Wilki (Junosza, 1889)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wilki |
Podtytuł | Z notatek komornika sądowego |
Pochodzenie | Wilki i inne szkice i obrazki |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dziwném się to komu wydać może, żeby komornik, zwyczajny komornik sądowy, spisywał swoje pamiętniki! Co ciekawego w nich być może? Same tylko nakazy, zajęcia, licytacye, intromisye, a czasem, jakby dla rozmaitości, zabawka w „kota i myszkę” z nieszczęśliwym dłużnikiem, ofiarą prawa o przymusie osobistym.
Tak; na pozór to prawda, ale w istocie, nikt chyba nie napatrzy się na tyle dramatów, komedyj i fars życia — ile komornik. Przesunęło się téż przed mojemi oczami wiele obrazów strasznych, obrazów żywéj nędzy i nieszczęścia, rozpaczy, żalu, cichéj rezygnacyi, albo téż przewrotności i szalbierstwa.
Czynność nasza, to rodzaj polowania bezkrwawego — na potulne sarenki lub zające, albo téż na chytrego lisa, pełnego wyrafinowanych przebiegów, podejść i wykrętów. Zdarzało mi się téż trafiać na grubą i niebezpieczną zwierzynę. Pomnę dotychczas jednego „pacyenta” o herkulesowych kształtach i karku bawolim. Postać jego do dziś dnia tkwi w mojej pamięci. Sapał groźnie, jak dzik w legowisku i kto wie czy by nie rzucił się na mnie, jak raniony odyniec, ale, na moje, a naturalnie i na jego szczęście, obecność licznéj służby powstrzymała go od tego kroku.
Tkwi również w mojéj pamięci postać wesołego młodzieńca, w którego mieszkaniu, oprócz pogruchotanéj sofki i blaszanego lichtarza wartości kilku kopiejek, literalnie nie było nic więcéj.
Gdym wszedł ze świadkami i wierzycielem, młodzieniec ów skłonił mi się grzecznie i rzekł ze szczególną powagą.
— Panowie! wiem pocoście przyszli. Nie sądźcie, że spotkacie tu opór... Nie! Szanuję prawo, czczę sądy i z bezwzględną pokorą poddaję się ich mądrym wyrokom. Panie komorniku, pełnij pan swą powinność! Wyłączeń żadnych nie robię, a nad zajętemi ruchomościami gotów jestem przyjąć nadzór, ma się rozumiéć, za skromném wynagrodzeniem... Szanuję prawo i proszę, niech, bez względu na moje smutne położenie finansowe, bez względu na interesa familijne, na zamiar wstąpienia w związki małżeńskie — sprawiedliwość z całą surowością wykonana zostanie.
Był to obraz tak komiczny, że nie mogłem się oprzéć wesołości i wybuchnąłem śmiechem, asystujący zaś mojéj czynności wierzyciel zawołał:
— Nu, patrz pan dobrodziéj, jak un gada! jak un gada! żeby tak płacił jak gada, toby miał największy kredyt w całém mieście...
Ale wracam do rzeczy — do mego pamiętnika.
Jest w nim kartek wiele, bardzo wiele, gdyż praktyka moja była rozległa, czynności miałem mnóstwo. W wolnych chwilach, w święto zwykle, lubiłem notować swoje wrażenia „Z podróży po kraju dłużników.”
Spisywałem je dla rozrywki, dla przepędzenia czasu, bez pretensyi do stawania w szeregach rycerzy pióra... Otóż jedną kartkę z tego pamiętnika wydzieram i rzucam ją przed oczy wasze. Chcecie, czytajcie — jeżeli zaś nie macie tego zamiaru, to drugie dobrze. W żadnym razie z tego tytułu przymus osobisty wam nie zagraża.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Aczkolwiek naturalném wydaje się mniemanie, że komornik nie posiada serca — ja jednak ośmielam się temu zaprzeczyć. A mam do tego zasadę, gdyż swego czasu byłem szalenie zakochany... Ideał, do którego wyrywała się moja dusza, posiadał prześliczne oczy barwy habru, buzię jak świéże jabłuszko i figurkę zgrabną, wiotką, niby trzcina... Słowem, było to dziewczę fenomenalnie urocze, w mojém przekonaniu przynajmniéj...
Daremnie siliłbym się na opisanie jéj wdzięków; czuję, że pióro komornika jest na to za sztywne, za urzędowe. Powiem więc krótko, że panna Aniela była oślepiająco piękna!
Starałem się o jéj rękę, jak wielu z młodzieży; tańczyłem z nią przy każdéj sposobności, znosiłem jéj kwiaty, książki do czytania — ot, zwyczajnie jak zakochany...
Niestety, moja miłość była jak kwiat bez woni, jak wyrok bez tymczasowéj egzekucyi... Nie zdołałem pozyskać wzajemności...
Ojciec był za mną, matka za mną, ale sama panna nie chciała mi sprzyjać. Odmowę jéj przyjąłem z rezygnacyą... Cóż robić?.. serce nie sługa, rozkazów nie słucha, a powtóre nie mogłem się mierzyć nawet z moim szczęśliwym rywalem. Ja, blade dziecię miasta, o pospolitych rysach twarzy — on, kwitnący zdrowiem wieśniak, przystojny, w całém znaczeniu tego wyrazu; ja, zwyczajny komornik, mól, meblojad, on dzierżawca folwarku, mający wolancik i parę spasłych, okazałych dereszów...
Anielcia poszła za niego... Nie dziwię się temu, ja sam byłbym za niego poszedł, naturalnie gdybym był panną.
Byłem na ślubie i ukryty za filarem, w najciemniejszym kąciku kościoła, wypłakałem się serdecznie. Nie śmiejcie się — komornicy także płaczą niekiedy...
Nazajutrz młoda para odjechała do Wierzbówki, a ja pozostałem w mieście; robiłem w dalszym ciągu zajęcia, sprzedawałem stare graty, ścigałem dłużników.
Upłynęło sześć czy siedm lat.
Obraz uroczéj Anielci nie zatarł się w mém sercu, chociaż barwy jego pobladły pod wpływem czasu. Rana w mém sercu zabliźniła się już trochę, a zresztą i poglądy moje na sprawy romansowéj natury uległy znacznéj zmianie.
Czy wogóle serce, przy niewesołych czynnościach mego zawodu stępiało, czy co, dość że straciłem chęć do poznania piękniejszych stron życia, i nie uganiałem się więcéj za oczami habrowemi. Nawet kumoszki i ciotki, które pragnęły gwałtem okuć mnie w złote więzy hymenu, spotkały z méj strony energiczny opór. Nie pomogła wymowa kilkunastu znakomicie wprawnych języczków i, głuchy na wszystko, pozostałem kawalerem do dzisiejszego dnia i, jak się zdaje, pozostanę nim do końca mego, daj Boże najdłuższego żywota.
Pewnego dnia, rankiem, gdy siedziałem w mojéj kancelaryi i przeglądałem papiery, wszedł stały mój klient, pan Abraham Fajn, okazałéj tuszy mężczyzna i obcierając spocone czoło czerwoną chustką, rzekł:
— Panie kimorniku, trzeba nam zaraz jechać, zrobić zajęcie.
— Na wsi? — zapytałem.
— Trochę na wsi. Mam prawomocnego wyroku, na Sakowicza, dzierżawcę z Wierzbówki; winien całkiem głupie 500 rubli i nie chce płacić, niech jemu djabli wezmą.
— Kiedyż mamy jechać.
— Jakto kiedy? dziś na noc, staniemy tam przed świtem. Trzeba spieszyć, bo un schowa gdzie swoje pare konie i wolant, które dla mnie akurat pasują. Ja już nie mogę trząść moje zdrowie na zwyczajne bryczke, mnie doktór powiedział, żeby ja sobie koniecznie resorów sprawił. Un powiedział co bez resorów, mogę sobie, broń Boże, zrobić feler na wątrobę. Niech moje wrogi mają taką słabość!!! Niech lepiéj im się feler zrobi. Aj... aj... panie kimorniku, ja panu co powiem, że taki feler, broń Boże, to jest bardzo głupi interes.
Uporządkowałem papiery i tegoż dnia na noc puściłem się w drogę.
Samego Sakowicza nie było w domu.
Zrobiłem zajęcie, oddałem ów wolant, konie i uprzęż pod dozór i już miałem odjeżdżać, gdy wyszła do mnie pani domu, mój niegdyś ideał, modrooka Anielcia.
Utyła trochę, zmieniła się, ale jeszcze była piękna.
Na jéj widok serce moje uderzyło żywiéj, rumieniec na twarz wystąpił. A gdy spojrzała na mnie załzawionemi oczami, gdy szepnęła „panie Józefie nie gub nas pan,” to uczułem, że nogi chwieją się podemną, żem gotów największe głupstwo zrobić. Człowiek zawsze ma słabość do wspomnień.
— Wybacz pani — rzekłem, — ale smutna powinność...
— A tak, — odrzekła — ja do pana nie mogę miéć żalu, nie mogę nawet miéć żalu do pana Fajna, tu nikt nie winien, tylko mój Jaś... mój mąż. Lekkomyślny jest trochę, grosza nie szanuje.
Nie dokończyła, bo płacz przerwał jéj mowę, próbowałem pocieszać, Abram także perswadował jéj po swojemu.
— Za pozwoleniem, czego pani płacze? Te dwa kobułe co pan kimornik zajął, to więcéj owsa zjedzą niż une same warte, a wolant? Co to jest wolant?! wielgie mecyje!.. ja pani nastręczę drugi jeszcze lepszy. Ot dalibóg niéma sobie co martwić, w handlu to różnie się przytrafuje, niech sam pan kimornik poświadczy.
— Pan tego nie zrobisz, panie Józefie, pan nas nie zniszczysz... — szeptała łkając — pięcioro dzieci, Jaś lekkomyślny...
W téj chwili przeklinałem i urząd mój i serce; wolałbym był zapaść się pod ziemię, aniżeli widziéć te łzy... ale trudno... służba...
Odjechałem.
Swoją drogą, starałem się na wszystkie strony o pieniądze. Dawny przyjaciel i kolega szkolny obiecał przywieźć mi je osobiście za parę tygodni.
Niestety, nie stawił się na termin. Dzień licytacyi był już oznaczony, czego przerobić nie mogłem. Żyd był twardy, gotów zaskarżyć do prezesa, mogłem posadę stracić jak nic...
— Ha, dziej się wola Boża! — pomyślałem.
Wyjechaliśmy z miasta z Abramem, po południu, na wielkiéj bryce, zaprzęgniętéj w jakieś wychudzone wywłoki.
— Niech pan kimornik sobie nie lęka — rzekł Abram — z powrotem to my przyjedziemy z wolantem. Sakowicza pachciarz jego dla mnie kupi. Obiecałem mu za to trzy procent. Un téż potrzebuje żyć, un biedny żydek jest. I moje wątrobe nie będzie miało feler. Na co jéj feler? ja téż potrzebuję żyć... ja przeszłego roku woziłem ją do ciepłe wode, mnie pięćset dwadzieścia trzy ruble kosztowało... Powiédz pan, panie kimorniku, czy kto ma takie kosztowne wątrobe, z przeproszeniem?
— Tak, tak, — odrzekłem — to kapitał, panie Fajn, szkoda tylko, że nie można od niego kuponów odcinać.
— Jakto, komponów?... Fe! nie mów pan takie słowo! Jak to można odciąć kompon od wątrobe? Pfe! pfe! — mówił sapiąc, gdyż przy pełnéj tuszy, prędkie mówienie sprawiało mu duszność.
Był już wieczór, gdy przybyliśmy nad brzeg Wieprza, gdzie była przeprawa promem, ale tu spotkała nas nieprzewidziana przeszkoda; prom zepsuł się, przejechać nie sposób, do najbliższego mostu sześć mil z okładem, a tu licytacya naznaczona na jutro.
Ja byłem bardzo kontent z takiego obrotu rzeczy, — sądziłem że uda mi się zwłokę uzyskać — ale Fajn nie dał za wygraną.
Najął łódkę i przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki, w nadziei, że wynajmiemy konie w poblizkiéj wiosce i dostaniemy się do Wierzbówki. Konie Fajna zostały na brzegu, pod opieką Judki, dzierżawcy przewozu.
Wysiedliśmy na ląd, przewoźnik odpłynął — a my udaliśmy się pieszo do Kalinowa, gdzie można było wynająć konie u chłopów.
Droga wypadała nam przez duży i gęsty las. Fajn, sapiąc, szedł z trudnością i niósł moją tekę z papierami — ja zaś dźwigałem strzelbę, bez któréj nigdy się w drogę nie puszczam. Od dzieciństwa mam słabość do myśliwstwa.
Uszliśmy może wiorstę drogi, gdy noc zapadła, prześliczna letnia noc — pogodna. Niebo usiane gwiazdami, w lesie cisza, zapach, gałązki łagodnie szemrały.
— Oj, panie kimorniku! — rzekł zasapany Fajn — panie kimorniku, czekaj pan, jedno słowo...
— Co pan chcesz? — spytałem niechętnie.
— Panie kimorniku, powiédz pan, czy od wielgie chodzenie może sze zrobić feler na wątrobe?
— Nie chcę pana straszyć...
— Jakto nastraszyć? czém pan mnie może straszyć?
— Tak, ale widzisz pan, znałem jedną kupcowę, bardzo wspaniałą damę, dobréj tuszy i... z felerem: Otóż poszła ona raz za miasto na spacer, dość nawet daleko; zaskoczyła ją burza, więc biegła prędko do domu, zadyszała się... zmęczyła.
— Nu i co z tego buło?
— I nieszczęście stało się... umarła.
Fajn usiadł.
— Panie kimorniku — rzekł prawie z płaczem — panie kimorniku, pan potrzebujesz trochę sobie odpocząć.
— Ja nie — owszem ja nawet lubię ruch?
— Daj pan spokój — na co taki ruch? Tamta kupcowa...
— Eh! głupstwo... panie Fajn, prędzéj czy późniéj to mała różnica, przecież każdy musi umierać...
— Nie powiédz pan to! panie kimorniku, ja pana proszę, siądź pan sobie. Bogu dzięki ziemia duża, nie potrzebujesz pan kimorne płacić.
— Nie zdążymy, — szepnąłem.
— Nie bój się pan, może jaka fura nadjedzie, zabierze nas.
Usiadłem.
Przez chwilę milczeliśmy. Fajn położył się nawznak, oczy utkwił w niebo i patrzył, ja siedziałem oparty o pień drzewa.
Świéże, balsamiczne powietrze, urok nocy letniéj, zaczęły żyda rozmarzać.
— Wiesz pan co, panie kimorniku, — rzekł — tu dobrze jest, tu bardzo dobrze jest...
— Zapewne — rzekłem, — chociaż niezupełnie. Co do mnie, wolałbym leżéć teraz w łóżku wygodnie, jak człowiek, aniżeli tułać się po lesie, gdzie Bóg wie co może człowieka spotkać...
Fajn podniósł głowę.
— Jakto? co może w lesie człowieka spotkać? na co ma go spotkać?
— Albo ja wiem? dość że jesteśmy w lesie — rzekłem, biorąc broń do ręki i oglądając się uważnie.
— Myślisz pan co rozbójnik, broń Boże?...
— E, nie! w naszych stronach nie praktykuje się to często, ale wilk...
— Co wilk? po co tu ma przyjść wilk? na co un tu jest potrzebny?
— Czy ja wiem na co? Przed dwoma tygodniami w tym samym lesie wilki zjadły chłopa...
— Uni mu zjedli? to nie może być!
— Tak zjadły, że tylko buty i czapka została.
Fajn zerwał się na równe nogi.
— Panie kimorniku! — rzekł — chodźmy; co mamy tu siedziéć? od żemie to wilgoć jest, może broń Boże zaszkodzić... Mnie jeden doktór mówił, co od żemi jest najgorszy wilgoć!... frybrowy wilgoć!
— Mieliśmy przecie trochę odpocząć.
— Co odpocząć? po co? Czy to my, nie przymierzając chłopy, co sobie młócą i potem muszą leżéć jak biki? Nawet na take osobe jak pan kimornik, to nie pasuje leżyć na trawę... to po chłopsku jest... Chodźmy, ja pana bardzo proszę...
— Jeżeli pan chcesz koniecznie, to trudno, chodźmy — ale miéj się pan na ostrożności: teraz jest noc, z każdego krzaka może co złego wyskoczyć...
— Aj waj! panie kimorniku, powiédz pan, czy od wielkiego strachu może być broń Boże, feler na wątrobę?
— Nawet ogromny. Dla czego się pan o to pytasz?
— Co ja się mam pytać? tak sobie... Pan miszli co ja sobie boję?... ja nawet mogę krzyknąć — słuchaj pan, jak ja odważnie krzyczę: — hu! ha!
— Pst! co pan u dyabła wyrabiasz!?...
— Jakto co?... ja sobie hukam.
— Nie wywołuj pan wilka z lasu...
Fajn umilkł i po chwili zapytał:
— Przepraszam, panie kimorniku, czy pan widziałeś kiedy wilk?
— Aj, aj, wiele razy.
— I z jakim sposobem un pana ani razu nie zjadł?
— To jest... widzisz pan, znowuż nie chciałbym pana martwić.
— Dla czego? co to jest martwić? Czy taki gałgan wilk, jest moja ciotka, żebym ja sobie o niego martwił? Ja się tylko pytam, dla czego un pana kimornika nie zjadł?
— Jak pan widzisz nie jestem otyły, nawet bardzo szczupły jestem... same kości i skóra.
— Pfe! cóż to?... un tak lubi tłuste mięso, ten rozbójnik?!
— On jest taki mądry, że jak wpadnie w stado owiec, to zawsze najtłuściejszą chwyta. Zapytaj się pan chłopów, oni dobrze się na tém znają...
— Panie kimorniku, ja sobie siądę!...
— Kto z panem dojdzie do ładu? — dopiéro siadamy, znów idziemy i znów siadamy... trzeba się zdecydować albo tak, albo tak...
— Mój panie kimorniku, mój złoty, panie kimorniku! — ja sobie trochę siądę... Pan wiész, że ja mam, za pozwoleniem, feler, i inną słaboszcz téż mam, co jeszcze gorsze niż feler. Bardzo brzydka słabość. Miéj pan miłosierność... siądźmy trochę...
— Ha, cóż mam robić? siadajmy.
— Ale trzymaj pan swoje strzelbe w garści... ja pana proszę, trzymaj pan mocno!
— Po co?
— Od wszelkiego wypadku... Powiédz pan, panie kimorniku, czy taki wilk idzie sam, czy, broń Boże, w kupe?
— Zwykle chodzi całym kahałem.
— Wiele ich może być w takie kompanije?
— Rozmaicie, czasem sześciu, dziesięciu, dwudziestu...
— A pański strzelba wiele może strzelić?
— Dwa razy.
— A co będzie z te ośmnaście?
— Nic nie będzie; zanim broń nabiję...
— Panie kimorniku, ja pana proszę, my wstańmy, my chodźmy... co my tu wysiedzimy?... Czy to człowiek jest, za pozwoleniem kogut, żeby siedział jak kura na jajki?...
— Dalibóg nie wiem jak panu dogodzić? — to siadamy, to idziemy — do czego to podobne! Przyznam się, że mnie to już nudzi. Ja jestem komornik, moja rzecz zrobić zajęcie, sprzedać — a pan każesz mi to siadać, to iść, trzymasz mnie pan całą noc w lesie, jak dzikie zwierzę. Ja nie potrzebuję takich interesów!... Dawaj pan torbę z papierami — ja powracam do domu. Dla pańskiéj satysfakcyi nie będę się włóczył po lesie, jak cygan. Bądź pan zdrów. Mam zdrowe nogi, nie cierpię na żaden feler, trafię gdzie do wsi, najmę sobie konie i pojadę do domu.
— A ja?! — wrzasnął rozpaczliwie Fajn — a ja co mam robić?!
— Albo ja wiem? — nocuj pan sobie w lesie, cóż mi do tego.
Żyd rozpaczliwie uczepił się mego rękawa.
— Panie kimorniku, panie kimorniku! nie zostaw mnie pan! Co pan chcesz?... ja panu dam... ja panu dam dwadzieścia pięć... dwadzieścia siedm... trzydzieści rubli — gotówką! nie opuść mnie pan, nie zostaw samego w takie paskudne miejsce...
— Cóż ja panu poradzę? Masz pan taki ogromny brzuch!
— Aj, niech moje wrogi dostaną ten brzuch! to głupstwo jest... to właśnie feler jest...
Z poblizkiéj wioski ozwało się wycie psów. Po lesie rozległo się ono echem przeciągiem, smutnem, płaczliwem.
Fajna dreszcz wstrząsnął.
— Panie kimorniku, co to jest? — zapytał.
— Panie Fajn — rzekłem uroczyście — czy pan wierzysz w Boga?
— Co nie mam wierzyć?!... czy ja pies, żebym w Boga nie wierzył!..
— Więc módl się! — krzyknąłem przeraźliwym głosem.
— Co? co?! wus y dues?... Rabejnu szeł ejłom!! — co pan kimornik mówi?!
— Daj pan pokój tytułom; w téj chwili ja nie jestem komornik, pan nie jesteś Fajn...
— Nu — co ja jestem?... co pan jesteś?...
— Ja jestem mięso, i pan jesteś mięso... a tam wilki wyją i ostrzą sobie zęby...
— Giewałt! — wrzasnął nieludzkim głosem Fajn — giewałt!... ratuj pan!... dam trzydzieści pięć, trzydzieści siedm, dam pięćdziesiąt rubli! ratuj, panie kimorniku! — ja człowiek i pan człowiek... ja polak i pan polak. Po co mają zginąć dwa polaki?... ratuj pan!
— A licytacya? — zapytałem.
— Niech una idzie w ziemię, z wolantem, z te dwa kobułe i z zaprzęgami!... ratuj pan!
— Zmykajmy więc! — krzyknąłem i rzuciłem się w las, w stronę przeciwną téj, którąśmy iść mieli.
Fajn biegł za mną jak szalony.
Nie sapał, lecz ryczał, jak wół, który wyrwał się ze szlachtuza. Przerażenie dodawało mu sił.
Biegliśmy tak może wiorstę, dwie, i mnie dech już zapierało w piersiach, i ja z gustem położyłbym się pod drzewem, na miękim mchu, aby przespać się kilka godzin, ale zapłakana twarz Anielci stawała przed memi oczami, taka smutna, taka prosząca, że mi się serce krajało...
Stanąłem.
Zdjąłem strzelbę z ramienia, wycelowałem w najbliższą sosnę.
— Aj waj! — wrzasnął Fajn — co pan robi?
— Wilk!... — szepnąłem tajemniczo.
Rozległ się wystrzał jeden, potém drugi.
— W nogi! — wrzasnąłem, aż się echo rozległo.
Fajn dobył ostatku sił. Trzeba przyznać, że pod wpływem strachu biegł jak zając, zapomniał o wielkim brzuchu, o felerze swoim, biegł jak szalony, dopóki nie padł ze zmęczenia.
Bohater mój legł nad brzegiem strumyka, pod krzakiem leszczyny, oddychał ciężko, twarz miał podrapaną, skutkiem przedzierania się przez splątane gałązki i krzaki.
Żal mi się żyda zrobiło.
— Panie Fajn — rzekłem — już tu jesteśmy bezpieczni... Zabiłem dwoma strzałami trzy wilki, pięć uciekło przed nami, a przed resztą myśmy uciekli... teraz leż pan spokojnie i próbuj odpocząć...
— Aj, aj, panie kimorniku, pan ratowałeś moje życie, ja będę wdzięczny, ja się potrafię znać na rzeczy, ja... ja dam panu, co pan zechce, ja panu robotę nastręczę... Oj!... żebyś pan wiedział, jak mnie kole serca pika!
— Uspokój że się pan.
— Jak pan myśli, panie kimorniku?... ja teraz pewnie będę miał całe dwa felery w wątrobe?...
— Nie, — czasem od takiego zmęczenia wątroba się kurczy i feler całkiem ginie.
— Ale ze strachu, to może, nie w złe godzine powiedziéć, żółć pęknąć?...
— Nie lękaj się pan — i żółci nic nie będzie, ja mam tu lekarstwo...
— Lekarstwo? Aj waj! aby dobre... ja jego zaraz kupię — ja gotówką płacę...
— Dam panu darmo — rzekłem, dobywając z kieszeni flaszkę podróżną płaską. Była w niéj sławna dzięglówka, roboty jednéj z moich ciotek, znakomitéj gospodyni.
Napiłem się sam trochę, a resztę oddałem Fajnowi.
— Pij pan — rzekłem, — pij do dna, na feler, na przestrach, nie masz nad to lepszego lekarstwa!
Żyd przylgnął do flaszki jak pijawka, łykał gorączkowo; chciwie — i wnet zaczerwieniły mu się policzki, oczy nabrały dziwnego blasku, ciepło rozeszło się mu po żyłach. Upił się.
— Panie kimorniku — rzekł — jak pan myśli, czy taki feler to może się wytrzęsić? bo ja sobie bardzo wytrzęśniłem.
— Kto wie? może.
— Aj, żeby to buło prawda, to jabym już nie potrzebował wolant na resory — jabym Sakowiczowi prolongował, rozłożył na raty. Ja mam taką naturę, że nie lubię komu przykrość zrobić.
— Próbuj pan spać; — odrzekłem.
Nie trzeba było długo namawiać.
Żyd rozmarzony wódką usnął, ja zmęczony wyciągnąłem się z rozkoszą na świeżéj murawie.
Kiedyśmy się przebudzili, była już blizko dziesiąta rano.
Błądziliśmy jeszcze kilka godzin po lesie, a przybywszy do najbliższéj wioski, nie mogliśmy dostać koni, gdyż wszyscy chłopi pojechali na odpust.
Licytacya spełzła na niczem. Anielcia została ocaloną.
Przyjaciel mój przyniósł pieniądze, które oddał Fajnowi. Po żniwach Sakowicz zwrócił mi je z serdeczném podziękowaniem.
Bywałem częstym gościem w Wierzbówce, trzymałem Anielci szóste dziecko do chrztu, a w upominku ślubnym dałem mojéj chrześniaczce wyrok prawomocny, na rs. 300, które znów za jéj tatusia ze swéj kieszeni zapłaciłem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po kilku tygodniach po przygodzie z wilkami, przyszedł do mnie Fajn z nową czynnością.
— Jakże zdrowie, kochany panie Fajn — zapytałem.
— Bogu dzięki, — odrzekł — dziękuję.
— Może znów wyprawimy się na wilki?
— Nie powiédz pan brzydkie słowo! — rzekł złośliwie — już ja się dowiedziałem całe prawdę, co te wilki nieśli dla Sakowicza pięćset rubli — a ja, z moim felerem, zostałem przez resorów; pfe! panie kimorniku, trzeba szanować cudzy słabość, z pańskiéj łaski to mnie moje wątrobe będzie kosztowało drugie pięćset rubli!