francyi będzie prawdziwym powrotem z Elby; ludność śpieszyć będzie na powitanie potomka naszych królów, którego kraj pragnie ujrzeć! Wierząc tym słowom, wasza wysokość wróciła; a gdy księżna pani ukazała się śród nas, powstaliśmy. Teraz uważam, że nieszczęściem dla naszej sprawy i wstydem dla nas byłby ten odwrót, który jednocześnie skompromitowałby rozum polityczny księżnej pani i wykazałby naszą osobistą bezsilność.
— Talk — odparł Petit-Pierre, jakby pod wpływem przekory, broniąc teraz zapatrywania, które mu serce — rozdzierało — tak, wszystko, co pan powiedział, jest prawda; tak, przyrzekano mi to wszystko; ale nie będzie to wasza wina, ani moja, dzielni przyjaciele, jeżeli szaleńcy wzięli złudne nadzieje za rzeczywistość; historya bezstronna powie, że w dniu, w którym oskarżono mnie, iż jestem złą matką, odpowiedziałam, jak byłam powinna: „Jestem gotowa do spełnienia ofiary!“ Powie, że wy, wierni moi, im bardziej moja sprawa wydała się wam stracona, tem mniej skąpiliście mi poświęcenia; ale to kwestya honoru dla mnie, żeby go niepotrzebnie nie wystawiać na próbę. Pomówmy rozsądnie, przyjaciele; rozejrzyjmy się w cyfrach, to zawsze najrzeczywistsza wskazówka. Jak sądzicie, ilu ludźmi możemy rozporządzać w danej chwili?
— Dziesięciu tysiącami na pierwszy sygnał.
— Niestety! — rzekł Petit-Pierre — to wiele, ale bynajmniej nie dosyć: król Ludwik Filip, oprócz gwardyi narodowej, rozporządza czterystu osiemdziesięciu tysiącami żołnierzy. A więc — ciągnął dalej Petit-Pierre, zwracając się do Gaspard’a — w pańskie ręce składam los mój i mego syna. Niech mi pan powie, niech mnie pan zapewni, na swój honor szlachecki, że na dziesięć szans wrogich mamy dwie pomyślne, a nietylko nie rozkażę wam złożyć broni, ale pozostanę śród was i dzielić z wami będę trudy i niebezpieczeństwa.
Na tę odezwę bezpośrednią, już nie do jego uczuć, ale do jego przekonania, Gaspard pochylił głowę i milczał.
— Widzi pan — odezwał się znów Petit-Pierre — rozsądek pański jest w niezgodzie z pańskiem sercem i — zbrodnią niemal byłoby korzystać z porywów rycerskich, które zdrowy rozsądek potępia. Nie rozprawiajmy tedy już nad tem, co zostało postanowione i może słusznie; prośmy Boga, żeby mi pozwolił wrócić do was w chwili i warunkach lepszych i myślmy już tylko o odjeździe. Jedni powiedzieli — ciągnął dalej Petit-Pierre z goryczą — jak Piłat: „Umywam ręce“, i serce moje, takie silne wobec niebezpieczeństwa, uległo. Nie zdołałoby bowiem z zimną krwią wziąć na siebie odpowiedzialności za niepowodzenie i za krew niepotrzebnie przelaną, którą z góry mnie obarczają; inni...
— Krew, płynąca za wiarę, nie będzie nigdy krwią straconą! — odezwał się głos z głębi izby. — Bóg to powiedział; każdy człowiek, który wierzy i umiera, to męczennik; krew jego użyźnia glebę, na którą pada i przyśpiesza dzień żniwa.
— Kto to mówi? — zawołał żywo Petit-Pierre, wspinając się na palcach.
— Ja — odparł Jan Oullier, z prostotą, wstając ze stołka, na którym siedział w kącie, przy kominku i, wchodząc między wodzów.
— Ty, mój poczciwcze? — zawołał Petit-Pierre, uradowany tą pomocą w chwili, gdy mniemał, że opuścili go wszyscy. — A więc nie podzielasz zdania tych panów z Paryża? Zbliż się i mów.
— Jestem taki przeciwny wyjazdowi księżnej pani z Francyi rzekł Jan Oullier — że, gdybym miał zaszczyt być szlachcicem, jak ci panowie, byłbym już zamknął drzwi i, stając na drodze, powiedziałbym już: „Wasza wysokość stąd nie wyjdzie!“
— A co cię do tego zniewala? Pilno mi usłyszeć. Mów, mów, Janie!
— Co mnie zniewala! to, że księżna pani jest naszym sztandarem, i że, dopóki żołnierz może utrzymać się na nogach, choćby był ostatnim z armii, ma obowiązek trzymać sztandar wysoko i silnie, aż śmierć zamieni go dlań na całun pogrzebowy. Co mnie zniewala! to, że księżna pani pierwsza z rodu swego przybyła walczyć śród tych, którzy walczyli za nią, i że źle byłoby, gdyby się wycofała, nie dobywszy szpady. Co mnie zniewala! to wreszcie, że odwrót księżnej pani przed bitwą podobny jest do ucieczki i że my na tę ucieczkę zezwolić nie możemy!
— Ale — wtrącił Ludwik Renaud, zaniepokojony uwagą, z jaką Petit-Pierre słuchał Jana Oullier’a — jeśli wiadomości, jakie otrzymaliśmy, są prawdziwe, cały ruch będzie pozbawiony doniosłości i stanie się tylko awanturniczą zawieruchą.
— Nie, nie, ten człowiek ma słuszność! — zawołał Gaspard, który z wielkim żalem ustąpił wobec dowodzeń Petit-Pierre’a. — Lepsza zawierucha, niż nicość, w jaką znów zapadniemy; zawierucha zawsze stanowi datę, świadectwo w historyi i nadchodzi dzień, kiedy lud zapomina o wszystkiem a pamięta tylko o odwadze tych, którzy zawieruchę przeprowadzili; jeśli nie zostawia ona śladów na tronie, zostawia je we wspomnieniach. Kto pamiętałby dzisiaj imię Karola Edwarda, gdyby nie zawieruchy w Preston-Pans i Culloden. Wasza wysokości! wyznaję szczerze, iż mam wielką ochotę uczynić to, co nam poradził ten dzielny wieśniak.
— I pan hrabia będzie miał tem większą słuszność — odezwał się Jan Oullier z pewnością siebie, która dowodziła, że, jakkolwiek zdawiaćby się mogło, iż zrozumienie tych spraw przekracza jego inteligencyę, niemniej są mu dobrze znane — że główny cel jej królewskiej wysokości, ten, dla którego chce poświęcić przyszłość monarchii jej opiece powierzonej, będzie chybiony.
— Jakto? — spytał Petit-Pierre.
— Skoro tylko księżna pani się cofnie, skoro tylko rząd dowie się, iż opuściła nasze wybrzeża, zaczną się prześladowania, a będą tem usilniejsze, tem gwałtowniejsze, im mniej okażemy się groźni. Panowie są bogaci, panowie będą mogli ratować się ucieczką, okręty będą czekały na panów u ujścia Loary i Charente’y; ojczyzna panów jest potrosze wszędzie; ale my, biedni chłopi, my jesteśmy, jak koza, przywiązana do ziemi, która nas karmi, i przenosimy zgon nad wygnanie.
— I jakiż stąd wniosek, zacny Janie Oullier?
— Według mnie, panie Petit-Pierre, wniosek jest taki — odparł Wandęjczyk — że, gdy piwo jest nawarzone, trzeba je wypić; że chwyciliśmy za broń i że skoro tak się stało, trzeba się bić, nie tracąc czasu na rozprawy.
— Bijmy się zatem! — zawołał Petit-Pierre z uniesieniem. — Głos ludu jest głosem Boga! ufam głosowi Jana Oullier’a.
— Bijmy się! — powtórzył margrabia.
— Bijmy się! — rzekł Ludwik Renaud.
— A zatem — spytał Petit-Pierre — na kiedy oznaczamy wybuch powstania?
— Ale — zauważył Gaspard — czyż nie było postanowione, że nastąpi 24-go?
— Tak; ale ci panowie wysłali rozkaz odwołujący.
— Jacy panowie?
— Ci panowie z Paryża.
— Nie uprzedzając o tem księżnej pani? — zawołał margrabia. — Za mniejsze przewinienia ludzie bywają skazywani na rozstrzelanie.
— Przebaczyłem — rzekł Petit-Pierre, wyciągając rękę. — Zresztą ci, którzy to uczynili, nie są wojownikami.
— To odroczenie jest poprostu katastrofą! — rzekł Gaspard półgłosem — i gdybym był o niem wiedział...
— To co? — spytał Petit-Pierre.
— Może nie byłbym podzielał zdania wieśniaka.
— Trudno — rzekł Petit-Pierre — słyszałeś, kochany panie Gaspard: piwo nawarzone, trzeba je wypić! Wypijmy je zatem wesoło! Margrabio Souday, postaraj się znaleźć pióro, atrament i papier na tym folwarku, gdzie twój przyszły zięć ofiarował mi uprzejmie schronienie.
„Zostaję śród Was!
„Zechciej przybyć do mnie.
„Zostaję, gdyż wobec tego, że moja obecność skompromitowała znaczną liczbę moich wiernych, nikczemnością z mojej strony byłoby opuszczać ich w takich okolicznościach. Zresztą, mam nadzieję, że, pomimo tego nieszczęśliwego rozkazu odwołującego, Bóg pozwoli nam zwyciężyć.
„Żegnaj, Panie Marszałku; nie podawaj się do dymisyi, skoro Petit-Pierre zostaje na stanowisku.
— A teraz — spytał Petit-Pierre, składając list — jaki dzień obieramy?
— Czwartek, 31 maja — rzekł margrabia Souday, myśląc, że termin najbliższy będzie najlepszy — o ile, oczywiście, księżna, pani na to się zgodzi.
— Nie, nie — wtrącił Gaspard. — Pan margrabia wybaczy, ale wydaje mi się, że lepiej wybrać noc z niedzieli na poniedziałek, 4 czerwca. W niedzielę, po sumie, chłopi we wszystkich parafiach zgromadzą się w krużgankach kościelnych i kapitanowie, bez obudzenia podejrzeń, będą mogli z całą swobodą zawiadomić ich o rozkazie.
— Podzielam najzupełniej pańskie zdanie — rzekł Petit-Pierre. — A więc niech będzie noc z 3 na 4 czerwca.
I niezwłocznie zredagował następujący rozkaz dzienny:
„Postanowiwszy nie opuszczać prowincyi Zachodu i powierzyć się ich wierności tylokrotnie wypróbowanej, liczę na Pana, że wszelkie kroki potrzebne zostaną przedsięwzięte i, że powstanie wybuchnie w nocy z 3 na 4 czerwca.
„Wzywam do siebie wszystkich ludzi serca. Bóg nam dopomoże do ocalenia ojczyzny; żadne niebezpieczeństwo, żadne trudy mnie nie zniechęcą; ukażę się na miejscu pierwszego zgromadzenia“.
Tym razem Petit-Pierre podpisał: „Marya Karolina, Regentka Francyi“.
Los rzucony! — zawołał Petit-Pierre. — Teraz trzeba zwyciężyć, albo umrzeć! Przedewszystkiem zaś — dodał, wskazując swój rozkaz — rzecz najważniejsza, żeby to dostało się niezwłocznie do rąk wodzów dywizyi, trzeba tem zniweczyć złe wrażenie, jakie wywarły polecenia z Nantes.
— Niestety! — rzekł Gaspard — dałby Bóg, żeby ten nieszczęsny rozkaz dotarł do wsi w porę, by pohamować pierwszy ruch tak, żeby cała siła ześrodkowała się w drugim! Obawiam się, że będzie inaczej, boję się, że wielu dzielnych padnie ofiarą swojej odwagi i swego odosobnienia.
— Dlatego też, panowie, nie należy tracić jednej minuty napróżno — rzekł Petit-Pierre — i posługiwać się nogami, zanim uciekniemy się do pomocy rąk. Pan Gaspard uprzedzi wodzów dywizyi w górnem i dołnem Poitou. Pan margrabia Souday uczyni to samo w kraju Retz i Mauges. Pan, kochany Ludwiku Renaud, porozumie się ze swoimi Bretończykami. A!... ale kto podejmie się teraz zanieść moją depeszę do marszałka? Jest w Nantes, a wasze twarze, panowie, są tam tak dobrze znane, że nie mogę żadnemu z was powierzyć tej misyi.
— Ja — oddawała się Berta, która usłyszała w alkowie, gdzie spoczywała z siostrą, szmer głosów i wstała — czy nie jest bo jeden z przywilejów mego stanowiska adjutanta?
— Tak, zapewne; ale twój strój, kochane dziecko — odparł Petit-Pierre — nie przypadnie może do smaku panom Nantejczykom, jakkolwiek, mojem zdaniem, jest śliczny.
— To też nie moja siostra pójdzie do Nantes — rzekła Marya, zbliżając się z kolei — tylko ja, jeśli księżna pani pozwoli. Przywdzieję strój chłopski i zostawię waszej królewskiej wysokości jej pierwszego adjutanta.
Berta chciała się sprzeciwić, ale Petit-Pierre, pochylając się do jej ucha, szepnął:
— Zostań, droga Berto! pomówimy o panie baronie Michel i snuć będziemy piękne projekty, którym on sprzeciwiać się nie będzie, jestem pewien.
Berta oblała się rumieńcem, spuściła głowę i pozwoliła siostrze zabrać list, przeznaczony dla marszałka.