Willa pana regenta/XIV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Willa pana regenta |
Podtytuł | Obraz z życia wiejskiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Franciszek Kostrzewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wolmański wyjechał.
Na Koronówek amator się znalazł; dom również sprzedał. Abram Wasserman pokazał, co umie; zmobilizował wszystkich faktorów, porozsyłał ich w rozmaite strony, nagadał się, nabiegał, napocił, ale ostatecznie sprzedaż do skutku doprowadził. Tanio, bo tanio, ale właściciel o to nie dbał, chodziło mu bowiem głównie o czas, aby mógł jak najprędzej zlikwidować wszystko i wyjechać.
Po jego odjeździe, przez jakiś czas w mieście o nim tylko mówiono, o nadzwyczajnych bogactwach przyszłej jego żony, o ogromnych domach, dobrach, fabrykach, jakie za nią bierze. Z czasem to ucichło, przyszły na porządek dzienny nowe wydarzenia i wypadki, uwagę ogólną zaprzątnęły inne sprawy.
Regent codziennie, jak zwykle, do miasta przyjeżdżał, ale w cukierni, w sądzie, w hypotece, bywał znacznie krócej, niż dawniej; natomiast po kilka godzin dziennie przesiadywał u córki, w zakładzie. Zajęcie jej zaczęło go interesować; przypatrywał się uważnie wszystkiemu, pytał o szczegóły, uważnie przeglądał rachunki.
Tak upłynęły dwa lata. Poprzednia właścicielka zakładu oddaliła się, a na firmie figurowały dwa imiona: „Wanda i Aniela.“ Przyjaciółki zostały wspólniczkami. Przyjęto do nauki kilka ubogich dziewcząt, a cały personel zakładu złożony był wyłącznie z samych kobiet.
Regent śmiał się nieraz z tej rzeczypospolitej niewieściej, ale w duchu przyznać musiał, że wspólniczki radzą sobie dobrze, i że ostatecznie to, co zarabiają, mogłoby im zapewnić byt chociaż skromny, lecz niezależny.
Panna Wanda wciąż była w jak najlepszem usposobieniu; zadowolenie malowało się na jej twarzy, wypiękniała, zmężniała, jeżeli tak się wyrazić można o kobiecie. Patrząc na nią, regent godził się z losem, zapominał o wymarzonym zięciu; dość mu było, że widzi swe jedyne, ukochane dziecko zadowolone i szczęśliwe.
Musiał często pozować. Wanda chciała mieć jego portrety w najrozmaitszych formatach: małych, dużych, powiększanych aż do naturalnej wielkości. Odfotografowała też willę z kilku punktów, a pewnego dnia, w święto, gdy zakład był zamknięty i publiczność nie przychodziła, kazała ustawić w altanie zielony stolik i upamiętniła zwykłą partyę wintową.
Wszyscy dali się uprosić bez trudności. Regent, pan Kalasanty, Salezy, pani Romanowa zasiedli do stolika, Roman zaś stał za krzesłem żony w charakterze doradcy. Całą tę grupę Wanda uwieczniła na fotografii, przyrzekłszy każdemu z uczestników jeden egzemplarz na pamiątkę.
Anielka stała się łącznikiem, utrwalającym coraz bardziej stosunki między willą a Laskiem. Corocznie kilka tygodni przepędzano na wsi razem, regent polował zawzięcie, ale sporów z młodszymi już nie toczył.
Na te kilka tygodni letnich przyjeżdżał także Bolesław; udawało mu się też dwa razy na rok być w willi regenta. Pan Gorgoniusz zrozumiał cel tych wizyt i przeczuwał, że ten właśnie młodzieniec będzie dozgonnym towarzyszem i opiekunem jego ukochanej jedynaczki.
Podejrzliwy i ostrożny, regent zaczął zbierać informacye, dotyczące Bolesława. Poruszył wszelkie stosunki, badał, dopytywał, śledził, i ze wszech stron dochodziły go najpochlebniejsze wieści.
To uspokoiło go, z otuchą spoglądał w przyszłość.
Na święta Bożego Narodzenia, we trzy lata po nabyciu zakładu przez Wandę i Anielkę, przyjechał Bolesław z matką.
Po kolacyi wigilijnej, Wanda, korzystając z chwili, że regent udał się do swego pokoju na cygaro, wbiegła za nim, zaczęła go całować po ręku, a następnie z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Co to jest? co ci się stało, kochanie? — pytał przerażony.
— Ojcze, jestem w tej chwili szczęśliwa, niewymownie szczęśliwa!.. chciej go przyjąć za syna i pobłogosławić!
— Ależ mów jaśniej, dziecko...
— Ja go oddawna kocham... Pozwól, ojcze, aby cię o moją rękę poprosił.
Regent wskazał córce krzesło.
— Siądź, Wandziu — rzekł. — Nie wymieniłaś nazwiska, ale ja wiem, domyślam się, kogoś wybrała...
— A ojciec ma co przeciw niemu?
— Nic a nic... Owszem, niech przyjdzie. Powierzę mu cię z całem zaufaniem.
— O, mój najdroższy ojczulku, on nas nie zawiedzie!
— Tak mu ufasz?
— Jak sobie samej.
— Przykro mi będzie rozstawać się z tobą, moja droga, ale skoro w tem szczęście twoje... trudno. Opuścisz mnie, Wandziu...
— Mógłby ojciec z ciocią przy nas zamieszkać...
— A nie, moja duszko, nie! W tym domu życia dokonam... Zresztą, co będzie, jak będzie, pomówimy jeszcze, naradzimy się. A teraz, moja droga, powiedz mi, na co ci był potrzebny zakład i to fotografowanie... to, jak nazywa Kalasanty, kręcenie bicza z piasku?
— Odpowiem ojczulkowi krótko i kategorycznie: nie straciłam czasu, nauczyłam się czegoś pożytecznego, umiejętnością moją podzieliłam się z kilku biednemi dziewczętami, dla których ona będzie środkiem do życia.
— Cóż zrobisz teraz?
— To już ułożone. Anielcia, jak ojcu wiadomo, także za mąż wychodzi, zakład sprzedamy dwom naszym pomocnicom, niezamożnym panienkom na wypłatę, a otrzymanych pieniędzy użyjemy na zapomogę dla ubogich dziewcząt, pragnących się kształcić praktycznie...
— Wszystkoście obmyśliły... Oj ty, ty — dodał, całując ją w czoło, — ty zawsze zawczasu obmyślasz!.. Przypominam sobie, jak przed kilku laty indagowałaś mnie o Młynków, Lasek, o rodzinę Jaskólskich i Wierzbińskich. Ja w głowę zachodziłem, na co ci mogą być te wiadomości potrzebne, a tyś już wtenczas obmyśliła sobie pana Bolesława.
— Ależ nie, stanowczo nie! wówczas jeszcze nie myślałam o nim...
— No, kochaneczko, wracaj do naszych gości, ja do piwnicy pójdę i sam wybiorę flaszkę, z której za wasze zdrowie pić będziemy.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję ze łzami szczęścia w oczach.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Czas biegnie.
Pan Gorgoniusz mieszka w swojej willi, ale wyjeżdża bardzo często. Tęskno mu do córki, do zięcia, a najbardziej do małego wnuczka, za którym przepada i przeróżne zabawki mu zwozi. Aby mieć powód do jak najczęstszego odwiedzania cukrowni, kupił kilka udziałów i postarał się, aby go wybrano do rady zarządzającej. Jest więc w fabryce jak u siebie w domu, ma zajęcie. Zięć objaśnił mu ogólne przeznaczenie wszystkich machin i kotłów tej wielkiej fabryki, wtajemniczył go w bieg interesów, i pan Gorgoniusz jest dumny, że ma zatrudnienie i że jeszcze jest pożyteczny i czynny, mimo podeszłego wieku.
Przynajmniej pół roku przepędza u dzieci; latem, gdy pogoda jest piękna, wyprowadza się z wnuczkiem do ogrodu, i tam we dwóch, — staruszek, który już w życiowej pielgrzymce kresu dobiega, i dzieciak, zaledwie chodzić umiejący, — bawią się godzinami całemi. Gonią barwne motyle, urządzają ogródki, ustawiają na ławkach ogrodowych całe armie blaszanego wojska; piechotę, kawaleryę, armaty...
Starzec się śmieje, dzieciak klaszcze w ręce i tyranizuje dziadka, który mu niczego odmówić nie potrafi.
Panna Aniela, a raczej pani Aniela, szczęśliwa jest ze swoim mężem. I ona, i Bolesław, namawiają matkę, aby Lasek sprzedała lub wypuściła w dzierżawę, a sama przy dzieciach osiadła, ale ona ani słuchać o tem nie chce.
— Za nic na świecie! — powtarza: — co jabym robiła? zamęczyłabym się bez zatrudnienia... Przywiązałam się do tego ubogiego domku, do biednej roli, do ustronnego zakątka, w którym większą część życia spędziłam...
Przestały więc dzieci nalegać, wiedząc, że to się na nic nie przyda, i widują się z matką czasem tylko, gdy ona ich odwiedzi, lub gdy wszyscy do Lasku się zjadą.
Regent o swoich dawnych kolegach i przyjaciołach nie zapomniał, odwiedza ich, stosunki z nimi utrzymuje, ale wszyscy oni jakoś na humorze stracili.
Roman, ten młody żonkoś, zdziadział, pochylił się, Damian ledwie chodzi, Kalasantemu lekarze dużo jeść zabronili, a Salezy już nie żyje.
Zaziębił się, przy swoich hydropatycznych praktykach, położył się do łóżka i po kilku tygodniach cierpień — umarł.
Kalasanty już nie ma z kim się kłócić, ale złośliwy śledziennik przypomniał mu się jeszcze z po za grobu.
Zostawił testament i na kopercie napisał, aby otworzono go i odczytano koniecznie wobec przyjaciół, których z imienia i nazwiska wymienił. Regenta w chwili śmierci i pogrzebu Salezego nie było, musiano więc czekać z odczytaniem ostatniej woli Salezego przez kilka tygodni, dopóki pan Gorgoniusz nie powrócił od córki.
Zebrali się w mieszkaniu Romana — w uroczystym nastroju, ciekawi, co też im powie i co poleci do wykonania dawny kolega i przyjaciel.
Regent otworzył kopertę. Na dużym kancelaryjnym arkuszu papieru, ręką Salezego, wyraźnem, czytelnem pismem było nakreślonych kilkanaście, wierszy.
Brzmiały one tak:
„Czując zbliżający się kres życia, przytomny zupełnie na umyśle i jeszcze niby to zdrów na ciele, kreślę moją ostatnią wolę. Dzieci, ani blizkich krewnych, nie mam; majątkiem mogę dysponować jak mi się podoba, a podoba mi się tak:
„Gotowizna, jaka się znajdzie w biurku, wystarczy aż nadto na koszta pogrzebu; co pozostanie, razem z sumą osiągniętą ze sprzedaży ruchomości, rozda ubogim mój najlepszy przyjaciel, szanowny Gorgoniusz Zamroziński, według swego uznania.
„Załączony dowód wskazuje, że posiadam trzy tysiące rubli, deponowane w banku. Tę sumę wyżej wzmieniony Gorgoniusz Zamroziński, którego wykonawcą mojej ostatniej woli ustanawiam, z banku podniesie i złoży miejscowemu Towarzystwu dobroczynności, z przeznaczeniem specyalnem na ochronki.
„Więcej nie mam nic do dysponowania.
„Będziecie czytali te słowa już po mojej śmierci, posyłam więc wam, moi towarzysze i przyjaciele, pozdrowienie z za grobu. Niech wam się dobrze dzieje, niech wam się wszystko szczęści, i abym was jak najdłużej... najdłużej nie spotkał w krainie, do której odchodzę!
„Memu antagoniście, Kalasantemu, który zawsze tak zawzięcie sprzeczał się ze mną, radzę, aby się gimnastykował w dalszym ciągu. Jest to wyborna metoda kuracyi i niezawodnie prędzej czy później doprowadzi go tam, dokąd mnie już doprowadziła zimna woda z solą.“
Kalasanty zaczerwienił się jak burak i zawołał:
— A to sekatura... świeć Panie nad jego duszą!