Willa pana regenta/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


KLEMENS JUNOSZA
WILLA
PANA REGENTA
(OBRAZ Z ŻYCIA WIEJSKIEGO)
Z illustracyami Fr. Kostrzewskiego.
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA i WOLFFA
1895.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 27 Сентября 1894 года.
Warszawa. — Druk S. Orgelbranda Synów, Krakowskie-Przedmieście Nr. 66.







I.

W
W blizkości miasta, gubernialnego, zaledwie o kilka wiorst od rogatek, przy drodze szosowej, w zieleni ogrodu ukryta, była willa — tak przynajmniej nazywał ją właściciel.
Może i miał racyę. Dlaczegoż nie można było nazwać willą domu murowanego, piętrowego, z wysmukłą wieżyczką, na której szczycie blaszany kogutek kierunek wiatru wskazywał? dlaczego nie nazywać willą budynku, mającego w oknach żaluzye drewniane, zielone, przed frontem od dziedzińca i z tyłu od ogrodu werendy, obrosłe dzikiem winem, budynku, utrzymanego w czystości wzorowej, z dziedzińcem obszernym, ogrodem wypieszczonym, otoczonego dokoła masą zieleni i kwiatów?
Na pierwszy rzut oka, ze względu na porządek, jaki na każdym kroku panował, na prześlicznie utrzymane trawniki, na kobierce kwiatowe — znać było, że mieszka w willi człowiek, który kłopotów materyalnych nie zna, z groszem zbyt wiele liczyć się nie potrzebuje i, oprócz tej willi, posiada jeszcze jakieś mienie.
Oczywiście — bo willa jest prawdziwe cacko, a z cacka nikt chleba nie jada, lecz bawi się niem i tylko dla rozrywki je trzyma.
Są wprawdzie przy tej willi zabudowania gospodarskie, jest stodółka, obora, stajnia, nawet mały murowany śpichlerzyk, co świadczy, że musi być i ziemia, do willi należąca. Jest też istotnie, ale tylko półtorej, czy dwie włóki: tyle akurat, żeby utrzymać kilka krów, konia do roboty i wyjazdu, żeby właściciel mógł się bawić w gospodarza i do tego masła, jakie mu dają papiery procentowe, miał z własnej ziemi chleb razowy, który czasem tak doskonale smakuje.


Willa pana regenta.

Willa znajdowała się niedaleko od miasta gubernialnego; z okien pierwszego piętra, o ile drzewa nie przeszkadzały, z wieżyczki, doskonale widać było wieże kościołów miejskich, głos dzwonów dolatywał tu na skrzydłach wiatru, ciągły zaś turkot wozów na szosie świadczył, że miasto jest tuż, niedaleko, i że ma z willą łączność.
Hypotecznie rezydencya ta miała swoją nazwę: Magdzinek, zapewne nadaną przez pierwotnego właściciela, a może i założyciela, na cześć jakiej Magdzi o pięknych chabrowych oczach, ale nikt ani w mieście, ani w okolicy Magdzinkiem nie nazywał Magdzinka, tylko „Regentówką.“
Niewiadomo, skąd się ta nazwa wzięła i kto ją wymyślił, ale utrwaliła się tak dalece, że o Magdzinku zupełnie zapomniano.
W willi mieszkały tylko trzy osoby, a właścicielem jej był pan Gorgoniusz Zamroziński, niegdyś asesor trybunału, przez dwadzieścia lat regent, a ostatnio wolny i niezależny od zmudnych obowiązków kapitalista.
Tę willę i malutkie gospodarstwo kupił, będąc jeszcze regentem, kupił umyślnie dla córeczki swej Wandzi, która jako wątła i słabowita dziewczynka, potrzebowała świeżego powietrza i dobrego mleka.
Dziś za nic na świecie nie sprzedałby tej małej posiadłości, przyzwyczaił się bowiem do niej: ma zajęcie, ma wygodę — i jaką wygodę!
Co to za satysfakcya latem zaprosić gości z miasta i urządzić partyjkę na świeżem powietrzu, w chłodzie! Zupełnie inaczej gra idzie, inny humor jest, koncepta sypią się jak z rękawa i — może to uprzedzenie, może przesąd — ale i karta bywa w takich warunkach szczęśliwsza.
Mieszkanie wygodne, śmietanka do kawy taka, o jakiej się filozofom nie śniło, w ogrodzie owoce przepyszne — ale to jeszcze nic. Proszę spojrzeć na Wandzię!
Co się z tego dziecka zrobiło! Było to przed laty kilkunastu chuchro, marne, bledziuchne, wątłe, doktorowie kiwali nad nią głowami — a dziś! Panna co się zowie, dorodna, rozwinięta przepysznie, jaśnieje zdrowiem i urodą, jak kwiat najpiękniejszy.
Wszystko to zawdzięczać można willi.
Tu wygrzała się dziewczynka na słońcu, stała się jędrną po kąpielach w rzeczułce, tuż za ogrodem płynącej, tu rozwinęła muskuły, biegając po trawie, kopiąc ziemię w ogródku.
Ojciec nie puszczał jej do miasta, dopóki była mała, gdy zaś nadszedł czas edukacyi, jeździła na pensyę, ale tylko na pensyę, o wpół do dziewiątej z domu, a o wpół do czwartej z powrotem.
Sam ojciec przywoził ją i odwoził, w lecie powozikiem, zimową porą sankami. Nieraz wiatr dziewczynę po buziakach wycałował, tak, że zarumieniła się, jak jabłko, nieraz ją i deszcz zmoczył, śnieg osypał — ale zahartowała się od tego, nie kaszle, nie zna co zaziębienie, nie potrzebuje żadnych lekarstw.
Dziewczyna jak orzech, jest ona też dumą i jedyną pociechą ojca.
Pan Gorgoniusz ożenił się w dość późnym wieku, z żoną żył zaledwie lat kilka: wątła kobiecina umarła, pozostawiwszy mu Wandzię.
Trzecia osoba w willi — to ciotka Malwina, siostra właściciela, zastępująca matkę jego córce, stara panna, trochę gderliwa, ale ze złotem sercem istota.
Chociaż pan Zamroziński urzędowanie opuścił, ale w mieście bywa codzień; zerwać dawne stosunki — to byłaby ofiara przechodząca jego siły. On musiał codzień widzieć mury, wśród których tyle lat przepędził, starożytny gmach sądowy, sklepione, ponure izby kancelaryi hypotecznej. Musiał tam zajrzeć, odetchnąć wonią zapleśniałej bibuły, wciągnąć w płuca nieco archiwalnego powietrza.
Pogawędził ze znajomymi, wpadł do cukierni gazety przeczytać — trochę najświeższych nowin zebrać i powracał do domu.
Wewnętrzne urządzenie willi było dostatnie, a nawet wykwintne, wyjątek tylko stanowił gabinet samego właściciela, przypominający we wszelkich szczegółach kancelaryę.
Był w nim stół sosnowy, nakryty czarnem suknem, żeby kleksów i plam od atramentu znać nie było na stole, kałamarz drewniany, także czarny, istna maźnica, drugie podobne naczynie do piasku, pęk piór gęsich i dwa lichtarze mosiężne. Za stołem fotel staroświecki, z wysokiem oparciem, wytarty i zrudziały ze starości, przy ścianach sześć krzeseł jesionowych, dwie szafy na papiery, a na ścianie, pomiędzy oknami duży, czarny krucyfiks.
W tym pokoju pan Gorgoniusz najchętniej przesiadywał, tu rozmyślał i czytywał gazety, tu listy pisywał, lub też drzemał w fotelu.
W kącie owej izby stała jesionowa fajczarnia, a na niej kolekcya cybuchów. Były między nimi wiśniowe, pieprzowe, szakłakowe, z bursztynami różnego gatunku i wielkości.
Chociaż pan regent był już dość zapędzony w lata, trzymał się jednak doskonale. Wysoki, dobrze zbudowany, w miarę korpulentny, nigdy w życiu nie chorował i zawsze wyglądał czerstwo.
Ubierał się nie modnie, ale wygodnie, a zawsze czarno, całą twarz golił starannie, siwe włosy zaczesywał na skronie, nosił okulary w grubej szczerozłotej oprawie i wyglądał bardzo poważnie.
Był dzień wiosenny, pogodny, w willi okna otwarte, bzy kwitły, powietrze było przesycone zapachem. Pan Gorgoniusz siedział w swoim gabinecie i gazety czytał, gdy w sąsiednim pokoju dał się słyszeć odgłos szybkich i lekkich kroków.
Do gabinetu wbiegła młoda, zarumieniona dziewczyna.
— Dzień dobry, ojczulku! — zawołała.
— Dzień dobry... Panna bo nie masz wcale powagi, nie chodzisz, ale biegasz...
— A cóż to ojcu szkodzi?
— Nie mówię, żeby mi to szkodziło, ale panna dorosła nie powinna skakać, jak pensyonarka, zwłaszcza kiedy ojciec radby z nią pomówić w poważnych sprawach.
— Jak to się ślicznie składa! — zawołała dziewczyna: — bo ja także miałam zamiar odbyć poważną rozmowę z ojczulkiem.
— Ty?
— A tak... cóżby w tem było dziwnego?
— Zapewne, mów więc, słucham...
— A, ojczulek pierwej...
— Nic pilnego, powiedz ty wprzód, co masz do powiedzenia, ja mogę zaczekać, choćby do jutra.
— Do jutra! a jam tak ciekawa, co to może być?
— Ucz się, panno, cierpliwości...
— Niech ojciec raczy przejść na werendę, pogawędzimy przy kawie. Sami będziemy, gdyż ciocia ma nadzwyczajne zajęcie w śpiżarni i zapowiedziała swoją nieobecność. Proszę ojczulka! — rzekła z przymileniem, i ująwszy go pod rękę, zaprowadziła na werendę od strony ogrodu, — tu nam będzie doskonale...
— Masz racyę. Tu zawsze dobrze, gdy pogoda.
Zasiedli przy stole, panna Wanda przyrządziła kawę i podała ojcu.
— Teraz — rzekła — gawędźmy. Niech mi ojczulek powie, czy istnieje w tych okolicach majątek zwany Młynków i do kogo należy?
— Istnieje, ale na cóż ci to?
— Chciałabym wiedzieć...
— Młynków, moje dziecko, leży stąd o jakie pół dnia drogi dobrymi końmi; jest, a raczej był to majątek piękny, co się zowie. W ostatnich czasach, w ciągu lat pięciu lub sześciu, zmieniło się tam kilku właścicieli — obecnie, jeżeli się nie mylę, jest w posiadaniu Szmula Blaufisza, znanego dobrze spekulanta. Blaufisz kupił ten folwark na licytacyi, mogę ci nawet opowiedzieć detalicznie, jak to było...
— Nie, ojczulku; cóż mnie obchodzić może Blaufisz? nie o niego mi idzie. Chciałabym wiedzieć, do kogo Młynków należał dawniej.
— Dawniej, to bardzo względne; należał niegdyś do Cichowolskich, później do Jaskólskich, do Wierzbińskich...
— Oto właśnie. Czy ojczulek znał kogo z Wierzbińskich?
— A to mi dopiero pytanie! Tyle lat regentem będąc, miałbym nie znać! Ja mogę dzieje kilku ich rodzin opowiedzieć najdetalicznej, na podstawie aktów urzędowych.
Panna uśmiechnęła się.
— A ty, kochaneczko, się nie śmiej, bo akt urzędowy to dokument, a na dokumentach opiera się historya... Człowiek zaledwie na świat przyjdzie, musi mieć akt urodzenia, metrykę; gdy dorośnie, sporządzają mu intercyzę przedślubną, uważa panna Wanda — i akt małżeństwa. Później, jeżeli ma majątek, robi najrozmaitsze akty; gdy się zestarzeje i czuje śmierć blizką, czyni testament, akt ostatniej woli swej na ziemi, a gdy umrze, piszą o tem sepulturę, czyli akt zejścia. Widzi tedy panna, że życie ludzkie składa się z samych aktów. Otóż, kochaneczko, jeżeli ci chodzi o Wierzbińskich, to ci powiem, że będzie temu lat dwadzieścia ośm, albo i dziewięć, co zresztą można sprawdzić — zgłosił się do mnie ówczesny właściciel Młynkowa, pan Benedykt Jaskólski...
— Zapewne ojczulek chciał powiedzieć: Wierzbiński...
— Wcale nie Wierzbiński, tylko, jak ci wyraźnie mówię: Jaskólski... Zamożny obywatel, a skąpy ogromnie, o każdy akt targował się do upadłego — ale to do rzeczy nie należy. Przyszedł do kancelaryi rano i powiada: „Kochany regencie, musimy sporządzić intercyzę przedślubną...” Jak dziś pamiętam.. Jego córka, Zofia Marcelina, dwóch imion, panna naówczas pełnoletnia, wyjść miała za mąż za pana Floryana Wierzbińskiego, właściciela Karpiówki. Widzisz tedy, panno Wando, że Wierzbiński się znalazł, z czego tę brać należy naukę, że w poważnej rozmowie słuchający mówiącemu, a tem bardziej córka ojcu przerywać nie powinna.
— O mój ojczulku kochany... przepraszam! — rzekła, obejmując ojca pieszczotliwie, — przepraszam i przerywać już nie będę...
Pan Gorgoniusz roześmiał się.
— Dobrze, dobrze, moja Wandziu; nie wiem, na co ci te wiadomości, ale wyłuszczę wszystko dokładnie. Otóż miała być intercyza, a czy pannie wiadomo, co to jest intercyza?
— Domyślam się, że to jakieś prawne rzeczy.
— Powinnabyś wiedzieć. To jest umowa przedślubna, urządzająca stosunki majątkowe między przyszłymi małżonkami, i pod nieważnością musi być objawiona w akcie cywilnym małżeństwa. Warto, żebyś sobie panna przeczytała w kodeksie cywilnym księgę pierwszą, tytuł piąty — leży u mnie na stole...
— O dziękuję! na cóż?
— Wiedzieć nie zawadzi. Ale wracajmy do Jaskólskiego. Pan Floryan był piękny kawaler, ale Karpiówka jego zaszargana. Na oczyszczenie hypoteki Jaskólski dał ogromną na owe czasy kwotę dwadzieścia tysięcy rubli — niezależnie, ma się rozumieć, od sreber, klejnotów i wyprawy bardzo eleganckiej. Powiada do mnie Jaskólski: „Regencie kochany, po mojem najdłuższem życiu wezmą Młynków i trochę tej gotowizny, co się uzbierało i uzbiera jeszcze, ale te dwadzieścia tysięcy, które teraz daję, muszą być pewne jak mur. Florek chłopiec dobry, lecz swoją drogą, musimy go opisać jak węża, bo młody, ma w głowie jeszcze fiu, fiu! w pana się gotów bawić.“ — Dobrze, odrzekłem, opiszę go jak węża, a akt zrobię murowany, na cement.
— Jak to na cement?!
— Tak się, moja duszko, mówi. Znaczy to, że akt będzie dobry; ale dodałem, mówiąc do Jaskólskiego: „Jeżeli pan dobrodziej chcesz być zupełnie pewny swego, to zawołaj krawca, żeby zięciowi wszystkie kieszenie pozaszywał.“ Roześmiał się Jaskólski, ale kwaśno. Nazajutrz podpisali intercyzę, wzięli ślub, było wesele, na którem i ja się znajdowałem...
— Więc ci Wierzbińscy byli zamożni ludzie?
— Bardzo zamożni. Jaskólski we dwa lata po zamążpójściu córki umarł, i Młynków, bardzo ładny majątek, jej, jako jedynaczce, się dostał. Podobno i kapitał był spory, ale tego dokładnie nie wiem.
— Proszę ojczulka, i cóż się stało z tem wszystkiem?
— Jeżeli chcesz wiedzieć, wyliczę ci znowu kilka aktów notaryalnych, gdyż ta rodzina zaszczycała mnie swojem zaufaniem... Otóż w rok po śmierci Jaskólskiego, pani Zofia Marcelina Wierzbińska dała generalną pleniponitencyę do wszelkich spraw, majątku jej dotyczących, małżonkowi swemu, Floryanowi. Perswadowałem, żeby tego głupstwa nie robiła — nie usłuchała dobrej rady. Stało się.
— A cóż ojczulek w tem widział złego?
— Zaraz się to okaże, a przy sposobności niech to sobie panna Wanda zapisze, że z tego rodzaju aktami trzeba być bardziej ostrożną, aniżeli z ogniem. Owoż w niedługim czasie później, sporządzałem akt kupna i sprzedaży lasu w Młynkowie. Czternaście włók starodrzewiu, kochaneczko, nabyli za psie pieniądze Dawid Grünblat i Abram Makagiger.
— Pan Floryan im sprzedał?
— Nie pan Floryan, tylko pani Floryanowa.
— Na cóż jej było tyle pieniędzy?
— Alboż ona wiedziała o tej sprzedaży?
— Więc jakże?
— Miała przecie pełnomocnika generalnego w osobie swego małżonka. Widzi panna teraz, co znaczy plenipotencya!.. Następnie robiłem akt kupna i sprzedaży Karpiówki. Nabył ją niejaki Michał Wróblewski, były dzierżawca; zapłacił wcale niedrogo. Później działy się rozmaite rzeczy, o których mógłby dużo powiedzieć pan pisarz hypoteczny. Jak muchy na okna, tak Żydzi wchodzili na hypotekę Młynkowa, pan Floryan brnął coraz głębiej, aż zabrnął tak, że już ratunku nie było — i umarł — a podobno otruł się. Nie wiem, czy to prawda, ale taką pogłoskę uporczywie powtarzano. Została po nim wdowa z trojgiem czy czworgiem dzieci. Dawni przyjaciele rodziny i doświadczeni prawnicy zebrali się na naradę, w celu uratowania choćby drobnego funduszu dla biednej kobiety i sierot — no i jakoś, jakoś, po długich zabiegach i staraniach, ocalono kilka tysięcy. Pani Floryanowa z dziećmi zniknęła z horyzontu. Oto masz panna całą historyę. Wystarcza ci?
— Dziękuję ojczulkowi, ale mam jeszcze jedno zapytanie.
— Cóż znowu, panienko? co jeszcze rozkażesz?
— Czy ojczulek czasem nie zna majątku, czy też folwarku zwanego Lasek? podobno dwanaście mil stąd?...
— Lasek, Lasek?... czekajże, cóż z licha... aha! już wiem, o dwanaście mil stąd... To, moje dziecko, cała historya, którą ci chyba innym razem opowiem. Ów Lasek, to nie majątek żaden, nie folwark, ale folwarczek, powstały z parcelacyi. Ziemia licha, piasek, jednem słowem — bieda. Skąd, Wandziu, przychodzisz do tych zapytań?...
— Ach ojczulku, to cała historya. Onegdaj poznałam, będąc w mieście u znajomych, panienkę szczególnej urody, tak sympatyczną i miłą, że pokochałam ją odrazu.
— Cóż to za jedna?
— Zobaczysz ją, ojczulku, dziś jeszcze.
— Ma przyjechać?
— Ojczulek zapomniał, że mamy być dzisiaj w mieście u państwa Feliksów.
— Owszem, pamiętam — ale cóż stąd?
— Ona tam będzie. A teraz, drogi ojczulku, co ja miałam ważnego usłyszeć?...
— Ciekawa!
— Bardzo proszę, niech ojczulek powie.
— A więc... znasz adwokata Wolmańskiego?
— Znam.
— Chce nam złożyć wizytę — cóż ty na to?
— Nic a nic, ojczulku, ta wiadomość jest mi najzupełniej obojętna.





II.

R
Raz na tydzień w willi pana Gorgoniusza odbywał się wint zwyczajny, a kilka razy na rok bardzo uroczysty, na cztery stoliki. Zwyczajne miały swój dzień stały, mianowicie wtorek, i z tej racyi wszystkie wtorki w kalendarzu pana regenta były podkreślone ołówkiem czerwonym.
W zebraniach wtorkowych uczestniczyli najbliżsi przyjaciele ex-regenta, dawni towarzysze biurowi, ludzie, którzy już karyerę swoją skończyli i używali spokojnie dobrze zasłużonej emerytury. Wśród nich znajdowało się kilku takich, z którymi pan Gorgoniusz jeszcze od szkolnej ławy się znał. Byli to najlepsi przyjaciele i ci ani jednego wtorku nie opuszczali, chyba nadzwyczajny wypadek mógł którego z nich w domu zatrzymać.
Przyjeżdżali zazwyczaj wcześnie, koło czwartej lub piątej po południu, opuszczali zaś willę, zaraz po dziesiątej, ponieważ każdy z nich miał jeszcze jakieś zajęcie koło własnej osoby. Pan Roman, ex-sędzia, przyrządzał sobie cudowne jakieś ziółka, których kilka szklanek codziennie przed pójściem na spoczynek wypijał; pan Salezy, były patron, nacierał się zimną wodą z solą; pan Józef Kalasanty, niegdy podprokurator sądu poprawczego, praktykował co wieczór gimnastykę i przez kwadrans odbywał ćwiczenia z hantlami, a przez drugi zabawiał się piłką.
Wszyscy trzej byli najmocniej przekonani, że tylko dzięki tym niewinnym środkom leczniczym utrzymują się przy życiu, dzięki tym środkom, oraz hygienicznemu życiu, wczesnemu wstawaniu i wczesnemu udawaniu się na spoczynek.
Oczywiście, że z takimi partnerami trzeba było grę zaczynać i kończyć wcześnie.
Oprócz tych trzech najbliższych pana Gorgoniusza przyjaciół, bywali jeszcze i inni: pan Damian, pan Ignacy, pan Teodor, ale ten ostatni najrzadziej bywał zapraszany, gdyż grał nieszczególnie i kłócił się przy kartach. Był właśnie wtorek, pogoda prześliczna, dzień jasny a nie gorący, godzina czwarta po południu. Pod werendą od strony ogrodu przygotowano zielony stolik, na nim karty i kredki. Pan Gorgoniusz z okna swej kancelaryi spoglądał na drogę i gości oczekiwał.
Mateusz, stangret p. Gorgoniusza, pojechał po nich przed godziną, a że są to ludzie punktualni, więc nie powinniby się spóźnić. Jakoż nie spóźnili się: w kilka minut po czwartej powozik zatoczył się przed ganek, i uprzejmy gospodarz wybiegł powitać swych gości. Przyjechał tylko pan Salezy i pan Kalasanty.
— A gdzieżeście podzieli Romana? — spytał regent.
— Nie mógł przybyć razem z nami, ale przyrzekł solennie, że za godzinkę stawi się. Przyjedzie dorożką.
— Ano, to chodźcie do ogrodu.
— Owszem, owszem, na świeżem powietrzu najlepiej. Szczęśliwy jesteś, regencie, że masz takie śliczne ustronie. Żyjesz sobie jak w raju, kwiaty pachną, drzewa szemrzą, a powietrze! to balsam, kadzidło, ale nie powietrze. Gdybym ja takiem mógł oddychać, tobym, panie dobrodzieju, przez płoty skakał, jak sarna!
— A jakże się w ogóle miewasz, panie Salezy? jużeśmy się kilka dni nie widzieli...
— Dziękuję, jako tako... chociaż mi czasem reumatyzm dokucza, ale woda z solą! Zimna woda z solą, powiadam wam, że to nieocenione lekarstwo. Jabym już dawno nie żył, gdyby nie woda.
Pan Salezy był to człowiek małego wzrostu, szczupły, trzymał się pochyło, nosił okulary ciemne, które mu zupełnie oczy zasłaniały. Pan Kalasanty, przeciwnie, tuszę okazałą miał, kark szeroki, i gdyby nie łysina i białe jak mleko włosy, możnaby go wziąć za tłuściocha, który niedawno pięćdziesiątkę przekroczył.
— Eh, — rzekł — kochany nasz Salezy zawsze bo ze swoją metodą. W rybę się zamienisz, dobrodzieju, w stokfisza!
— Powiedzcie mi, cóż się stało Romanowi? — zapytał regent.
— Nie wiemy; widać ważny jakiś interes. Wpadł do mnie jak po ogień i oświadczył, że przed piątą w żaden sposób wyjechać nie może. Ponieważ deklarował, że się stawi, więc jesteśmy.
— Ślicznieście z robili. Poczekamy na niego. Przyniosę cygara, a może się napijecie po kieliszku wina?
Rozsiedli się wygodnie i gawędzili o polityce, o najświeższych wydarzeniach w mieście, wreszcie o zdrowiu i najlepszych sposobach jego konserwacyi. Był to najbardziej interesujący przedmiot rozmowy dla każdego z tych panów, temat, nad którym całemi godzinami dysputować mogli bez zmęczenia, sprzeczać się i kłócić. I tym razem pomiędzy panem Salezym i Kalasantym wywiązał się spór ożywiony.
— Dajże jegomość pokój ze wszelką wodną kuracyą — mówił tłuścioch: — gdzież są logiczne motywy, któreby za nią przemawiały? Głupstwo! tylko katary i przeziębienia z tego wynikają. Gimnastyka, to zupełnie co innego: człowiek się rusza, cała machina się rozgrzewa, muskuły wzmacniają się, krew żywiej krąży...
— Zapewne, ale...
— Niema ale! Dziś cały świat się gimnastykuje. I to nie tylko tacy biedni emeryci, jak my, ale uczeni, filozofowie, mężowie stanu. Naprzykład Gladstone! Wiecie, co on robi w wolnych chwilach? Drzewo rąbie! A cóż jest rąbanie drzewa, jeżeli nie gimnastyka? A Bismarck? Przecież to dziad stary, jak grzyb, a jednak zdrów, a dlaczego zdrów? bo w kręgle grywał... A propos kręgli... wiesz, kochany regencie, że mógłbyś tu dla przyjaciół kręgielnię urządzić. O tu, wzdłuż parkanu, miejsce przepyszne... Powiadam ci, że to doskonała rozrywka. Cóż, pomyślisz o tem?
— Dlaczego nie? Jeżeli wam to zrobi przyjemność...
— Ja kłaniam uniżenie — rzekł pan Salezy. — Zdania mojego nikomu nie narzucam, przekonań cudzych, chociażby błędnych, nie obalam, ale w kręgle grać nie będę.
— Czy dlatego, że ja tę grę proteguję? — zapytał Kalasanty.
— Uchowaj Boże! lecz dlatego, że ja jej nie proteguję.
Pan Kalasanty miał temperament dość krewki, a w rozmowie zapalał się. Wygłosił na poczekaniu długą tyradę o nadzwyczajnych skutkach gimnastyki i zakończył temi słowy:
— Najpiękniejsza jednak teorya bez dowodu nic nie znaczy; we wszystkiem, wszędzie i zawsze, dowód jest niezbędny, a właśnie jestem w tem szczęśliwem położeniu, że prawdy słów moich dowieść mogę w każdym czasie. Pan Salezy mówi: „Chlap się w wodzie, a zobaczysz jakie będą skutki... po roku.“ — a ja powiadam: „Próbuj gimnastyki, a rezultat będziesz miał na poczekaniu, natychmiast!“.
— No, tak to chyba nie...
— Zaraz, kochany regencie, przyznasz mi racyę. Ja już oddawna noszę się z myślą założenia towarzystwa gimnastycznego.
— Tak — wtrącił ironicznie pan Salezy, — słyszę to od lat trzech, ale dotychczas towarzystwa nie widzę.
— Niech-no tylko opracuję projekt ustawy, pójdzie wszystko gładko.
— Ale odbiegamy od głównego przedmiotu — rzekł gospodarz, — mieliśmy mieć dowody.
— Bardzo pięknie. Romana nie widać, mamy czas, więc zagrajmy sobie tymczasem w piłkę. Jest to bardzo dobra forma gimnastyki, jak was kocham.
Regent roześmiał się.
— Jak to? — rzekł, — my starzy mamy w piłkę grać?
— Może nie umiecie? Nie pamiętacież, jak to było temu lat... lat... kiedyśmy do szkół chodzili! Regencie, przecież ty byłeś pierwszym do palanta, a i Salezy nie obcierał się wówczas słoną wodę...
— Któżby zapomniał! — rzekł regent. — Najmilsze to czasy w życiu człowieka — czasy szkolne! Żyliśmy wówczas jak ptaki, nie znając co zmartwienia i obowiązki, czasem łacina się sprzykrzyła, czasem do „carceresu“ wsadzono, ale też na tem się nasze ówczesne troski kończyły.
— Więc też przypomnijmy sobie owe czasy dzieciństwa i zagrajmy w piłkę! Przekonacie się, jaki będziecie mieli apetyt, jaki humor!
Pan Salezy protestował energicznie.
— Do czego to podobne?! Szanowny kolega Kalasanty nie chce pamiętać o swoim wieku i tuszy, że już nic nie mówię o powadze.
— Ależ panie Salezy...
— W każdym razie propozycya dość dziwna. Ciekawym, jak się na to zapatruje regent?
— Tak, tak — wtrącił Kalasanty, — jak się zapatruje nasz kochany gospodarz? Rozstrzygniemy kwestyę przez głosowanie. Pan Salezy oczywiście, głosuje contra...
— Naturalnie...
— Ja pro, a regent?
— Ja również, cóż mi to szkodzi?
— Przegłosowany jesteś, panie Salezy!
— Większością jednego głosu, wielka rzecz!
— Znajdzie się i drugi — rzekł pan Kalasanty, ujrzawszy zbliżającą się córkę gospodarza. — Panno Wando, prosimy bliżej, jest ważna sprawa. Dla stwierdzenia pewnej teoryi, wnoszę, abyśmy zagrali w piłkę.
— Panowie?
— Tak jest, my, to jest: ojczulek pani, pan Salezy i ja. Cóż pani na to?
— Prześliczna myśl — odpowiedziała, śmiejąc się.
— A widzisz, panie Salezy, że mamy już większość absolutną, która twoją opozycyę rozbija na proch... Panna Wanda nie odmówi nam zapewne towarzystwa?

— Do piłki? Doskonale. Ach! jak ja ongi, za
Pan Kalasanty dowodzi swojej teoryi.
pensyonarskich czasów, lubiłam grywać w piłkę! Teraz nie mam z kim, ale gdy się trafia taka niespodziewana okazya, więc biegnę szukać piłki.

Pan Kalasanty uszczęśliwiony, że może stwierdzić swoją teoryę czynem i przekonać niedowiarków o skuteczności gimnastyki, wziął się energicznie do rzeczy i urządził zaraz grę. Pomimo otyłości swojej, ruszał się nader żwawo, podskakiwał, piłkę w lot chwytał i odrzucał, nie jak stary emeryt, lecz jak młodzieniaszek, oddający się całą duszą ulubionej zabawie. Regent także się rozruszał, a pan Salezy, chcąc uniknąć żartów i docinków Kalasantego, uwijał się, jak mógł.
Panna Wanda śmiała się serdecznie z tej zaimprowizowanej zabawy, a że wesołość jest zaraźliwą, więc i panowie wpadli w doskonały humor. Kalasanty sypał koncepty jak z rękawa i do dalszej gry zachęcał, co chwila czoło czerwonym fularem ocierając.
— No, panowie, dość! — zawołał regent: — ja już nie mogę. Zmęczyłem się...
— Głupstwo — rzekł Kalasanty, — nie zważać! To tylko pierwszy raz czuje się fatygę, później już nic, żadnego znużenia, nic a nic. Pan Salezy, naprzykład, w tej chwili ledwie się rusza, a zobaczycie, jaki będzie żwawy jutro!
— Przepraszam szanownego kolegę — odezwał się ironicznie Salezy, — wcale nie jestem zmęczony.
— Proszę!
— Tak jest. Człowiek, który co wieczór naciera się wodą słoną, nabiera tyle sił, że może zostać nie tylko członkiem czynnym, ale nawet prezesem towarzystwa gimnastycznego.
Pocisk był dobrze wymierzony i ugodził pana Kalasantego w najczulszą strunę serca.
— Oho, prezesem! proszę jaki mi prezes! A czy dobrodziej wiesz, kogo na taką godność wybierają?
— Prawdopodobnie Herkulesa...
— W każdym razie atletę — rzekł pan Kalasanty, składając ręce na piersiach i przybierając pozę gladyatora. — Tak, kochany Salezyuszu, tak! Miej to na pamięci, gdy zechcesz stawiać swoją kandydaturę.
— No, chodźcie odpocząć — rzekł regent, spoglądając na zegarek, — już blizko szósta; dziwię się bardzo, że Romana dotychczas nie widać.
— W samej rzeczy to szczególna rzecz. Sędzia był zawsze wzorem punktualności.
— Jabym wnosił — rzekł pan Salezy, — ażeby drogiego czasu nie tracić, rozpocząć grę we trzech z dziadkiem.
— Jak chcecie.
— Zapewne — odezwał się pan Kalasanty, — kiedy inaczej nie można. Zastanawia mnie jednak nieobecność Romana; bez kozery to nie jest. Czy nie zachorował?
— Nie jest to nieprawdopodobne — wtrącił zwolennik zimnej wody, — truje się codzień jakiemiś szkaradnemi ziółkami i zdrowie już przez to dobrze nadszarpnął. Perswadowałem nieraz, tłómaczyłem; ale na upór lekarstwa niema...
— Zaraz się dowiemy, — rzekł regent.
— Jakim sposobem?
— Poszlę Mateusza z karteczką. Za trzy kwadranse najdalej będzie z powrotem.
— Dopiero co nas przywiózł, za parę godzin nas odwiezie do miasta, czy nie zanadto fatygujesz swego woźnicę, regencie? — zauważył pan Salezy.
— Co mu tam będzie?.. przejedzie się darmo...
— Tak, to bardzo zdrowo, przepyszny rodzaj gimnastyki, i ja sam praktykowałbym ją chętnie, gdybym posiadał zwierzę w miarę spokojne i odpowiednio wytresowane.
Trzej przyjaciele zasiedli do gry i zatonęli w kombinacyach; z otwartych okien willi dolatywały ich dźwięki muzyki i śpiewu. To pana Wanda, akompaniując sobie na fortepianie, śpiewała jakąś rzewną i smętną piosnkę ludową.
Regent bardzo lubił te pełne prostoty melodye i przekładał je nad wszelkie inne „uczone muzykalia,“ jak się wyrażał. I pan Kalasanty i Salezy podzielali gust gospodarza i byli uszczęśliwieni, gdy panna Wanda śpiewała. Regent lubił dumki, Salezy upominał się specyalnie o kujawiaki, Kalasantego zaś, który miał żywy temperament i zawsze był wesoły, zachwycały oberki. Panna Wanda znała dobrze te ich predylekcye i starała się wszystkie gusta zadowolić, co też wprawiało staruszków w złoty humor.


Mateusz.

Mateusz powrócił z miasta w godzinę i przywiózł list, który regent zaraz gościom swoim odczytał. Brzmiało owo pismo tak:

„Szanowny regencie i kochany mój przyjacielu!
„Uprzejmie wam dziękuję za pamięć i stokrotnie przepraszam za zawód. Nic mi się złego nie stało, zdrów jestem jak zawsze, lecz przyjechała pewna osoba, dla której mam niejakie obowiązki. Osoba ta wbiła mi taki klin w głowę, że chyba tylko przy waszej pomocy będę go mógł wydobyć. Szczegóły do jutra; jeszcze raz za zawód przepraszam i przyjemnej zabawy życzę.
„Dodaję, że osoba quaestionis jest kobietę, co sytuacyę znacznie komplikuje,
Wasz Roman.“

— Co u licha! — zawołał Kalasanty: — kobieta?
— Zawsze wam mówiłem — wtrącił pan Salezy, — że Roman jest stary romantyk. Stary i co gorsza niepoprawny. Dlaczego się nie ożenił, tak jak my naprzykład? Dlaczego? Bo zawsze był wietrznik, motylek, niestały i jest taki do dziś dnia...
— Dajże kolega pokój! — rzekł regent; — że był niegdyś motylkiem, to wiemy, ale dziś... co wam się śni?
— No, no, przekonacie się. Nie darmo mówi przysłowie o starym piecu, w którym dyabeł pali, i o owej skorupie nasiąkłej za młodu... Wojował, wojował, i dowojował się...
— Ależ jeszcze nic nie wiemy...
— Tak, ale swoją drogą może istnieć domniemanie.
Partya się skończyła wcześnie, zegar wskazywał dziewiątą, podano kolacyę, ciotka Malwina i panna Wanda robiły honory domu. Głównym przedmiotem rozmowy był oczywiście pan Roman i nieznana osoba, która mu klina w głowę zabiła. Gubiono się w przypuszczeniach, ale wobec braku wszelkich danych, nikt nie mógł wywnioskować nic prawdopodobnego.
Pan Kalasanty ciągle się uśmiechał i miał minę tajemniczą; zarazem na jego twarzy malował się wyraz wielkiego zadowolenia i zarazem tryumfu.
Dopiero gdy zaczęto sprzątać ze stołu, odezwał się:
— Wierzycie teraz w skuteczność mojej metody, w zbawienne skutki gimnastyki? Czy dowód jaki dałem, jest dość przekonywający?
— Pokaż nam ten dowód, — rzekł pan Salezy.
— Nie widzicie pustych talerzy i półmisków? Gdzież się podziały te kurczęta, ta masa mizeryi, sałaty? gdzie jest ten chleb wyborny, ta legumina wspaniała, przynosząca zaszczyt gospodyni i vice-gospodyni? gdzież się to podziało?
— Oczywiście, zjedliśmy — rzekł pan Salezy.
— My? myśmy zjedli?... jesteś w grubym błędzie, kolego. Podoba mi się to: my! przecież ty jadasz, jak kanarek, regent nie odznaczał się nigdy nadzwyczajnym apetytem. Ja jeden jadam nieźle, ale tylu imponującym porcyom nie dałbym rady.

— W takim razie któż je zjadł?
— Gimnastyka zjadła, piłka zjadła, ruch zjadł! I oto cała moja teorya: Ruszaj się dobrze, będziesz jadł dobrze — a będziesz jadł dobrze, będziesz zdrów, a będziesz zdrów, będziesz długo żył. Jeżeli kto wymyśli lepszą kuracyę, dam mu konia z rzędem.
Wymowny potok słów pana Kalasantego przerwał Mateusz, który przyszedł na werendę z zapytaniem, czy ma już zaprzęgać.
Pożegnani przez uprzejmego gospodarza, emeryci odjechali, a przez całą drogę zastanawiali się nad pytaniem:
— Co ten siedmdziesięcioletni motylek, Roman, zwojował?





III.

W
W specyalnem, równem, regularnem jak zegarek życiu pana regenta zaczęło się coś psuć. Nieprzewidziane, nadprogramowe zupełnie okoliczności jęły mącić jednostajny bieg dni, a na pogodnym horyzoncie spokoju, wygody i zupełnego zadowolenia zawisły jakieś chmurki złowrogie.
Mniejsza już o to, że od czterech tygodni nie można było ani razu urządzić porządnej partyi winta; mniejsza o to, że pan Roman dał powód do niepokoju i tysiącznych domysłów, wyjechawszy nagle bez pożegnania i niewiadomo dokąd — mniejsza o to.
Bez partyi obejść się trudno, ale ostatecznie można. Kłopoty przyjaciół przeminą i Roman przecież kiedyś powróci, a choćby nawet nie wrócił, choćby zmienił miejsce zamieszkania i zupełnie porzucił te strony — toć jeszcze jest tylu znajomych i przyjaciół! Pan Ignacy, pan Damian, pan Hilary, wszyscy ludzie solidni i gracze dobrzy — więc zorganizowanie stałych partyi przerwanych chwilowo nie nastręcza nadzwyczajnych trudności.
Co do pana Romana, zapewne, narobił on dość niepokoju przyjaciołom swoim. Mogli się nawet obrazić na niego, że bez pożegnania, nie powiedziawszy nikomu: „bywaj zdrów,“ nie objaśniwszy po co jedzie, dokąd, na jak długo, zniknął z horyzontu. Mogli i mieli prawo się obrazić, tem więcej, że już od tygodnia znaku życia o sobie nie daje — ale trudno. Przykre to jest i niepokojące — ale tem się pocieszać można, że bywają większe nieszczęścia.
Roman nie zginie, a skoro się znajdzie, usłyszy burę, na jaką zasłużył, i będzie napowrót do stałych partyi przyjęty.
Mniejsza zresztą o wszelkie niespodzianki pozadomowe, gdy jest prawdziwy kłopot w domu, gdy jest zmartwienie, którego pan regent, układając projekt wychowania i przyszłości swej jedynaczki, przewidzieć nie mógł. I nie tylko regent, ale nikt na świecie nie przewidziałby takich grymasów.
Przecież dziewczyna ta dostała od ojca wszystko, co tylko mógł jej dać. Kiedy jeszcze była dzieckiem, kupił dla niej piękną willę z ogrodem, aby miała gdzie biegać i bawić się, aby oddychała czystem powietrzem pól, poprostu: kupił jej zdrowie. Gdy podrosła, kształcił ją i wykształcił, tak, jak wszystkie panny z jej sfery. Skończyła pensyę, mówi kilku językami, gra i śpiewa: czegoż chcieć więcej? Obecnie ojciec myśli o ustaleniu jej przyszłości, przysposobił posag, i to ładny, ma odłożone pieniądze na wyprawę, ma wreszcie upatrzonego dla niej konkurenta. Co ojciec może zrobić więcej dla córki?
Każda panienka na miejscu Wandy byłaby zupełnie szczęśliwa; ta się zamyśla, — tak się zamyśla, tak posmutniała, tak straciła humor, że w willi wszyscy posmutnieli. Regent jest zły, zamyka się i godzinami całemi przesiaduje w swej kancelaryi, ciotka Malwina płacze po kątach, a i służba widząc, że się państwu coś stało, chodzi także milcząca i powarzona.
Rozmyślając nad swem zmartwieniem, regent przebiega w myśli dzieje ostatnich kilku miesięcy i pragnie zbadać gruntownie, z jakich powodów i wśród jakich okoliczności nastąpiła taka zmiana w usposobieniu córki, kto podsunął jej dziwaczne jakieś myśli i pragnienia dziwaczne, których celu ojciec, taki doświadczony człowiek, odgadnąć i zrozumieć nie może.
Pan regent przypomina sobie, dzień po dniu, wszystko co się stało w czasie kilku miesięcy; zestawia fakta, kombinuje i przychodzi do wniosku, że Wandzia zaczęła się zamyślać mniej więcej od tego dnia, w którym zapytywała o szczegóły, dotyczące rodziny Jaskólskich. Od tej pory datują się częstsze niż zwykle wyjazdy do miasta, wizyty u państwa Feliksów, nadzwyczajna sympatya dla Anielki Wierzbińskiej, przesiadywanie nad książkami, zupełnie zaniedbanie śpiewu i fortepianu i w ogóle wielka zmiana w usposobieniu jedynaczki.
Zmianę tę nie tylko pan regent zauważył, dostrzegła ją również i panna Malwina, i oboje szukali przyczyn, ale napróżno; dopiero przy zdarzonej okoliczności sama Wanda wyznała o co jej idzie, i przeraziła ojca dziwacznością swych żądań.
Słowa córki spadły na głowę pana regenta jak kamień i odrazu pozbawiły go spokoju. Stało się to właśnie w tym dniu, w którym pan adwokat Wolmański złożył w willi pierwszą etykietalną wizytę, po której miał nastąpić szereg dalszych, konkury, oświadczyny, intercyza i ślub.
Regent był najpewniejszy, że tak będzie, bo dlaczegożby nie? Panna nie jest nikim zajęta, a kawaler może się podobać. Nie jest co prawda młodzik, bo czterdziestkę już przekroczył, nabrał dość pokaźnej tuszy i okrągłej łysinki, ale jest dość przystojny, ubiera się elegancko, prezentuje dobrze — i może się podobać. Przemawia za nim dobra opinia, stanowisko i majątek. Taki człowiek może uszczęśliwić swoją żonę; może jej dać dobrobyt, komfort i wszelkie przyjemności życia, mieszkanie w mieście i na wsi, ponieważ i majątek ziemski posiada; może jej dać zabawy, stroje; może, jeżeli nie corocznie, to co kilka lat, wyjeżdżać z nią za granicę.
Zdawało się regentowi, że z chwilą, w której konkurent się ukaże, smutki i zamyślenia panny Wandy znikną, zajmie ją jeżeli nie miłość, bo ta na zawołanie nie przychodzi, to myśl o zmianie losu, nowem życiu, wyprawie, weselu, podróży poślubnej, urządzeniu domu, przyjmowaniu gości, że zajmie ją to wszystko i każe zapomnieć o jakichś dziecinnych kaprysach i smutkach przelotnych.
Tak był przekonany o tem pan regent, tak przeświadczony o skuteczności tego środka, że gdy Wolmański przybył, przyjął go najserdeczniej i z niekłamaną radością.
Panna była dla konkurenta uprzejma, ale bardzo chłodna. Regent był przekonany, że dziewczyna udaje tylko obojętność, w rzeczywistości zaś jest zachwycona.
— No, Wandziu — rzekł z uśmiechem, gdy konkurent odjechał — cóż? Jesteśmy zadowoleni, szczęśliwi?
— Z czego, ojczulku?...
— Nie udawaj, że nie wiesz o co idzie. Wolmański nie był tu przecież dla mnie, ale dla ciebie, dla panny Wandy, aby starać się o jej przyjaźń, jej względy, a wreszcie o tę białą rączkę, będącą przedmiotem jego westchnień! Gdy go poznasz bliżej, polubisz go. Człowiek to miły, dobry, solidny i majętny; że nie młodzik, nie dzieciak, tem lepiej. Śmielej i bezpieczniej oprzeć się można na ręku takiego człowieka, aniżeli powierzać swe losy niedowarzonemu chłopcu, który dziś ma takie zdanie, a jutro może mieć inne. Milczy panna? nie przyznaje panna ojcu słuszności?...
— Owszem, przyznaję. Nic a nic mieć nie mogę przeciw temu panu, który był łaskaw odwiedzić nas przed chwilą; żadnego zarzutu mu nie czynię.
— A! więc podobał ci się. Byłem najmocniej przekonany, że tak będzie.
— Czyż powiedziałam, że mi się podobał?
— No, moja droga, ostatecznie, nie mogę cię zrozumieć: dopiero tak, już tak; niechże się raz dowiem, jakie wywarł na tobie wrażenie?
— Żadnego; jest mi najzupełniej obojętny.
— I nie chcesz go uznać za swego konkurenta? nie życzysz sobie, żeby u nas bywał? nie robisz mu żadnej nadziei?
— Nie.
— Stanowczo?
— Stanowczo, ojcze.
— Szkoda, wielka szkoda. Przymuszać cię nie będę, ale radzę: pomyśl. O lepszą partyę trudno, człowiek to bowiem pod każdym względem pełen zalet. Kto wie, czy taki drugi się trafi!
— To mi wszystko jedno, proszę ojca, gdyż nie mam zamiaru wychodzić za maż.
— Tak to zwykle mówią panienki w twoim wieku, ale myślą co innego. Swoją drogą, panno Wando, ja mówię poważnie i trochę mi przykro, że zbywasz mnie żarcikami.
— Ojcze — odezwała się z wielkim smutkiem, prawie ze łzami, — czyżbym śmiała żartować?...
Regent położył rękę na ramieniu córki i rzekł łagodnie:
— Wandziu, tobie coś jest. W usposobieniu twem widzę zmianę. Powiedz mi szczerze... No, usiądź tu przy mnie, wyznaj, co masz na myśli. Wszak nie masz na świecie nikogo życzliwszego nade mnie, moja dziecino kochana... ja tylko dla ciebie żyję, tylko twego szczęścia pragnę. Ja kocham cię podwójnie: za siebie i za matkę, która cię tak wcześnie osierociła...
Dziewczyna, wzruszona tem przemówieniem, przytuliła się do ramienia ojca i wybuchnęła głośnym, widocznie długo tłumionym i powstrzymywanym płaczem.
Regent przeraził się, uspokajał, chciał biedz po siostrę.
— Nic, ojczulku, nic — rzekła, — zostańmy sami. Moje wzruszenie już przeszło, mogę mówić spokojnie. Wszak prawda, ojcze, że nikt na świecie tak mnie nie kocha, jak ty? Tyś mój opiekun najlepszy i jedyny...
— Boże wielki! co się z tobą dzieje, dziewczyno? co ty mówisz? Co ci jest?
— Smutno mi, ojcze, bardzo smutno.
— Ale z jakiej przyczyny? Czego ci brak? Jesteś zdrowa, jesteś młoda, majętna, świat się do ciebie uśmiecha, przyszłość masz jakby różami usłaną; nie mogę wyobrazić sobie, czegobyś jeszcze żądać mogła od losu.
— I właśnie dlatego smutną jestem, ojcze.
— Tego nie pojmuję... Ludzie płaczą i martwią się z powodów wprost przeciwnych. Martwią się z powodu braku zdrowia, z przyczyny niedostatku, niepowodzeń — ale żeby kto rozpaczał dlatego, że mu jest dobrze, o tem jak żyję, a żyję już kawał czasu, nigdy nie słyszałem... Dopiero od młodszej córki dowiaduję się, że są i takie nieszczęścia. Skąd ty, dziewczyno, przychodzisz do takich myśli?
— Zastanawiałam się, ojczulku, nad sobą i przyszłam do bardzo smutnych wniosków.
Regent zaczął się niecierpliwić.
— Moja córko — rzekł poważnie, — czy nie mogłabyś powiedzieć mi nareszcie, co to są za wnioski osobliwe?
— Owszem, mogę. Zastanawiałam się długo nad sobą i widzę, że jestem...
— No, czemże jesteś?
— Jestem nic — zero. Jestem...

Regent za głowę się schwycił oburącz.
— Ona jest nic! Moja córka jest zero! Zero jest moja córka... A, jak mi Bóg miły! to koniec świata! Zero! no... no...
— Ja to ojcu wytłómaczę...
— Dość. Nie chcę żadnych tłumaczeń, nie żądam, nie potrzebuję... Zero panna jesteś, bardzo dobrze! niech i tak będzie. Niechże zero idzie do ciotki i niech siedzi przy niej... Proszę się z domu ani na krok nie oddalać. Z kolacyą na mnie nie czekać, wyjeżdżam do miasta — wrócę późno. Zostawiam pannie czas do zastanowienia się, jak wielką przykrość wyrządziłaś ojcu...
Panna Wanda chciała przepraszać, tłómaczyć się, ale ojciec w złość wpadł, trzasnął drzwiami i wybiegł z pokoju.
Wogóle był to człowiek łagodnego usposobienia, ale kiedy się rozgniewał, nie uspokajał się prędko.
Wybiegł z domu i tuż przy zabudowaniach wpadł z furyą na parobka, rąbiącego drzewo. Zwykle rozmawiał ze służbą łagodnie, Mateusza i parobków częstował tabaką, dla każdego miał dobre słowo, tym razem jednak, bez żadnego powodu, zaczął krzyczeć na chłopa:
— Ty baranie jeden, niedołęgo! czy ty masz jakąkolwiek ideę o rąbaniu drzewa? pytam...
Chłop, zdziwiony tym wybuchem gniewu, spojrzał na pana regenta szeroko otwartemi oczyma.
— Mam, wielmożny panie, — odrzekł.
— Co masz, niezgrabiaszu?
— A dyć siekierę w garści mam, wielmożny panie.
— Siekierę! ja się o system pytam, o ideę — a on mi o siekierze gada!
— Takich statków, wielmożny panie, u nas w całem gospodarstwie nie zdybie. Zreśtą ja ta nie rozumiem, bez co wielmożny pan taki zły dzisiaj i czego wielmożny pan żąda. Kazali mi drew narąbać — rąbię, a nijakich idejów i cudoków nikomu nie ukradłem i nie mam!
— Ach ty... ty niedźwiedziu! tobie być dependentem przy pastuchu, ale nie porządnym parobkiem.
Rzekłszy to, pobiegł do stajni, a chłop, szeroko otworzywszy usta, oparł siekierę na pieńku i odprowadzając wzrokiem swego dobrego chlebodawcę, mówił:

— Ujrzeczenie czy zadanie? czy się szaleju najadł? Boże miłosierny, odwróć-że to złe od niego!
Mateuszowi dostało się jeszcze więcej. W stajni był nieporządek, konie nie wyczyszczone jak należy, powozik niedokładnie wymyty.
Zburczał starego sługę i ostrym głosem zapowiedział:
— Jeżeli za pięć minut nie zajedziesz przed ganek, to cię, pijaku niepoprawny, na cztery wiatry wypędzę!...
Mateusz ledwie mógł konie zaprządz, tak mu się ręce trzęsły ze złości i oburzenia, że go pan zdyfamował szkaradnie, — ale nie na tem jeszcze był koniec.
Regent przez całą drogę marudził: to mu się zdawało, że konie idą za prędko, to znów, że nadto powoli, że w powozie coś klekocze, że Mateusz źle końmi kieruje i wybojów nie omija.
Nareszcie przyjechali do miasta.
Wysiadłszy z bryczki, zamiast, jak zwykle, do cukierni, pan Zamroziński udał się szybkim krokiem do starej kamienicy na rynku i na pierwszem piętrze silnie szarpnął za dzwonek.
Otworzyła drzwi młoda, bardzo przystojna blondynka i zawołała radośnie:
— Ach, szanowny i kochany pan regent!...
— Tak jest — rzekł z ironią, — szanowny i kochany pan regent przychodzi zapytać: czy to państwo przewróciliście w głowie jego córce?





IV.

M
Młoda kobieta na ostre zapytanie pana Gorgoniusza uśmiechnęła się i z wielką uprzejmością poprosiła go, aby raczył wejść.
— Niech pan regent będzie łaskaw usiądzie i rozgości się...
— Ale widzi pani... właściwie... Ja przepraszam za moje obcesowe zapytanie, lecz jestem wzburzony, bardzo wzburzony... Panna Wanda doprowadziła mnie dziś do pasyi. Jakieś dziwne zdania, jakieś teorye... Do czego to podobne, żeby panna miała teorye! Niezadowolenie z losu, który, jak pani wiadomo, zbyt srogim dla niej nie jest, jakieś grymasy, fanaberye, urojone nieszczęścia, płakanie po kątach. Co to jest? Niech mi pani wytłumaczy, co to jest?...
— Dla czego pan dobrodziej do mnie się z tem pytaniem zwraca?
— Bo Wandzia bywa u państwa, bo was bardzo lubi, bo tu zawarła jakieś znajomości...
— Tak, panna Wanda rzeczywiście odwiedza nas niekiedy, nie sądzę jednak, żeby to na nią mogło wywierać wpływ ujemny.
— A, pani dobrodziejko, nie chcę być źle zrozumianym! Szanuję panią bardzo i pani małżonka również, o żadnych wpływach ujemnych mowy być nie może, ale... państwo, o ile mi wiadomo, dużo czytujecie, dużo rozprawiacie, więc to mogło...
— Panie regencie, w ogóle niewiele mamy na to czasu. Mąż mój powraca z fabryki dopiero o ósmej, czasem nawet o dziewiątej wieczorem; ja przez pół dnia mam lekcye po mieście, a w domu zatrudnienia mi nie brak. Jedynie w dni świąteczne jesteśmy swobodniejsi i możemy czytać i rozmawiać. W domu naszym bywają ludzie z tej samej sfery co i my, pracujący umysłowo przeważnie, ludzie, którzy z trudem prowadzą tak zwaną walkę o byt. Pod jakim więc względem ten dom i to towarzystwo mogłyby źle oddziaływać na córkę pańską? Wandzia była niegdyś moją uczennicą, kocham ją bardzo i jestem dla niej tak, jakby starsza siostra dla młodszej. Zresztą, panie regencie, czyż od dzisiaj dopiero się znamy? Dlaczegoż mi pan robi takie wymówki?!
Pan Gorgoniusz usiłował tłómaczyć się.
— Nie, pani — mówił, — to nie są wymówki.
— A więc cóż?
— To jest raczej żal, proszę pani. Mam dziecko jedyne, chciałbym wszystko poświęcić, aby temu dziecku było dobrze, i zdaje się, że mu jest dobrze... aż tu naraz, nie wiadomo skąd, jakieś niezadowolenie, to, owo...
— Ale o cóż Wandzi idzie?
— Alboż ja wiem? Nie mam pojęcia... Powiada mi, że jest zero, że nic nie znaczy, że nigdy za mąż nie wyjdzie. Słyszała pani coś podobnego? Ja doprawdy głowę tracę, gubię się w domysłach, szukam przyczyny i nie znajduję... Siostra moja również dostrzegła tę zmianę w usposobieniu Wandzi, ale powodów nie domyśla się; oboje jesteśmy zmartwieni i oboje nic nie wiemy... Dlatego umyśliłem udać się do pani... Trochę za obcesowo wziąłem się do rzeczy, ale byłem rozdraźniony... Przepraszam panią za to stokrotnie; przebacz pani ojcu i ratuj dziecko.
To rzekłszy, regent panią Feliksową w rękę pocałował.
— Przychodzę do pani — ciągnął dalej, — jako do kobiety rozumnej, a zawsze dla nas życzliwej. Przyjedź pani do nas, pomów z Wandzią, wybadaj, czego ta dziewczyna pragnie, co jej dolega.
— Ależ z największą chęcią, szanowny panie regencie. Przyjedziemy razem z mężem.
— Jutro?
— W niedzielę.
— Dziękuję pani... Przyjedźcie na cały dzień... Wandzia ma do pani tyle zaufania.
— Panie regencie — rzekła — wołają mnie do dzieci... za chwilę powrócę i służyć będę. Niech pan się zatrzyma... Oto najświeższa gazeta, może pan zechce przejrzeć.
Pan Gorgoniusz pozostał sam, w małym, skromnie umeblowanym pokoju. Czyściuteńko w nim było, porządnie, ładnie nawet, ale nie bogato. Bo i skąd bogactwo wziąć się miało? Właściciel tego mieszkanka, pan Feliks Wolski, z zawodu technik, miał posadę w fabryce i za małe wynagrodzenie musiał robić wielką ilość rysunków, planów, kosztorysów, żona zaś jego, niegdyś nauczycielka panny Wandy, wyszedłszy za mąż, nie porzuciła jednak swego dawnego zatrudnienia i pracą swoją dopomagała mężowi. W domu jej zbierało się kilku ludzi, których całym majątkiem była intelligencya, a jedynem źródłem dochodu praca, najczęściej licho płatna a ciężka.
Regent nieraz zastanawiał się nad pytaniem: jakim sposobem ci ludzie mogą mieszkać, żyć, wychowywać dzieci, nie mając żadnej „podstawy?“
Zamyślił się pan Gorgoniusz nad swojem strapieniem, gdy wtem drzwi uchyliły się powoli i do pokoju wsunął się Żyd.
— Mam listy — rzekł, kłaniając się nizko.
— Zapewne do państwa Wolskich?
— Panienka kazała tu oddać.
Rzekłszy to, podał regentowi dwa listy, zaadresowane równem, drobnem pismem. Pan Gorgoniusz rzucił na nie okiem i zerwał się na równe nogi.
— Skąd ty możesz mieć list do mojej córki?! — zawołał z gniewem.

Żyd cofnął się zdumiony.
— Przepraszam wielmożnego pana — rzekł, — o co się pan gniewa?
— Skąd ty możesz mieć list do mojej córki?
— Jakiej córki? wielmożny panie, ja wcale nie znam, ja nie widziałem żadnej córki!
— Wyraźnie zaadresowane jest: „Wielmożna Wanda Zamrozińska!“ Wyraźnie! Cóż to znaczy?
— Albo ja wiem? tam pewnie stoi napisane, co znaczy...
— A cóż ty za jeden jesteś?
— Kto ja jestem? Wielmożny pan mnie nie zna? Mnie wszyscy panowie znają, i ja się bardzo dziwuję, że mnie pan nie zna. Ja jestem Szapsio...
— Jaki Szapsio u licha?...
— Szapsio Apfel, pachciarz z Lasku; ja jechałem w drogę, mnie zawołała panienka, dała mi do ręki dwa listy, kazała oddać, ja oddałem. Ja myślę, że wielmożny pan rozumie, że w drodze człowiek ma dużo kosztów, i że Szapsio dostanie coś za fatygę...
— Dałbym ja ci za fatygę — mruknął pan Gorgoniusz, — gdyby to było u mnie w domu! — a głośno zapytał:
— Co to za Lasek? jaka panienka dała ten list?
— Pan dobrodziej pyta: co jest Lasek? Pan nie zna? Wszyscy znają Lasek, to jest dobrów ziemskie, a może nie tak dobrów jak majątek, nawet nie tak majątek jak folwark. Ja utrzymuję pacht w tym folwarku. Niewielki interes, ośmnaście krów całej parady — aby żyć.
— Czyj to folwark?
— Dla czego ma być czyj? Jest pani Wierzbińskiej. Dobra pani, na moje sumienie. Jaka gospodyni, aj waj, jaka to gospodyni! Ona, wielmożny panie, choć kobieta, znaczy tyle, co dwa dobre gospodarze. A jakie one dzieci ma! rzadko szukać takie dwa dzieci... Panicz, to już nie panicz, to cały pan, a panienka, ta właśnie, co dała listy, to jest taka delikatna panienka, taka grzeczna...
— Więc jest i panicz?
— Dlaczego nie ma być? Ja nie rozumiem, o co się wielmożny pan gniewa! Jest panicz, to jest — gdzie on się ma podziać? On niedawno przyjechał. On był w edukacyi... oj, oj, jaką on edukacyę miał! Naprzód z posrebrzanym guzikiem, później z pozłacanym guzikiem — teraz ma edukacyę bez żadnych guzików; chodzi w kapeluszu i w paltoj co może być warte ze dwadzieścia rubli. Pan, cały pan!... Jak panicz przyjechał i panienka przyjechała, bo una też w edukacyi była, to nasza pani aż płakała z uciechy. Na moje sumienie... Oj, jabym też płakał z uciechy, żebym miał takie dzieci. Panicz to już z pięć lat nie bierze od matki ani jednego grosza. On sobie wszystko sam kupi, a jak przyjedzie na lato, to jeszcze przywozi dla matki podarunek. Słyszał pan dobrodziej? U nas, kto ma siedmioro dzieci, musi mieć czternaście kieszeni, u państwa zdarza się, że na jednego synka, jak się trafi w dobrym gatunku, mało jest dwadzieścia jeden kieszeni... a tutaj matka dostaje jeszcze podarunek! Aj, aj, takie dziecko to majątek, to wielkie szczęście od Pana Boga! Nie dziw, że się nasza pani raduje.
— A od kogoż ten list? — pytał regent.
— Mówiłem panu, od panienki... panienka mi go oddała...
— Nie o to mi idzie... Kto ten list pisał?
— Albo ja wiem?... Ja nie byłem przy tem... ale pewnie panienka. Pan dobrodziej myśli, że ona nie potrafi? Na taką edukacyę! W zeszłym tygodniu był w Lasku jeden Niemiec podróżny. Szukał on młyna do wydzierżawienia, a nie mógł się z nikim rozmówić. Panienka z nim mówiła... Aj, aj, jak ślicznie po niemiecku, jak dobrze!... Na moje sumienie... ja sam tak elegancko nie potrafię.
Szapsio nie skończyłby prędko pochwał dla panienki, lecz wejście pani Feliksowej przerwało potok jego elokwencyi.
— Są tu dwa listy — rzekł regent z naciskiem, — jeden do pani, drugi zaś...
— Drugi do Wandzi; może szanowny pan zechce go sam doręczyć?
— Nie wiedziałem, że moja córka prowadzi korespondencye z osobami, których ja nie znam...
— Panie regencie — rzekła pani Feliksowa po wyjściu pachciarza, — osoba, która pisze do Wandzi, nie jest panu nieznaną, jak sądzę. Matka jej wspominała o panu częstokroć; znałeś pan dobrze i ojca jej i męża...
— Jeżeli to pani Wierzbińska, z domu Jaskólska, to istotnie tak. Znałem tę rodzinę.
— Widzi pan, do Wandzi pisze jej córka Aniela, panienka bardzo zacna i dobrze wychowana. Poznały się z córką pańską w naszym domu i zaprzyjaźniły. Co może pan mieć przeciwko temu?..
— Zapewne, że nic — tylko widzi pani, wracając do kwestyi, która jest powodem mojej dzisiejszej bytności u państwa, to właśnie te nowe znajomości w zestawieniu ze zmianą usposobienia mej córki łączą się jakoś szczególnie.
— Ależ nie!... zdaje się panu...
— Wszak panienka, o której mówiliśmy, ma brata?
— Tak.
— Czy i jego Wandzia poznała?
— Istotnie, spotkali się raz u nas...
— Pani dobrodziejko, to jest źle... tu się coś święci... Co właściwie, nie wiem, ale prośbę moją powtarzam: ratuj mi pani dziewczynę... Przyjedź pani, badaj, radź, bo... bo... widzisz pani — dodał głosem przyciszonym i drżącym ze wzruszenia, — ja mam tylko ją jedną i więcej nikogo na świecie...
Regent z kamienicy, do której przed dwiema godzinami wbiegł z takim impetem, wychodził powoli, ze spuszczoną głową. Gniew ustąpił miejsca poważnej zadumie. Nie myślał już pan Gorgoniusz ani o cukierni, gdzie przyjaciół swoich mógł spotkać, ani o wincie. Miał zamiar powrócić zaraz do domu.
Na rogu ulicy pan Kalasanty porwał go w objęcia.
— Jak się masz, regencie! — zawołał — właśnie ciebie mi było potrzeba... Ale cożeś to taki jakiś nie swój dzisiaj?
— Zmartwienie mam, czuję się jakby przygnębionym.
— Wszystko głupstwo, wszystko przeminie... tylko trochę gimnastyki, ruchu...
— Dajże mi pokój ze swoim ruchem, mój Kalasanty kochany. Nie to mi w głowie...
— To źle. Gubisz się, kochany przyjacielu, sam dobrowolnie się gubisz. Słuchaj, dam ci parę hantli pięciofuntowych. To zbawienne, jak ci dobrze życzę.
— Daj pokój, moje cierpienia są, natury moralnej, a na to żadna gimnastyka nie pomoże...
— Właśnie, że tylko gimnastyka i nic więcej. Kręcisz głową? krzywisz się? Nie, to nie! Sam sobie winę kiedyś przypiszesz, że nie usłuchałeś dobrej rady.. Nie wspomnę już więcej o tem, gdyż nie mam zwyczaju narzucać się... Gdzież zamierzasz przepędzić wieczór dzisiejszy?
— Wracam do domu.
— Zaraz?
— Natychmiast.
— Nie róbże głupstwa! Ja idę na wieczór do Andrzeja, będzie tam kilka osób, wint na dwa stoliki... Właśnie, idąc, myślałem o tobie, a tu najniespodziewaniej wpadłeś mi w ręce; Przyznaj, że szczególny wypadek, wyraźna wskazówka losu i zarazem znak nieomylny, że karta iść będzie doskonale. Gorgoniuszu! takich rzeczy nie można lekceważyć. No, chodź! skoro nie chcesz uśmierzyć troski gimnastyką, pokonaj ją wintem, bo i to jest niezgorszy środek na wszelkie utrapienia, jak cię kocham.
— Wierz mi, Kalasanty, że nie mam najmniejszej chęci do zabawy; zdaje mi się nawet, że gdybym w obecnem usposobieniu usiadł do kart, strzelałbym kapitalne bąki, chociaż, jak ci wiadomo, grywam nieostatnio. Nie, mój kochany, nie kuś mnie: w żaden sposób nie mogę... I nie pytaj dlaczego, nie trać czasu — idź, zabaw się... Kiedykolwiek opowiem ci co mi dolega, a teraz bądź zdrów.
Pan Kalasanty spojrzał na odchodzącego przyjaciela, kiwnął kilkakrotnie głową i rzekł półgłosem:
— Koniec świata! Kiedy on na winta iść nie chce, to rzeczywiście musi być nadzwyczajna przyczyna.
Regent odjechał. Mateusz mrukliwy i zagniewany z powodu nieprzyjemności, jaka go rano spotkała, zaciął konie i z miejsca ruszył ostrym kłusem; za rogatkami regent odezwał się, ale już bez gniewu, łagodnie:
— Mateuszku, jedź noga za nogą. Głowa mnie boli...
— To możeby, wielmożny panie, do doktora zawrócić?
— Nie, jedź tylko powoli — przejdzie...
Mateusz zastosował się do rozkazu, konie szły noga za nogą, gryząc niecierpliwie wędzidła i podrzucając łbami. Regent zdjął kapelusz, lekki wietrzyk wieczorny chłodził mu czoło. Wieczór już zapadł, na czystem niebie migotały niezliczone gwiazdy, ciszę nocną przerywał tylko kiedy niekiedy turkot przejeżdżających wozów lub szczekanie psów w wioskach podmiejskich.
Pan Gorgoniusz wpadł w głęboką zadumę. Cała historya dnia stała mu żywo w pamięci; rozmowa z córką, wizyta u Wolskich, opowiadanie Żyda wiejskiego o rodzinie Wierzbińskich, wreszcie ów list do Wandzi — wszystko to dawało mu dużo do myślenia.
Powozik cicho zatoczył się przed willę, i gdyby nie psy, które radosnem skomleniem i szczekaniem przywitały swego pana, niktby w domu nie wiedział o jego przybyciu.
Na przywitanie regenta wyszła panna Wanda i ciotka Malwina. Nie rozmawiał z niemi prawie i zaraz zamknął się w swojej kancelaryi — przedtem jednak doręczył córce list.
— Przywiozłem tu jakiś bilecik dla panny Wandy — rzekł. — Dziwi mnie, że panna korespondencye zgoła niepotrzebne prowadzi, lecz list do rąk własnych oddaję...
Nie chciał słuchać tłumaczeń, odszedł i zamknął się na klucz w swym pokoju.





V.

P
Pan Feliks Wolski, technik, pracujący w fabryce machin, powrócił do domu około godziny dziewiątej wieczorem, miał bowiem tego dnia dużą robotę. Opracowywał kosztorys urządzenia gorzelni. Rzecz była pilna, musiał więc się śpieszyć, a nie łatwa to rzecz pośpieszać z rachunkami, w kantorze, oddzielonym tylko cienką ścianą od głównej halli fabrycznej, w której kilkunastu kotlarzy kuje bez przerwy blachy miedziane, gdzie rozlega się nieustanny huk młotów i zgrzyt machin. Wprawdzie pan Feliks, pracując w fabryce od lat kilku, już się do tego huku przyzwyczaił, ale jednak bywały dni, że piekielny ów hałas przyprawiał go o ból głowy i robocie przeszkadzał.
W takich razach młody technik przywoływał na pomoc silną wolę. Zagłębiał się w cyfry i na nich skupiał całą uwagę. Postanowiał sobie nie słyszeć i nie słyszał, rozkazywał uszom swoim żeby się zamknęły, i stawał się głuchym.
Udaje się to niekiedy, jeżeli kto ma wolę bardzo silną.
Pan Feliks ją miał; wyrobiła ją w nim twarda szkoła życia.
Syn niezamożnych rodziców, od bardzo wczesnej młodości sam na siebie pracował, a pracował podwójnie: aby się kształcić i aby... żyć. Ciężkie to zadanie. Nauka, z początku zwłaszcza, przychodziła mu niełatwo, — przygotowania dostatecznego z domu nie wyniósł; nad czem koledzy jego pracowali godzinę, on musiał dwóch i trzech na to użyć. Pomocy naukowej nie miał; dobrze, że rodzice mogli do jakiegoś czasu kąt dla niego i liche pożywienie opłacić. Potem i to ustało. Ojciec umarł, matka niezadługo za nim poszła, i chłopiec został sam jeden.
Całe szczęście, że sieroctwo zaskoczyło go wtedy, gdy już mógł lekcyami trochę zarabiać. Zarabiał też; w jednym domu uczył małych chłopców za obiad, w drugim za kąt do przespania się, odrabiał ćwiczenia i zadania za próżniaków, a nad własną nauką pracował nocami.
Cierpliwy, cichy, małomówny, nie znał zabaw ani rozrywek, a do wytkniętego celu nie biegł w gwałtownych podskokach, lecz szedł jak wół w jarzmie, z pochyloną głową, krok za krokiem. Wyorywał sobie egzystencyę...
Ostatecznie poznano się na jego sile i wytrwałości żelaznej — dawano mu zarobek chętnie, gdyż był lubiany i ceniony. Sami nauczyciele polecali go, jako doskonałego korepetytora.
Po ukończeniu szkół udał się do politechniki, sądząc, że na tej drodze najprędzej dobije się rezultatów praktycznych.
Na kursach jeszcze cięższe miał życie. W mieście obcem, bez znajomości i stosunków, o lekcye było trudno; znalazł zaledwie jedną, nędznie płatną, ale potrzeby miał skromne, byle czem się obywał i na niewygody i niedostatek nie zważał — byle skończyć kursa. Skończył je nareszcie, został technikiem.
Zdawało mu się, że już celu dopiął, że za kilkanaście lat nadludzkich prawie wysiłków znajdzie stanowisko i pracę spokojną. Przekonał się jednak, że i to niełatwo przychodzi. Techników poszukujących pracy jest dużo, a właścicieli fabryk, którzyby pracę chętnie dawali, niewielu.
Po kilku latach praktykowania za darmo, za pół darmo, lub za marne wynagrodzenie, dostał wreszcie posadę względnie dobrą. Firma była poważna, właściciel wielce od pracowników wymagający, ale uczciwy. Przyzwyczajony do oszczędnego życia, pan Feliks zebrał sobie trochę grosza i postanowił się ożenić. Wziął panienkę ubogą, równie ciężko pracującą na swój kawałek chleba, jak i on sam. Była nią właśnie panna Anastazya, nauczycielka Wandzi.
Ślub odbył się rano: wyszedłszy z kościoła, państwo młodzi udali się do swoich zatrudnień: on do fabryki, ona, jak zwykle, na lekcye, a wesele odłożyli do najbliższego święta. Że była wówczas pora letnia, więc w towarzystwie bliższych znajomych pojechali za miasto na majówkę do lasu. Pan Feliks dowodził, że nigdzie nie znaleźliby piękniejszej, obszerniejszej, gustowniej przybranej i jaśniej oświetlonej sali balowej. I miał zupełną słuszność. Wysmukłe sosny były niby kolumny, nad niemi lazurowe sklepienie niebios, a na tem sklepieniu najwspanialszy świecznik — słońce. Dokoła zieleń żywa, naturalna: drzewa, krzaki, paprocie, mchy, trawa, wdzięczne kwiatki leśne.
Bawiono się wesoło, a państwo młodzi promienieli radością i szczęściem.
W domu państwa Feliksów zbierało się niewielkie kółko znajomych, ludzi inteligentnych; nie było tam ani przyjęć wystawnych, ani tańców, ani kart, ale za to ożywiona wymiana myśli, rozmowa interesująca, którą gospodarz doskonale umiał prowadzić i podtrzymywać. Pani Anastazya bardzo dobrze grała, czasem kto zaśpiewał, kto inny wypowiedział jakiś poemat — i czas schodził niepostrzeżenie a przyjemnie. Każdy z gości opuszczając zebranie, czuł się orzeźwionym na duchu i silniejszym.
W tym domu można było znaleźć kilka pism, najświeższe i dobrze wybrane książki: w tym domu rozmawiano o wszelkich ważniejszych kwestyach chwili, o sztuce, literaturze, życiu społecznem. Kto po całodziennej a męczącej pracy do państwa Feliksów przyszedł, doznawał takiego wrażenia, jak gdyby z ciasnej i ponurej stancyi na szerszy świat wyjrzał i szerszy, rozleglejszy horyzont zobaczył.
Panna Wanda garnęła się do tego towarzystwa, a uczucie przyjaźni dla dawnej nauczycielki wzmagało się z dniem każdym. W domu, chociaż miała wszystko, czuła się jednak osamotnioną. Ojciec mówił tylko o interesach prawnych, polityce lub szczególnych kombinacyach wintowych, ciotka zaś była to osoba jakby z innego świata, i myśl jej rzadko kiedy wybiegała poza granice kuchni, śpiżarni, ogrodu. Wandzię kochała po swojemu i jak dawniej pragnęła dla niej francuzczyzny i muzyki, tak teraz, gdy siostrzenicę już na dorosłą pannę pasowano, zaczęła marzyć dla niej o świetnej partyi. I dziwiła się bardzo, gdy panna Wanda, słuchając o takich projektach, wzruszała ramionami niechętnie, dziwiła się, że zamiast myśleć o strojach i zabawach, może całemi godzinami przesiadywać nad książką. Zastanawiając się nad tem, ciotka Malwina doszła do przekonania, że świat się psuje coraz więcej, i że teraz niema już młodych panien, tylko same sensatki i statystki.
Wobec takich poglądów ciotki, panna Wanda, jak mogła najczęściej, do dawnej swej nauczycielki wyjeżdżała — i serdeczny stosunek między nią a panią Anastazyą zawiązywał się coraz silniej.
Gdy pan Feliks po ukończeniu roboty do domu powrócił, żona powiedziała mu o bytności regenta i jego zmartwieniach.
Roześmiał się, wysłuchawszy relacyi o zaniepokojeniu i przerażeniu starego sądownika.
— Wierzę bardzo — rzekł — że się zaniepokoił. Dziewczyna zaczyna myśleć poważnie, a ojcowie tego pokroju, co szanowny pan Gorgoniusz, tego nie lubią. Są to dobrzy ludzie, ale zasklepili się w skorupach pewnych form i reguł, jak ślimaki, i zmian, które zaszły, nie widzą lub widzieć nie chcą. Ludzie postępują, idą naprzód — oni stoją w miejscu; można powiedzieć, że świat uciekł przed nimi...
— Przecież pan Gorgoniusz jest człowiek rozsądny...
— I bardzo nawet, ale na swój sposób... Ubierz się: prześliczny jest wieczór, księżyc świeci, chodźmy się przejść. Mnie głowa trochę boli, a i tobie, jak sądzę, spacer nie zaszkodzi. Dzieci zapewne już śpią...
— Od godziny.
— Dzieci... może i one nas kiedyś tak sądzić i krytykować będą, jak my dziś sądzimy poczciwego regenta...
— O nie, nie! mój kochany...
— Kto wie? nie będziemy przecież zawsze młodymi, przyjdzie i na nas starość, a wtenczas...
— Cicho, ty puszczyku złowrogi! Chodźmy...

W kwadrans później spacerowali po ogrodzie miejskim; osób było sporo, lecz oni nie przyłączyli się do znajomych, szli sami.
Księżyc świecił jasno, na szerokiej, piaskiem usypanej alei leżały fantastycznie zarysowane cienie od kasztanów, świerków wysmukłych, jaśniał w łagodnem świetle blaszany daszek kiosku, przelewała się srebrem sztucznie urządzona kaskada.
— Biedna Wandzia — rzekła pani Anastazya, — pewnie teraz musi słuchać surowej reprymandy ojca.
— Za co?
— Właśnie kiedy regent był u nas, przyszedł Żyd z Lasku i doręczył mi dwa listy od Anielki; jeden z nich był adresowany do Wandy. Jak uważałam, bardzo mu się to nie podobało, że córka jego prowadzi korespondencyę. Zapraszał, żebyśmy przyjechali do niego i wpływem swoim wprowadzili pannę Wandę na drogę rozsądku.
— Ale o cóż mu poszło? co zdrożnego uczyniła panna Wanda?
— Powiedziała, że się uważa za zero — i to doprowadziło regenta do pasyi. Nie może on zrozumieć, jak panna przystojna, dobrze wychowana i posażna, może się o sobie w podobny sposób odzywać.
— Przypominam sobie, a i ty zapewne pamiętasz, że kilka tygodni temu, było u nas kilku gości, a między niemi i Wanda. Dysputowali bardzo gorąco. Janek Rudzki dowodził, że ludzie, którzy nie wywalczają sobie bytu własną, osobistą pracą, są zerami w społeczeństwie i nie przynoszą absolutnie żadnego pożytku. Popierał go jeszcze goręcej Bolesław Wierzbiński.
— Tak, tak... pamiętam doskonale. On wstąpił do nas na parę godzin tylko, gdyż miał jechać dalej, do matki. Pamiętam tę rozmowę. Ktoś oponował, i ty również dowodziłeś, że pogląd Janka jest jednostronny... Wanda nie wtrącała się wcale do rozmowy, lecz przysłuchywała się uważnie, i spór ten zrobił na niej wielkie wrażenie. Rumieniła się i bladła na przemiany.
— Powiedz mi, skąd taka wrażliwość?
— O, już oddawna ta dziewczyna marzy o samodzielności, chce coś robić, chce być pożyteczną ludziom — a dobrobyt, wygody, które ma bez żadnej troski, są dla niej jakby wyrzutem sumienia. Zapytywała mnie nieraz o radę, co ma czynić, żeby zużytkować siły swe i chociaż cokolwiek sobie samej zawdzięczać. Marzeniem jej było nauczyć się choćby fotografii, kupić zakład i dać w nim zatrudnienie kilku biednym dziewczętom.
— Wcale nieźle pomyślane, ale coby na to powiedział szanowny pan regent, oraz jego przyjaciele i doradcy? Zakrakaliby dziewczynę.
— Ona też tego się bała, ale teraz, jak widzę, chce wystąpić stanowczo.
— No, także się nie w porę wybrała!
— Dlaczego nie w porę?
Pan Feliks odpowiedział na to:
— Ojciec ją chce za mąż wydać.
— Nic o tem nie wiem...
— Ja się dowiedziałem niechcący, na mieście. Wolmański złożył wizytę, i jak się zdaje, pomiędzy nim a regentem nastąpiło zupełne porozumienie.
— Ależ on dla niej za stary, człowiek zupełnie innych pojęć! Onby jej szczęścia dać nie mógł. Wiesz, że oburza mnie podobna kombinacya.
— Moja kochana, takich małżeństw bywa bardzo wiele, i kto wie, czy nie bywają szczęśliwe.
— Ja ciebie nie poznaję, Feliksie, — rzekła młoda kobieta z wyrzutem. — Tak może tylko mówić człowiek zmęczony życiem i zniechęcony do niego, ale nie ty. Imponowałeś mi swoją samodzielnością i energią i pokochałam cię za to.
— Być może, żem już trochę zmęczony, ale nie mieszajmy naszych kwestyi osobistych do cudzych. Mówimy o Wandzie i o jej ojcu, o nim przedewszystkiem. W gruncie rzeczy, co możesz mu zarzucić? On pragnie szczęścia swej córki, i chce jej to szczęście dać, naturalnie, według swego pojęcia. Jeżeli się postawisz na jego miejscu i patrzeć będziesz z jego punktu widzenia, to ci się projektowana kombinacya bynajmniej nie wyda potworną, wprost przeciwnie...
— Nie powiesz chyba, że konkurent jest zachwycający?
— Jak dla kogo. Przedewszystkiem, a mówię ci ze stanowiska pana Gorgoniusza, — jest bogaty i ma stanowisko, ma tak zwaną „pewność.“ Zapamiętaj sobie, kochaneczko, ten wyraz, gdyż niejednokrotnie jeszcze wrócę do niego i przeciwstawiać mu będę inny, na wprost przeciwnym biegunie stojący — mianowicie: „niepewność.“
— Nie rozumiem, do czego prowadzisz.
— Dowiesz się zaraz. Otóż konkurent panny Wandy nie jest wprawdzie młodzieńcem, ale też nie można go nazwać starcem. W samą miarę zniszczony i podtatusiały, aby po burzliwej żegludze życia zawinąć do spokojnej przystani małżeństwa. Ożeni się, będzie dobrze jadł i co wieczór grywał w winta — zacznie myśleć o swem zdrowiu i pijać co rok Maryenbad...
— Jesteś nieznośny!
— Za pozwoleniem. Nie będzie jej kochał szalenie, gdyż jest na to za stary, nie będzie zaniedbywał zupełnie, ponieważ znów na to za młody. Miłość jego można będzie porównać do letniej wody: nie zaziębi ona, ani nie zagrzeje. Co do niej, to jest do jego przyszłej żony...
— O, byle nie do Wandy!
— Przypuść na chwilę, że ona będzie jego żoną. Z początku będzie jej może przykro, później przyzwyczai się; męża nie pokocha, ale może go szanować. Dlaczego nie, skoro jest to człowiek przyzwoity i na zarzuty co do charakteru i postępków nie zasługujący? Zacznie się tedy młoda pani bawić. Jeżeli dzieci mieć będzie, przeleje na nie cały zapas uczucia — w przeciwnym razie, polubi ploteczki, flirt, dobre obiady, prawdopodobnie nabierze imponującej tuszy...
— A dość, mój kochany! jesteś tak nieznośny, że się rozgniewam na ciebie!
— Za cóż? Mówimy spokojnie o kwestyi małżeństwa. To, które nas zajmuje, ma w oczach pana Gorgoniusza znakomitą zaletę — „pewność.“ Pewność papieru procentowego, dającego kupony co pół roku. On i jego towarzysze, gdy byli młodzi, o tę pewność przedewszystkiem się dobijali, czy ona była w ziemi, w papierach, czy w nadziei dosłużenia się pensyi dożywotniej — wszystko jedno, byle była. Szukali jej dla siebie i oczywiście chcieliby dać dzieciom. My, którzy wchodzimy w życie bez pewności, mając tylko głowę i ręce, jako środek egzystencyi, nie jesteśmy uważani za ludzi solidnych — i niechby taki Jaś Rudzki albo Boleś Wierzbiński zapragnął ożenić się z Wandą, dopierożby usłyszał od jej ojca! I wiesz ja mu się wcale nie dziwię. On absolutnie tego nie rozumie, co my przechodzimy w walce z życiem, ile wysiłków, trudów, prywacyi przeniosła naprzykład taka wątła, schorowana kobieta, jak pani Wierzbińska, aby spełnić swoje obowiązki. On nie rozumie tego, bo jemu łatwo szło życie.
— Prawda, masz słuszność... ale jednak co będzie z Wandą? Szkoda tej dziewczyny: takie złote serce, taka chęć do czynów...
— Co będzie? Nie wiem i przewidzieć nie potrafię. Zobaczymy; od niej samej głównie to zależy.
— Mój Boże, nawet nie będę mogła wiedzieć, co się dzieje, gdyż po naszym wyjeździć na wieś, stracimy ją z oczu na cały miesiąc. Czy ci tylko dadzą urlop z fabryki?
— Już dali; możemy odpoczywać całe cztery tygodnie.
— Jak to dobrze, jak dobrze!... — zawołała, tuląc się do jego ramienia. — Odpoczniesz, musisz odpocząć. Nawet książki do ręki wziąć ci nie pozwolę przez cały, calutki miesiąc.
— A cóż ja będę robił?
— Tysiąc zatrudnień ci znajdę. Będziemy chodzili w pole, do lasu, na łąkę, nad rzekę. Zbierać będziemy poziomki, łowić ryby, jeździć czółnem; polować nie będziemy, bo ja się na tem nie znam, ale Bolek urządzi ci łowy...
— Śliczna perspektywa! a wiesz, czego jabym chciał?
— No?
— Pójść do lasu, położyć się na mchu, patrzeć w niebo i wpaść w nirwanę, zapomnieć, że istnieje matematyka, że są cyfry, że jest jakiś świat...
— Tak!.. jakieś twoje dzieci i jakaś twoja żona?.. prawda? co tam takie głupie dzieciaki, taka marna żona... nie rozbawiona i flirtująca pani, ale zwyczajne, takie chłopskie imię nosząca!.. prawda?
— Nie, nie, kobieto, jeżeli ja chcę zapaść w nirwanę, to z tobą, z Olesiem i Manią. Inaczej nie. Czy wiesz, co mówi filozof indyjski o człowieku?
— Skąd mogę to wiedzieć?
— Człowiek — twierdzi ten mędrzec — składa się: z siebie samego, ze swojej żony i swojego syna... Ja posuwam się dalej i twierdzę, że człowiek exempli modo, składa się ze umie, z ciebie, z Olesia i maleńkiej Mani — to dopiero jest jednostka co się zowie pełna!..
Zamilkli. Ona oparła się silniej na jego ramieniu, on kroku przyśpieszył, i szli tak wśród równych szeregów drzew, aleję zdobiących, pod rozłożystymi konarami wielkich kasztanów, przez które przedzierały się promienie księżyca.
Kiedy wchodzili do miasta, zegar na starożytnej wieżycy wydzwaniał już północ.





VI.

C
Chcąc się dostać do Lasku, trzeba było z szosy zwrócić na lewo, na drogę boczną, piaszczystą, szeroką i nad potrzebę i nad zwyczaj.
Ziemia była licha, więc jej nie żałowano, a gdy podróżnym zdawało się, że środkiem drogi za głęboki jest piasek, zjeżdżali na bok, na skraj pola i znajdowali taki sam piasek, tylko jeszcze głębszy. I naprawdę rozróżnić było trudno, gdzie droga, a gdzie brzegi pola, gdyż rowy zasypały się i zarosły, garby zagonów wiatr porozdmuchywał, brózdy zasypał i zatarł wszelkie ślady sochy, którą niegdyś, niegdyś, para chudych wołów tędy ciągnęła.
Niegdyś, gdyż teraz wołów z sochami na tem polu nie ujrzy, wielki kawał ziemi folwarcznej, nędznej, zysków nie dającej, zapuszczono odłogiem — jałowiec na niej porastał, gdzie niegdzie sosenka karłowata sterczała, lub tez z ziarn, przyniesionych przez wiatr, wyrastały młode choinki.
Dalej, gdzie się chłopskie zaczynały grunta, znać już było walkę rolników z podróżnymi. Chłop praw swoich zrzec się nie chciał i własności swej bronił uparcie; podczas orki część drogi dla siebie zagarnął, żeby zaś wyjazd na zagonki utrudnić, rowy przekopywał szerokie, prostopadle do drogi. Pola sobie przez to jeszcze więcej psuł i zajmował, ale miał satysfakcyę prawdziwą, gdy nocną porą, gromada Żydów, wielką furą na jarmark dążących, w taką zasadzkę wpadła... Poznać to można było nazajutrz po licznych śladach stóp ludzkich i kopyt końskich, po uszkodzeniu nasypu nad rowem, resztkach słomy i siana, które się z przewróconego wozu wytrząsnęły.
Cieszył się chłop ze złej przygody szkodników, a szkodnicy po dawnemu pole mu psuli, bo rów w piasku wykopany długo nie trwa; nasyp, trochę siłą własnego ciężaru, trochę przez wiatr zdmuchnięty, do dołu się zsuwa, i po niedługim czasie ani poznać, że rydel ziemię w tem miejscu poruszał.
Szła taka droga szkaradna aż do samej Pokornicy, wsi dużej, coś ze sześćdziesiąt chałup liczącej, za Pokornicą zaś trochę twardziej już i mniej piaszczysto było, ale też nie rozkosznie. Ziemia licha, jałowa, wielkie miała grymasy, i trzeba było jej bardzo dogadzać, żeby trochę ziarna na chleb dała. Żyli jednak na niej ludzie i z głodu nie marli, a gdy lato nadeszło, to i te biedne zagonki ustroiły się w zieleń. Nie uświecił tam wprawdzie pszenicy, ale żyto było niezgorsze, i owies, i tatarka, i kartofle — wszystko co trzeba...

Dawnymi czasy za Pokornicą ogromne się lasy ciągnęły, teraz niema już ich prawie; wycięte, wykarczowane, gdzie niegdzie tylko zieleni się kilka zagajników, rozrzuconych na płaszczyźnie.
Widać od jednego z nich wziął swoją nazwę o kilka wiorst za Pokornicą leżący folwark Lasek.
Stoi on samotnie na uboczu, wśród pól, ukryty w grupie drzew, a chcąc do niego drogę znaleźć, trzeba o nią w Pokornicy, w karczmie Żyda zapytać. Drożyna to polna, wązka, wyboista, kręcąca się niby wąż i z innymi takimiż wężami posplatana. Dobrą trzeba było mieć pamięć, żeby się nie omylić i dokładnie jechać według instrukcyi: od karczmy zaraz na lewo do figury, od figury dróżka na prawo, na tę nie zważać, tylko od kopca granicznego na lewo, i jeszcze na lewo, i znów na prawo do grobelki, do młyna — a od młyna już prosto, jak strzelił...
Okolica płaska, nie urozmaica jej najmniejszy nawet pagórek, tylko kępy drzew wioski i pas żywszej roślinności nad rzeczką — a rzeczka to także, żal się Boże, wązka, pokręcona, maleństwo. Jeszcze z wiosną, albo na jesieni, i to bardzo mokrej, wody bywa dość, — ale podczas lata, gdy słońce dobrze przypiecze, to ją spragniona ziemia tak wypije, że ledwie trochę na dnie pozostawi.
Psi los ma młynarz z tą wodą i ciągłe utrapienie; radzi sobie jak może, grobelki, zastawki różne wciąż buduje, ale i to niewiele pomaga, i jak suchy rok przyjdzie, to czasem przez kilka miesięcy młyn stoi, a młynarz, nie jak młynarz, ale jak zwyczajny człowiek, pychę z serca zrzuciwszy, na zarobek chodzi. Dobrze jeszcze, gdy mu się trafi przy cieślach, jako sprawnemu do siekiery, zatrudnienie, ale gdy budowli w okolicy nie stawiają, to na polu robić musi.
Ów młynek, bo młynem nazwać takiego maleństwa nie można, należał do Lasku; zaraz za nim rozciąga się łąka, a dalej pole, gaj i sam folwark.
Mało kto ową dróżką przejeżdżał, i to więcej do młyna, niż na folwark, gdzie gość bywał rządkiem zjawiskiem; to też i karczmarz pokornicki i chłopi dziwili się bardzo, ujrzawszy jakiś nieznany ekwipaż.


...Była to duża bryka na resorach, z budą skórzaną...

Była to duża bryka na resorach, z budą skórzaną, z fartuchem; ciągnęły ją trzy konie rosłe, nieźle utrzymane, a powoził chłop przysadzisty, z miną buńczuczną, nosem trochę czerwonym, ubrany w stary mundur pocztylioński.
Właśnie wieczór się robił i ludzie gromadami z pola wracali, gdy bryka przed karczmą stanęła. Powożący z kozia zeskoczył i do budy głowę wsadziwszy, tłómaczył jadącym, że musi tu się zatrzymać, ponieważ konie się zmęczyły, ponieważ trzeba je, gdy cokolwiek wytchną, napoić — i wreszcie, ponieważ trzeba się o dalszą drogę rozpytać.
O czwartej przyczynie, najgłówniejszej, to jest że chciał koniecznie wnętrze karczmy zwiedzić i gardło przepłukać — zamilczał dyskretnie.
Z karczmy wybiegł uprzejmy arendarz i przybyłych grzecznie pod dach zapraszał...
Podróżnych było czworo: mężczyzna, kobieta, chłopczyk pięcioletni i o rok młodsza dziewczynka.
— Niech państwo pozwolą, bardzo proszę — mówił, kłaniając się nizko, arendarz, — bardzo śliczna stancya jest, państwo odpoczną... Państwo pewnie zdaleka...
— Tak — odrzekł podróżny, — zdaleka.
— Ja zaraz poznałem po koniach.
— A wy skąd możecie znać moje konie? — zapytał zdziwiony woźnica.
— Ja i was znam! wiem, że się nazywacie Koguciński, żeście dawniej byli pocztylionem, że teraz utrzymujecie furmanki.
— Osobliwość! a ja was nigdy nie widziałem i po tej drodze jeszcze nie jeździłem.
— Widzicie, panie Koguciński, jak o was ludzie wiedzą. Żydowscy furmani płaczą, że im chleb odbieracie, no — ale każdy chce żyć... Może trzeba siana, może owsa, wszystko tu jest... Państwo do Lasku jadą, to niedaleko, ale po złej drodze koniom należy dać wytchnąć. W Lasku mogą państwo stanąć za godzinę.
— Pan arendarz ma dobre informacye — odezwał się pan Feliks, on to bowiem z żoną i dziećmi ekwipażem Kogucińskiego przybył.
— To nie wielka rzecz wiedzieć — odparł Żyd; — pachciarz z Lasku mówił mi, że pani spodziewa się gości. Pan dobrodziej z dużego miasta... tam lepsze życie, niż na wsi. Pan dobrodziej pewnie urzędnik jest?...
— Nie.
— Pan dobrodziej pewnie kamienicę ma?
— Nie mam, niestety!...
— No, to pan dobrodziej pewnie dla wesołości w mieście mieszka i z kapitału żyje...
— Zapewne.
— Ja to odrazu poznałem na pierwsze wejrzenie. Państwo wyglądają na bogate państwo. Dobry jest urząd, dobra kamienica, dobry folwark, ale kapitał najlepszy. Człowiek ma spokojne życie: obetnie kawałek kupona i więcej nic go nie obchodzi.
— Masz pan słuszność — odrzekł pan Feliks, — i widzę, że posiadasz pan bystry umysł.
— Oj, oj, dlaczego nie! W naszym fachu trzeba mieć dobrą głowę.
Państwo Feliksowie nie chcieli wejść do izby, usiedli przed karczmą na ławce, arendarz poszedł obsłużyć Kogucińskiego, którego na widok flaszek szczególne napadało pragnienie, dzieci zaś chodziły koło bryczki, przypatrując się kurom, dziobiącym resztki obroku, oraz pyzatym dzieciakom wiejskim, które z nieufnością, z obawą i z wielką ciekawością zarazem, wychylały głowy z poza węgłów budynku.
Takich dzieci miejskich, elegancko ubranych, nie widziały one jeszcze nigdy w życiu; szczególnie intrygował je wielki kapelusz dziewczynki.
— Ni sito, ni przetak, — szeptały między sobą.
— Musi capka...
— Ale...
Chłopczyk miejski, więc śmielszy, zbliżył się do bosego, opalonego dzieciaka.
— Nie bój się — mówił, — chodź do nas, coś ci damy.
Dzieciak spoglądał wystraszonemi oczyma, ale nie ruszył się z miejsca.
— Chodź, chodź, dostaniesz karmelek... nie bój się...


— Ady, raku jeden, idź!...

W tej chwili ukazała się kobieta, widocznie matka małego, i pchnęła go dość energicznie, mówiąc:
— Ady, raku jeden, idź, kiedy grzeczne państwo chcą ci coś dać.
Dzieciak zbliżył się o kilka kroków, zatrzymał się, znów zbliżył z wyciągniętemu rączętami, wreszcie pochwycił karmelek, uciekł i zniknął w konopiach, które rosły przy karczmie.
Niezadługo jednak pokazał się znowu, tym razem śmielszy trochę, ale jeszcze zdaleka się trzymał, za nim zjawił się drugi, trzeci i dziewczynka. Po kilku chwilach wahania się i boczenia, nieufność zniknęła, i bose dzieci w najlepszej harmonii zaczęły się bawić z wystrojonemi. Tymczasem Koguciński konie napoił i oświadczył, że jest do dalszej drogi gotów.
Bryczka, stosownie do informacyi arendarza, potoczyła się na lewo i zniknęła w tumanach kurzu. Przed karczmą pozostał arendarz i kilku chłopów.
— Jakieś porządne państwo i ludzkie — rzekł jeden.
— A jeno, wiadomo, że swój swojego szuka; do Lasku co nieporządne nie pojedzie, według tego, że i pani porządna.
— Prawda, kumie, że porządna, to porządna i gospodyni dobra. A pamiętacie, jak tu w nasze strony przybyła? Boże miłosierny! marne to było; ja jenom spojrzał, zaraz rzekłem, że jej trzy ćwierci do śmierci — a i one dzieci też zabiedzone były, bladziuchne, jak woskowe... No i chwalić Boga, odgryzła się...
— Skrzypiącego drzewa najdłużej, i ona się odgryzła i dzieci...
— Bogać ta dzieci! Paniczowi wąs się sypie, a panna, tylko patrzeć, jak wesele będzie. I chleba ona pani ma dość, i nic nikomu nie winna, i trzyma się w swojem gospodarstwie dobrze...
— Moi kochani gospodarze — odezwał się arendarz, — prawdę powiedzieć nie dziw, że ona mocno się trzyma, bo to zawzięta kobieta jest.
— Niby jakże zawzięta, marnego słowa nikomu nie powie...
— Zawzięta jest na swoje spekulacye. Ja tyle lat na to patrzę, to widzę. Ona jeżeli zarobi trzy grosze, to dwa wyda, i to z wielkim rozmysłem, a trzeci schowa. Ona lubi, żeby wszystko było porządnie zrobione; to też zawziętość jest. Ona powiada mi tak: „Mój Abramie, ja sama jestem ekonom i sama dziedziczka, więc mogę swemu ekonomowi wierzyć — ten mnie nie oszuka i nie okradnie.
— Prawdę mówi, sprawiedliwie, prawdę.

— Ona trzyma karbowego; nawet na dobry porządek, to ten karbowy nie jest karbowy, tylko starszy parobek. On idzie orać, idzie kosić, jak każdy inny, cały jego honor w tem, że pilnuje przy młóceniu w stodole i że przerabia zboże w śpichlerzu. Ona prawdę mówi, że sama ekonomem jest; ona dwadzieścia razy na dzień zagląda do budynków, ona wie ile obroku zjada każdy koń, ile paszy ma każda krowa — i dla tego ja mówię, że ona zawzięta kobieta jest...
— Sprawiedliwie ludzie powiadają — rzekł chłop — że pańskie oko konia tuczy...
— Dobrze mówicie, Michale — odrzekł drugi gospodarz, — to jest prawda; żeby wszyscy panowie robili, jak ta pani, toby na świecie było dobrze...
Arendarz głową pokręcił.
— Wszyscy panowie? — rzekł: — to właśnie byłoby niedobrze, to żaden interes!
— A to dlaczego?
— Dlatego, moi ludzie, że pan powinien być panem, żeby przy nim biedni zarobili.
— Jacy biedni?
— Choćby nasze Żydki; alboż oni nie biedni? nie potrzebują żyć? Ta pani z Lasku skąpa jest, no, ale ona była w wielkich kłopotach, ona nie mogła prowadzić interesów inaczej, gdyż byłaby zginęła. To co innego; jej się nikt nie dziwi, ale żeby wszyscy panowie, którzy mają folwarki, tak samo robili, jak ona, to świat do resztyby się zepsuł.
Rzekłszy to, pan arendarz powrócił do karczmy, a i chłopi także ruszyli do swoich siedzib.
— Mądry on, kumie, — rzekł jeden.
— Kto?
— A jużci Żyd. Dla siebieby wszystko chciał zagarnąć...
— Zawdy to tak, mój kumie, bywało i pewnie będzie tak dalej na świecie; każdy na swój młyn wodę ciągnie, a one Żydziska najbardziej. Bywajcie zdrowi, czas spać...
— Dobranoc... Teraz dzień taki krótki, że ledwie się zmierzchnie, już wnet i świta...
Chłopi weszli do swoich chałup, we wsi zrobiła się cisza zupełna, a na polach przy bladem świetle księżycowem kołysały się, niby fale rzeczne, dojrzewające zboża. Cicha noc ciepła, łagodna, otuliła mrokami całą okolicę, drzewa szumiały, niby pacierze szepcąc, czasem daleko, na bagnie odezwał się ptak błotny, o północy koguty drzeć się we wsi zaczęły. A w kilka godzin później, już się złociło i różowiło na wschodzie, już słońce błysnęło z poza lasu i przeglądało się w niezliczonych kroplach rosy, już zaczęły skrzypieć wrota obór, studzienne żórawie, ruch się we wsi zrobił, gwar... Wesołe gromadki na pola z sierpami ciągnęły. Gdzie indziej jeszcze o żniwach nie myślano, ale na takich piaskach żyto wcześnie dojrzewa, i trzeba z pola rychło je chwytać, by ten niewielki plon nie wykruszył się z kłosów i nie wysypał na ziemię.





VII.

D
Dworek w Lasku ukryty był wśród drzew; otaczały one również zwartym, szerokim wieńcem wszystkie zabudowania gospodarskie, niekosztowne, drewniane, ale w dobrym stanie będące i dość obszernie na pomieszczenie inwentarza, oraz zbiorów, jakie mizerne pola dawały. Pomimo, że folwarczek niepozorny był i maleńki, jednak na pierwszy rzut oka zauważyć było można, że chleba w nim nie brak. Na każdym kroku znać było ład, porządek, dozór, a nawet i względny dobrobyt. Bydło ładne, konie dobrze utrzymane, porządne wozy i narzędzia pod szopą, ludzie krzątający się żwawo a spokojnie, bez hałasu i przekleństw — wszystko to świadczyło, że w tem maleńkiem gospodarstwie składnie wszystko idzie, że każdy ma swoją robotę wyznaczoną, wie do czego się brać, i ani sam przeszkody nie doznaje, ani drugim jej nie czyni.
Skoro tylko słońce wzeszło, zaraz ruch się zrobił w zabudowaniach: pojono konie, wypędzano bydło na pastwisko, szykowano wozy drabiniaste. Do jednego z nich stary, siwowłosy chłop parę koni zaprzągł i odjechał.
Z dworku wysunęła się drobna postać kobieca. Była to sama właścicielka, małego wzrostu, szczupła, ubrana w szarą suknię, z głową przykrytą białą chusteczką; szła od budynku do budynku, zaglądała wszędzie, dając polecenia. Z godzinę czasu jej to zajęło, poczem znów wróciła do dworku, znów wyszła, przebiegła ogród, a stamtąd udała się na pole przyległe, gdzie właśnie miano żniwo żyta zaczynać.
Właśnie ludzie z sierpami zaczęli się schodzić, a niebawem na drodze turkot dał się słyszeć i z pomiędzy drzew wytoczył się wóz drabiniasty, ogromny, pełen młodych dziewcząt i chłopaków. Wszyscy stali oparci o mocne drabiny, a snadź wesoło im było, bo pieśni i śmiechy rozbrzmiewały donośnie.
Stary fornal konie zatrzymał.
— Ile? — zapytała kobieta.
— Dwanaścioro — odrzekł, — niebardzo dziś o ludzi łatwo, bo po wsiach precz już na swojem zaczynają...

Ustawili się rzędem, sierpy brzęknęły, garście zżętego żyta to unosiły się w górę na rękach pracowników i pracownic, to padały na zagony, w równych, jednostajnych odstępach. I ta gromadka ludzi wrzynała się w zboże coraz dalej,
— Dwanaścioro — odrzekł, — niebardzo dziś o ludzi łatwo...
pozostawiając za sobą krótkie, szczotkowate ścierniska.

Zrywały się przed żniwiarzami przepiórki i skowronki, spłoszony chrzęstem sierpów zając uciekał, sroki skrzeczały na gruszach, przekrzywiając głowy i przypatrując się jednem okiem pracy ludzkiej.
Kobieta w szarej sukni stała przez jakiś czas na polu, przemawiała zachęcająco do ludzi, wspomniała coś o dożynkach — i odeszła napowrót do dworku, w którego jednej połowie okiennice jeszcze były zamknięte.
W godzinę później przez drzwi, prowadzące do ogrodu, wyszło dwóch młodzieńców: pan Feliks i syn gospodyni domu, Bolesław. Ten drugi był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch, szczupły, średniego wzrostu, o inteligentnych czarnych oczach i regularnych rysach twarzy. Ciemne drobne wąsiki ocieniały mu wargę, na twarzy zarost puszczać się dopiero zaczynał...
— Korzystajmy z czasu, panie Feliksie — rzekł młodzieniec, — i póki nasze panie jeszcze śpią, pokażę panu tak zwany „majątek“ mej mamy. Wczoraj zagawędziliśmy się tak długo, że chyba jeszcze nie prędko panie się ukażą.
— Moja żona mówiła, że na wsi o wschodzie słońca wstawać będzie.
— Nie wątpię, ale dziś powinna wypocząć. Taka podróż dla kobiety, nie przyzwyczajonej zwłaszcza, jest męcząca. Panie poszły spać wczoraj, a raczej dziś, chyba o trzeciej rano...
— Ręczę, że jeszcze z godzinę rozmawiały.
— Tem słuszniej należy się im odpoczynek. Chodź pan na lustracyę. Zdaje się, że pierwszy raz jesteś pan w Lasku?
— Wybierałem się dawno. Od kilku lat matka pańska nas zaprasza, a żona mnie namawia — ale nie udawało się. Wogóle ludziom w tem położeniu, co ja, przyjemności łatwo nie przychodzą.
— To prawda, ale kiedy raz nareszcie trudności są już przełamane, to będziemy używali wsi w całej pełni... Wstyd to powiedzieć, ale i ja czuję potrzebę wypoczynku. Ten ostatni kurs wyczerpał moje siły zupełnie; doznaję takiego wrażenia, jak gdybym był już bardzo stary.
— Eh, żarty.
— Naprawdę.
— Pociesz się, że to chwilowe tylko; po kilku dniach będziesz znowu młodym, jak dawniej...
— O tem nie wątpię, i nie mam zamiaru wyrzekać się młodości, która może się jeszcze na coś przydać i ludziom i mnie. Właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. Chciałbym o niej z panem pomówić.
— Z wielką chęcią...
— Nie, nie teraz, będziemy na to mieli czas jeszcze... Obecnie chodźmy... Poprowadzę pana tak, żebyś odrazu mógł powziąć wyobrażenie dokładne, co to za świetne dobra, jakie latifundium... Według regestru pomiarowego, ma ta Europa włók jedenaście, z czego po odtrąceniu na drogi, place pod budowlami, nieużytki i tak zwany las, jest niecałe siedem włók ziemi ornej, plus kawałek łąki nad rzeką. Piękna fortuna, prawda?
— Niewielka...
— Ale są w niej i dochody stałe; właśnie zbliżamy się do nich. Patrz pan: oto młyn, doskonały, jak w tej chwili; nie brakuje mu nic, oprócz wody, ale niech-no przyjdzie wiosna, woda się znajdzie, i to w takiej obfitości, że aż się wszystkie drogi, do młyna prowadzące, pod nią schowają. Oczywiście wtenczas młynowi nic nie brakuje — tylko interesantów ze zbożem do mielenia.
Pan Feliks się skrzywił.
— Mój panie Bolesławie, powiedz, dlaczego szydzisz tak z tego kawałka ziemi, z którego bądź co bądź matka twoja...
— Mylisz się pan, ja bynajmniej nie szydzę; ja właśnie chcę uwydatnić tym sposobem cały ogrom jej pracy... Nikt tej kobiety więcej nie kocha i nie czci nade mnie. Spojrzyj pan dokoła, jaka tu ziemia uboga, ile trudów wymaga, a przecież matka te trudy podjęła, najpiękniejsze lata życia wśród nich zmarnowała, obowiązki swe spełniła najzaszczytniej sama, bez żadnej pomocy... i wierz, panie Feliksie, nie słyszałem nigdy w życiu, żeby kiedykolwiek mówiła o emancypacyi. Patrz pan uważnie na to pole, na prawo... Temu lat dziesięć był to nieużyteczny zupełnie grunt poleśny, marna drobna osinka tu rosła. Jej staraniem, zabiegliwością, jest tu teraz pole, nie osobliwe, ale przecież owies na nim jaki taki rośnie. Cały ten majątek to była pustka zupełna; ona ją ożywiła.
Tak rozmawiając, doszli do pola, na którem gromadka żeńców żyto zbierała.
— O widzisz, panie Feliksie — mówił młodzieniec, — to żyto...


— Niech się panicze wykupią, niech wykupią...

Nie dokończył. Żniwiarze bowiem, ujrzawszy zdala panicza z jakimś obcym, nieznanym panem, przygotowali powrósła, i kiedy ci zbliżyli się do pola, wnet otoczyła ich cała gromadka pracowników i poczęła wiązać im nogi.
— Tera, niech się panicze wykupią... — mówiła rezolutna przodownica, przystojna, tęga dziewucha.
— Niech się panicze wykupią, niech wykupią, bo jeszcze mocniej zwiążemy! — wołały inne. — Nasze powrósełka złocone, ze świeżuchnej słomy skręcone...
Nieco drobnej monety, złożonej do rąk przodownicy, wywołało wielką uciechę.
— Życzę paniczowi, żeby zboże plonowało, po trzy korce z kopy sypało, a obcemu panu z miasta, żeby mu pieniądze na bruku rosły...
Odszedłszy od żniwiarzów, pan Feliks z młodym Wierzbińskim chcieli iść dalej, ale zabiegł im drogę chłopczyna, wysłany z dworu, i oznajmił, że panie proszą.
Powrócili więc. Na ganku przywitała ich panna Aniela.
Była to młoda dziewczyna, a z powodu małego wzrostu, za podlotka mogła uchodzić, pomimo że już siedemnaście lat skończyła.
Rysy twarzy miała drobne, regularne, figurę prześliczną; włosy czarne, jak noc, w dwóch ciężkich, grubych warkoczach, imponowały bogactwem, ale najpiękniejszym szczegółem całej postaci były oczy czarne, duże, a takie jakieś rozumne i wymowne zarazem, że kto je raz ujrzał, zapomnieć ich nie mógł.
Panna Aniela wyglądała niby pączek róży, na rozkwitnięciu, uroda jej była niezwykła, nie posągowa, nie klasyczna, ale pełna życia, energii i zapału młodości. Miała temperament nadzwyczaj żywy; do mówienia nie wystarczały jej usta: ona mówiła oczyma, twarzą, pełną wdzięku gestykulacyą rąk i ruchem całej figury, tryskającej życiem i zdrowiem. Na twarzy jej, dziwnie ruchliwej, dołeczkami ozdobionej, jak chmurki przelotne, coraz to zjawiały się i znikały rumieńce, powtarzała się oryginalna a nieustająca prawie igraszka barw w najrozmaitszych odcieniach, tonach i półtonach.
Wybiegła na ganek, ujrzawszy przychodzących, panu Feliksowi podała drobną rączkę, bratu na szyję się rzuciła.
— Niedobry! — rzekła, — mam do ciebie żal.
— O co?
— Nie mogłeś też kazać Kasi, żeby mnie obudziła! Słyszane to rzeczy, żebym ja zaspała tak długo...
— Tak panie późno poszłyście spać...
— To prawda, gawędziliśmy z panią Feliksową do białego dnia... pan Feliks niech mi przebaczy, że nie dałam jego małżonce spać, ale miałyśmy do powiedzenia jedna drugiej tyle... tyle...
— Ile?
— O, proszę nie żartować! ogromne, wielkie, powiem nawet: potworne X.
— Ho, ho — rzekł młody Jaskólski, — mała zaczyna imponować nam iksami... proszę!
— Tak! Sądzisz więc, braciszku, że kobiety nie mogą mieć pojęcia o niewiadomych, że nie słyszały o Binomie Newton’a, że panowie politechnicy wzięli w monopol algebrę?
— Chowaj Boże!... wierzę w waszą matematykę i wiem, że potraficie, mając jako dane: długość okrętu, jego szerokość i wagę ładunku — obliczyć wiek i stan cywilny kapitana.
— Nieznośny jesteś i rozumować z tobą nie warto. Proszę panów na kawę. Mama i pani Feliksowa czekają. Proszę za mną...
Gospodyni przywitała gościa i syna, wszyscy zasiedli do stołu i rozmawiali o wrażeniach wczorajszej podróży.
Oleś i Mania, dzieci państwa Feliksów, szczebiotały, jak ptaszęta, a ledwie wypiły kawę, pobiegły do ogrodu i zniknęły w morzu zieleni.
Raj to był dla nich: kwiaty, motyle, muszki, wszystko zachwycało ich i cieszyło, a im dalej posuwały się w ogród, tem nowsze, tem ciekawsze robiły odkrycia. Znalazły naprzykład drzewo, na którem rosły prawdziwe wiśnie, i to nie w torebkach papierowych, jak w mieście, ale pojedyńczo, lub też gronkami, po trzy, cztery, pięć — tylko rwać i jeść. A jakie dobre! Na niektórych krzaczkach był jeszcze agrest, na innych można było znaleźć porzeczki czerwone i białe, takie dojrzałe, takie słodkie, jak cukier! Maliny także były czerwone, pachnące, a kwiaty to już jak na podziw, szczególnie bratki i gwoździki.
Oleś mówił do Mani, że takiego ogrodu jeszcze w życiu swojem nie widział — a co tam były za motyle, jakie muszki kolorowe, a jakie żaby straszne!... Jedna tak patrzała, jakby chciała coś powiedzieć.
Ale dzieci nie słuchały — uciekły.
Powiedziano im, że cały ogród do nich należy, że mogą po nim biegać i bawić się swobodnie, więc też korzystały z wolności. Starsi rozmawiali wesoło. Na twarzy matki panował wyraz szczęścia, obejmowała ona dzieci swe wzrokiem pełnym miłości macierzyńskiej i zachwytu. Po latach trudów, trosk, prywacyi doczekała się nareszcie chwili, w której może powiedzieć, że zadanie jej życia jest prawie spełnione. Dzieci wychowała podług swej myśli i szczęśliwie; wkrótce pójdą one w świat o swoich siłach i zaczną żyć samodzielnie.
Kilka tygodni, jakie mają przepędzić pod dachem tego dworku, matka pragnęłaby im uprzyjemnić, umilić wszelkimi sposobami.
Wszakże to już ostatnie wakacye...
Snują się więc rozmaite projekta; panna Aniela z całą powagą układa programy, Bolesław je krytykuje, powstaje śmiech ogólny.
— Ja wnoszę — mówi pan Feliks, — żeby dzisiejszy dzień wyłącznie poświęcić wsi... Tak jak ongi z czary biesiadnej wylewano kilka kropli na cześć bogów, tak i my przed rozpoczęciem tej kilkutygodniowej uczty, jaką tu sobie obiecujemy, jeden dzień bóstwom leśnym, rzecznym i łącznym musimy poświęcić... A może macie tu jeszcze jakie specyalne bóstewka?...
— A jakieżby jeszcze?...
— A no, może poziomkowe, grzybowe, alboż ja wiem zresztą... wdzięczna poezya ludu każdy zakątek ziemi duchami zapełnia.
— Pan Feliks ma słuszność — odezwał się Bolesław, — jest bóstwo poziomkowe, jest taka specyalistka, widuję ją nieraz.
— No, gdzież? w lesie chyba...
— Oczywiście i w lesie. Zresztą znacie je państwo — to nasza Anielka. Mogę śmiało twierdzić, że wszystkie ptaki razem wzięte nie robią tyle spustoszenia wśród poziomek, co ta mała...
— Mała! bardzo przepraszam, minęły już te czasy. Nie obmawiaj mnie, braciszku. Las lubię i często tam chodzę, a będąc w lesie i widząc poziomki, zbieram je... dla zasady.
— Dla zasady?
— Naturalnie, byłoby wielkiem marnotrawstwem i lenistwem nie zrywać takich pięknych jagódek.
— Jaka ona pracowita! Szkoda wielka, że Janek Rudzki tego nie widzi, byłby jeszcze bardziej zachwycony...
Panna Aniela zarumieniła się, lecz nie pozostała dłużną w odpowiedzi.
— Być może... a ja żałuję, że panna Wanda tego nie słyszy, byłaby może również zachwycona, tylko w mniejszym stopniu...
— Cóż odpowiedziała na twoje zaproszenie Anielciu? — zapytała matka.
— Na to pytanie ja odpowiem — wtrąciła pani Feliksowa. — W obecnym czasie Wandzia przyjechać nie może...
— Dlaczego?
— Ma ważne przeszkody. Wprawdzie przyrzekła mi, że dołoży starań, aby je pokonać, ale nie sądzę, żeby jej się to udało.
— Ciekawa jestem, jakie przeszkody mieć może?
— Są jednak, i nawet poważne. Ojciec nieradby z nią się rozstawać.
— A czyżby nie mógł z córką przyjechać? to przecież taki dawny, dawny nasz znajomy. Mój ojciec wszystkie interesa majątkowe u niego załatwiał i zawsze najpochlebniej o nim się odzywał. Mój mąż nieboszczyk również jemu tylko czynności powierzał... Pamiętam doskonale tego pana regenta. Po śmierci męża, odkąd się tu, do Lasku przeniosłam, w ogóle zerwałam wszelkie dawne stosunki, więc też i pana regenta z oczu straciłam. Chcąc zjednać Anielci miłe towarzystwo, gotowa jestem przypomnieć się panu Zamrozińskiemu i zaprosić go razem z córką.


...Na wozie drabiniastym całe towarzystwo wyruszyło...

— Nie przyjedzie, — wtrącił Wolski.
— Dlaczego?
— On ma w mieście swoje towarzystwo, partyę winta prawie co dzień.
— Możnaby mu i tu winta urządzić, jeżeli tak lubi. Pan Feliks zapewne grywa.
— Nieszczególnie...
— A Boleś?
— Niech-no tylko regent zapowie swoją wizytę — rzekła Anielcia, — to Boleś nauczy się nietylko grać w winta, ale nawet zażywać tabaki i prowadzić najnudniejsze w świecie dysputy o polityce. Ja za niego ręczę.
— Nie ręcz, bo się zawiedziesz.
— Ja cię znam dobrze, mój braciszku... Ale wracajmy do wniosku pana Feliksa. W jakiż to sposób mamy dzień dzisiejszy zamienić w owe kilka kropli, ulanych z czary... jakże pan to powiedział?
— Ze złotej czary wiejskich rozkoszy... Wszystko jedno; niech poziomkowe bóstwo rozkazuje... Zastrzegam sobie tylko na dzień dzisiejszy wyłączenie wszelkich poważnych dysput, wszelkich kwestyi i sporów... Na dzień dzisiejszy tylko — bo moja żona nie pozwoliłaby na dłużej...
— O tak...
— Więc — odrzekła Anielka, — jeżeli ja mam decydować moim własnym, poziomkowym, jak państwo nazywacie, gustem, to jedźmy do lasu na poziomki.
Projekt przyjęto jednogłośnie, a po południu, na wielkim wozie drabiniastym, całe towarzystwo wyruszyło do lasu. Wóz był dobrze wysłany słomą. Państwo Feliksowie, Bolesław, panna Aniela i dwoje dzieci państwa Feliksów ulokowało się wygodnie; fornal machnął biczem, i wóz potoczył się wartko w stronę lasu.
Matka została w domu.





VIII.

R
Regent zupełnie stracił humor. Ciągle był zachmurzony, zamykał się w kancelaryi i całemi godzinami tam przesiadywał, lub też nie powiedziawszy siostrze ani córce „do widzenia,“ wyjeżdżał do miasta i wracał późno w nocy.
Jednego dnia rano, przyjechawszy do miasta, udał się wprost do mieszkania pana Kalasantego.
Zwolennik gimnastyki, tylko co odbywszy swoje ćwiczenia poranne, zabierał się do śniadania. Było ono odpowiednie do systemu kuracyi i tak obfite, że mogłoby zasycić apetyt, podniecony przez ruch i wysiłek fizyczny... Pan Kalasanty twierdził, że herbata i kawa — to romans, nie mający żadnego sensu. Człowiek, który się szanuje, powinien jadać na śniadanie gorący bigos, befsztyk, masę chleba, masła, kartofli.
Gdy regent wszedł i ujrzał stół zastawiony, nie mógł się powstrzymać od zapytania:
— Cóż to, do obiadu siadasz, o dziewiątej?!
— To moje śniadanie. Proszę cię, kochany regencie, bądź łaskaw; w tej chwili dadzą drugie nakrycie.
— Dziękuję.
— Ależ bardzo proszę, bez ceremonii...
— Nie jadam nigdy o tej porze.
— To bardzo źle... kto chce żyć, musi się przedewszystkiem odżywiać; gdyby się nie odżywiał, toby umarł.


Zwolennik gimnastyki zabierał się do śniadania.
— Jabym umarł, gdybym się tak odżywiał.

— Ha, kochany kolego, to kwestya przekonań. Przykro mi, że nie chcesz jeść, ale ja pomimo tego jeść będę. Nie bierz mi za złe, drogi gościu, ale bigos ma to do siebie, że trzeba go jeść na gorąco. Może chociaż kieliszeczek starki pozwolisz, regencie?
— Nie, dziękuję ci, mój Kalasanty, i jeżeli nie chcesz, żebym sobie poszedł, to proszę cię, jedz bez żadnej ceremonii. Niech cię obecność moja nie żenuje. Ja poczekam.
— Ślicznie mówisz, kochany regencie, jak z książki. Każdy system należy uszanować. Ty szanujesz mój, ja szanuję twój, i dlatego właśnie jesteśmy przyjaciółmi od serca. Swoją drogą, źle robisz, że nie pijesz starki. Alkohol, w małej ilości użyty przed jedzeniem, a po ćwiczeniach fizycznych, robi pysznie. Nieoceniona to rzecz. Tak, regencie, w dużych dozach trucizna, w małych lekarstwo.
— Nie przerywaj sobie śniadania, kochany Kalasanty, nie baw mnie rozmową; ja zaczekam, aż skończysz.
— To piorunem pójdzie... że się tak wyrażę: krokiem gimnastycznym. Niema się nad czem zabawiać. Salaterka bigosu, kawałeczek chleba, ot i wszystko...
Rzekłszy to, pan Kalasanty zabrał się do jedzenia i w rzeczy samej nie marudził długo; w przeciągu kilku minut pochłonął masę bigosu, otarł usta serwetą i rzekł:
— Widzisz, jak to u mnie wszystko piorunem! A teraz może zapalimy cygara?
— Owszem.
— Proszę cię... Są tu niezgorsze... ale mój regencie, uważam żeś nie swój.
— W istocie; mam zmartwienie, dręczę się niem i chciałbym zasięgnąć twej rady.
— Bądź z całem zaufaniem, jak zawsze; powiedz, co ci dolega. Nie wątpisz chyba o tem, jak ci dobrze życzę.
— Wiem... Otóż, mój Kalasanty, powiedz mi, cobyś robił, gdybyś miał córkę?
— Jak to, cobym robił? To mi pytanie! To samo co i teraz, z tą różnicą, że częściej przyjmowałbym gości, dopókiby córka za mąż nie wyszła. Tak robią wszyscy ojcowie dorosłych córek.
— Zapewne, ale...
— Pytanie twoje dziwi mnie, gdyż tobie łatwiej niż komukolwiek przyjdzie córkę za mąż wydać. Majątek masz, nawet spory, a córeczka twoja, bez komplementów, jest panienka bardzo, bardzo miła... Ja sam, gdybym był o jakie trzydzieści lat młodszy, starałbym się zostać twoim zięciem. Panna Zamrozińska długo w domu nie posiedzi; ani się obejrzysz, kiedy będziesz spraszał gości na wesele.
— Otóż jesteś w błędzie, kochany kolego; córka moja za mąż wyjść nie chce.
— No, to o cóż ci chodzi? Nie chce, niech siedzi w domu i czeka, aż się kto trafi... Młodziutka to jeszcze panienka, i prawdę powiedziawszy, nie ma czego się śpieszyć.
— Kiedy bo widzisz, ona i za mąż iść nie chce, i w domu siedzieć nie chce.
— A! tego, mój regencie, nie rozumiem...
— Ona chce iść w świat, chce, jak powiada, uczyć się, pracować samodzielnie, być pożyteczną dla drugich; chce, jak powiada, mieć swój własny kawałek chleba, własny kąt i nie być nikomu ciężarem... Uważasz...
Pan Kalasanty słuchał pilnie, a na twarzy jego malował się wyraz zdumienia, regent zaś ciągnął dalej:
— Otóż, ponieważ nic a nic nie rozumiem tych frezesów, ponieważ gdy się zacznę gniewać, Wandzia płacze i nie odpowiada na moje pytania, przeto uzbroiłem się w cierpliwość, w łagodność, w panowanie nad sobą i poprosiłem jej, aby mi szczegółowo, faktycznie, wyłożyła swoje zamiary. Żądałem, żeby była zupełnie szczerą, i przyrzekłem, że jeżeli mnie przekona, iż to, co czynić zamierza, jest dobre — nie będę ze swej strony przeszkód jej stawiał.
— Bardzo rozumnie... przynajmniej dowiedziałeś się o co chodzi.
— Tak.
— No, ciekaw jestem...
— Otóż, pragnę ci to wyłożyć jak najkrócej. Twierdzi panna Wanda, że po długich rozmyślaniach przyszła do wniosku, iż jest istotą niepożyteczną dla nikogo, że zatem pragnie coś robić.
— Ale ciekawym co? Któż jej zabrania robić szydełkiem, igłą, na kanwie wyszywać?
— To według niej nie jest robota. Ona chce nauczyć się jakiegoś fachu, specyalności, mieć własny zakład i w nim przysposabiać do pracy ubogie dziewczęta...
— Proszę! a jakąż specyalność sobie upodobała?
— Mówi, że jej to wszystko jedno; z chęcią nauczy się krawiectwa, szewctwa.
— Panna Wanda szewcem chce być? twoja córka?! Gorgoniuszu, to już się chyba świat kończy!.. Jak żyję, nie słyszałem o niczem podobnem.
Pan Kalasanty zerwał się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju, powtarzając:
— Koniec świata! koniec świata! Co się dzieje w tych młodych głowach! co się dzieje, istny bigos! Nawet wyobrazić sobie trudno, w jaki sposób panna dobrze wychowana zasiadłaby przy warsztacie z szewczykami... Nie, ty się chyba przesłyszałeś, Gorgoniuszu!
— Bynajmniej... Właśnie opowiadała mi córka o pewnej panience, która w przeciągu kilku lat nauczyła się szewctwa damskiego — a obecnie doskonale jej się powodzi, zatrudnia dziesięć pracownic i nie może nastarczyć obstalunkom. Notabene, ma to być panienka bardzo dobrze wychowana i pochodząca z nader porządnej, tylko trochę podupadłej majątkowo rodziny. Dzięki szewctwu podobno i panience jest teraz dobrze, i rodzinie lepiej się dzieje.
— Niesłychane rzeczy... Panna Zamrozińska robić ma buty!... Nie mogę sobie tego wyobrazić w żaden sposób.
— A nie! — rzekł regent, uśmiechając się ironicznie. — Panna Zamrozińska nie chce zbyt zadrażniać przesądów: uważasz, kolego... przesądów swego ojca, i gotową jest wspaniałomyślnie zrezygnować z szewctwa, a uczyć się natomiast... sztuki fotograficznej.
— No, to niby trochę w lepszym guście, ale także nie ma sensu... Kogo będzie fotografowała? Et, to do niczego nie podobne!...
— Jednak cały plan kampanii jest już gotów, i panna uczyć się ma przez dwa lata. Następnie kupuje zakład.
— Za ojca pieniądze, ma się rozumieć.
— Nie; oświadczyła, że od ojca, oprócz aprobaty i zezwolenia nie żąda nic, a czego jej będzie potrzeba na kupno zakładu, weźmie ze swego osobistego majątku; ma bowiem fundusz po matce, od którego część procentu wypłacam jej do rąk, na ubranie i różne drobiazgi. Panna jest z natury oszczędna i trochę uzbierała... Otóż, gdy zakład kupi, ma go zreformować w ten sposób, że pracować w nim będą same kobiety. Dla tych kobiet ma być urządzona jakaś kasa, zapewniony udział w zyskach, zapomoga, gdy która zechce pracować na własną rękę, jednem słowem: istny raj!... Słuchałem tego w milczeniu, nie przerywając ani jednem słowem; panna ośmielona mojem zachowaniem się, perorowała coraz wymowniej.
— Proszę... i na co jej to wszystko?...
— Uważaj-że dalej, kochany Kalasanty. Gdy już skończyła, starałem się możliwie najłagodniej wytłómaczyć jej, że kobieta ma daleko szczytniejsze powołanie; że jeżeli będzie dobrą żoną i dobrą matką, to już tem samem przyniesie i rodzeństwu wielki pożytek.
— Zapewne zaprzeczyła temu.
— Bynajmniej, przyznała mi słuszność. Mówi, że nie zarzeka się wyjścia za mąż, ale wpierw chce mieć swoje stanowisko, chce, żeby ją kto poznał jako samodzielną pracownicę, a pokochał nie dla majątku, lecz dla niej samej, dla przymiotów — w takim razie za mąż wyjdzie... Otóż masz obraz dokładny mego zmartwienia — i jako przyjaciel, jeżeli możesz, radź...
Pan Kalasanty zamyślił się i na razie nie dał odpowiedzi. Wzdychał i patrzał w sufit, jakby tam szukał natchnienia. Po kilku minutach dopiero rzekł z powagą:
— Czytałem ja niegdyś w jakiejś gazecie, że wady dzieci wynikają po większej części z winy rodziców, że są one nieuniknionem następstwem złego wychowania.
— Jak to złego wychowania? Czy moja córka jest źle wychowana? Kalasanty, zastanów się, co mówisz?
— Nie rozumiesz mnie... Ja przecież nie twierdzę, że panna Wanda jest źle wychowana, w znaczeniu, jak się pospolicie rozumie. Owszem, najchętniej przyznaję, że jest to osoba co się zowie elegancka, i, jakby to powiedzieć... pełna dystynkcyi, ale twierdzę, że w systemie jej wychowania były, jeżeli tak się wyrazić można, pewne wady, błędy, niedokładności... Jednem słowem, czegoś brakowało...
— Ale czego?
— Hm... albo ja wiem. O ile sądzę, nie rozwinięto w niej praktycznego zmysłu. Panna, zamiast cieszyć się tem, co posiada, zamiast bawić się, bywać w towarzystwach, no i ostatecznie, zamiast wyjść za mąż, co jest przecież marzeniem każdej panny, — buja gdzieś, panie dobrodzieju, pod obłokami, jak balon, myśli o niebieskich migdałach, buduje zamki na lodzie, chce reformować świat i ma pretensyę do ojca o to, że jej dał wykształcenie, a w przyszłości da męża z pozycyą i majątek. Otóż to wdzięczność i skutki błędów wychowania.
— Może być...
— Nie może być, ale tak jest — prawił dalej, zapalając się Kalasanty, — znać, że w programie wychowania panienki pominięty był niezmiernie ważny czynnik.
— Jakiż to?
— Gimnastyka, Gorgoniuszu, gimnastyka, którą wszyscy tak lekceważycie...
Regent poczerwieniał, jak burak, zerwał się z krzesła i zawołał:
— Kalasanty! słuchaj, czy ja po to przyszedłem, żebyś sobie ze mnie żarciki stroił? Być może, że ciebie to bawi, ale mnie boli... bądź więc zdrów i przyrzekam, że noga moja więcej tego progu nie przestąpi. Nie postępuje się tak z kolegą i przyjacielem... Żegnam pana, sługa uniżony...
— Regencie! — krzyknął Kalasanty, — a toż mi takiej krzywdy nie wyrządzaj! Ja do ciebie, jak do brata, a ty powiadasz, że żarcikami cię zbywam... Jak mi Bóg miły, to krzywda. Czego, skąd, dla jakiego powodu mam żartować?... a że wierzę w pewien system, no, to każdy ma przecież jakiś system, każdy myślący człowiek... Siadaj-że, proszę cię, niech wytłómaczę... Widzisz, w młodych organizmach jest nadmiar rozmaitych humorów. Otóż gimnastyka rozpędza je po muskułach, po całym organizmie — uważasz?.. Natomiast brak gimnastyki pozwala im rozwijać się swobodnie i gromadzić się w głowie... stąd najrozmaitsze głupstwa, ot... widzisz, zachcianki, teoryjki, pragnienie nadzwyczajności, wyłamania się z form znanych, uznanych i wypraktykowanych; stąd wynika, że jajko dziś chce być mędrszem od kury, stąd... stąd... Gorgoniuszu kochany, cały dzień mógłbym mówić co jest stąd... ale przedewszystkiem idzie o to, żebyś nie uprzedzał się do mnie... Ja cię tak szanuję, tak kocham!.. no, uściskajmy się na zgodę, regencie!


Pan Kalasanty pochwycił regenta w objęcia...

Otyły pan Kalasanty wyciągnął ręce i pochwycił regenta w objęcia.
— Tak, tak — mówił. — Ze wzajemnem zaufaniem bądźmy zawsze, jak dobrzy koledzy, jak bracia... Zgoda?
— Zgoda.
— Co się tycze moich teoryi, mówię o nich, ale nie narzucam nikomu; w moich oczach są one dobre, w twoich mogą być złe, niedorzeczne, głupie nawet, ale trzeba szanować dobrą wiarę. Czyż nie tak?
— Zapewne, ale w mojem zmartwieniu...
— Rady szukasz?...
— Właśnie.
— Bardzo dobrze; moja uwaga ci się nie podobała... niech tak będzie, ale uwaga a rada, to zupełnie co innego... Ja przecież jeszcze nic nie radziłem, nie zoryentowałem się dokładnie w sytuacyi.. Zresztą, kochany Gorgoniuszu, co to za rada we dwóch!...
— A owszem: dwaj przyjaciele.
— Przepraszam cię, takie ważne sprawy powinny być sądzone kolegialnie... uważasz: kolegialnie.
— Rozumiem.
— Najmniej we trzech, a jeszcze lepiej w pięciu; wtedy sama większość głosów już jest poważną wskazówką; wtedy można wybrać kogoś na superarbitra... Niema potrzeby tłómaczyć ci...
— Oczywiście myśl niezła, ale jak to urządzić? kogo zaprosić?
— Ja urządzę... Zaproszę kilku najpoważniejszych naszych przyjaciół na winta...
— Na winta?
— A oczywiście. Mam do tego dwa powody. Primo, że zebranie nie będzie miało charakteru specyalnej, że tak powiem, narady, a secundo, że i tobie, kochany regencie, potrzeba rozrywki. Niema co owijać w bawełnę: znać po tobie zmartwienie, wyglądasz jak zmokła kura...
— Jak wyglądam, nie wiem; ale czuję, że jestem złamany, struty...
— Rzeczywiście, od jakiegoś czasu nigdzie nie bywasz...
— Dwa tygodnie nie miałem kart w ręku...
— Dwa tygodnie?
— Akurat dziś się drugi kończy...
— Człowieku! i ty żyjesz?... ty możesz wytrzymać?...
— Jak widzisz.
— Żelazny organizm, słowo uczciwości, żelazny! Ja, co przecież nie jestem ułomek, jużbym chyba ziemię gryzł!.. To coś nadzwyczajnego. Co za siła, jaka siła! Ale kochany regencie, nie wolno robić nadużyć. Co zanadto to nie zdrowo; ja na to pozwolić nie mogę. Dziś jest wint i sesya u mnie.
— A może — wtrącił regent, — przyjechalibyście do mnie? Pogoda jest, możnaby dawnym zwyczajem na świeżem powietrzu. Jak uważasz?
— Niezła myśl; ostatecznie w ogrodzie lepiej, aniżeli w mieszkaniu.
— Przyszlę więc po was... o której?
— O szóstej.
— Dobrze, ja się w tej chwili ubiorę i pójdziemy poszukać innych... Dobrej myśli bądź, Gorgoniuszu. Co u licha, żebyśmy, ludzie doświadczeni i poważni, nie wynaleźli sposobu na grymasy jednej dziewczyny! Nie takie ważne sprawy przechodziły przez nasze ręce.


W ręku trzymała list i czytała go...

W południe tego dnia panna Wanda wyszła z willi i usiadła w ganku na ławce; w ręku trzymała list i czytała go bardzo uważnie. Cały arkusik zapisany był drobniutkiemi, kształtnemi literkami.
List był tej treści:
Kochana Wandziu! Doskonale nam tu jest; od dwóch tygodni używamy rozkoszy wiejskich w cichem ustroniu, do którego ani turkot, ani gwar miasta nie dochodzi.
„Jest to prawdziwa wieś, taka wieś, jaką tylko wymarzyć można. Siedziba ludzka, niby wyspa na szerokiej przestrzeni pól — wszyscy swoi; obcej twarzy nie ujrzysz. Jak obecnie, mała ta gromadka pracowników zajęta jest żniwami. Sierpy brzęczą, podcięte kłosy żytnie rozkładają się na zagonach. Żniwo — to bardzo ciężka praca, ale wieśniacy biorą się do niej ze szczególną ochotą. Lubię patrzeć na ludzi, zachowujących wesołość przy tak ciężkiej pracy; podziwiam siłę ich i wytrwałość. Po całym tygodniu roboty, w dzień sobotni wieczorem, urządzają tańce, a w poniedziałek znowu są na zagonie. Wychowana w mieście, patrzę na ten światek wioskowy ze szczególnem zaciekawieniem. Szczególnie zajmują mnie kobiety; pracują one na równi z mężczyznami, chociaż zapewne żadna z nich o emancypacyi nie słyszała.
„Młoda matka przez cały dzień jest u żniwa, a maleńkie jej dziecko, zawieszone w płachcie na kołkach, kołysze się w tej zaimprowizowanej huśtawce. I niech ci się nie zdaje, że kobieta mniej robi od mężczyzny. Przeciwnie, nieraz wyprzedza swych barczystych towarzyszów. Obserwowanie ludu dało mi dużo świeżych myśli, któremi przy sposobności podzielę się z tobą.
„Ach, kochana Wandziu, jak nam tu ciebie brakuje! Całemi godzinami, prawie całymi dniami rozprawiamy o różnych rzeczach. Nasza uprzejma gosposia, mając dzieci przy sobie, jest wciąż w najlepszem usposobieniu. Mój mąż, zwykle przygnębiony i zmęczony, odzyskał dawny humor, pan Bolesław jest bardzo miłym gawędziarzem, a Anielka, no, o tej chyba mówić nie mam potrzeby: znasz ją, jaka to wesoła szczebiotka.
„Pan Bolesław często ją prześladuje Jankiem Rudzkim, matka uśmiecha się na to pobłażliwie — i kto wie, czy nam panna Aniela nie ucieknie niezadługo do Warszawy; chociaż, co prawda, mogłaby jeszcze poczekać kilka lat.
„Pan regent będzie proszony o to, abyś mogła, tu razem z ciotką na parę tygodni przyjechać; połącz swoje prośby z naszemi, a może ojczulek zezwoli.
„Moje pociechy opaliły się, biegają po całych dniach, zdrowe są jak rybki. Jedno tylko mieliśmy zmartwienie: oto Oleś koniecznie chciał się nauczyć żąć i skaleczył sobie rączkę. Na szczęście, zgoiło się szybko, i obecnie chce już robić nowe próby, czego mu oczywiście zabraniam.
„Egoistka jestem: miałam zamiar daleko dłuższy list napisać, ale wołają mnie na jakąś wycieczkę, więc muszę pióro odłożyć...“
Właśnie panna Wanda czytała ten list, gdy regent z miasta nadjechał. Pobiegła go powitać.
— Cóż to panna czytała? — zapytał.
— List, ojczulku.
— Naturalnie sekret.
— Niech ojciec przeczyta — odrzekła, podając pismo regentowi.
— Nie chcę badać tajemnic; może to pannie być przykrem.
— Przeciwnie, bardzo proszę. Chciałabym ojca przekonać, że tajemnic żadnych nie mam, zwłaszcza dla ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, przeczytam trochę później. Tymczasem niech-no panna Wanda pobiegnie do cioci; trzeba coś przysposobić. Goście będą.
— Dziś?
— Tak.
— Czy wolno zapytać ile osób?
— Nie wiem, trzech panów, może czterech, jak zwykle — wint.
— Ach, jak to dobrze! jak doskonale! — zawołała z radością.
Regent spojrzał na córkę zdziwiony.
— Nie rozumiem — rzekł, — co pannę Wandę właściwie tak cieszy; w winta przecież nie grywasz, a nawet odezwałaś się parę razy, że to musi być zabawka bardzo nudna.
— Ja nie wiem, nie znam się, ale cieszy mnie to, że ojczulek będzie miał przyjemność, że do dawnego trybu życia powraca. Tak dawno koledzy nie odwiedzali ojczulka, tak dawno ojczulek nie rozweselił się... a mnie to niezmiernie przykro.
Pan Gorgoniusz spojrzał córce w oczy i zapytał:
— Panna to szczerze mówi?
— Czyż ojciec wątpi?
— Więc jednak panna starego ojca kocha?
— Ach, Boże! kogoż mam prócz ojca na świecie?...
— No, to niech panna wie o tem, że od panny tylko zależy, żeby ojciec jej był zupełnie szczęśliwy, i jeżeli panna zechce, to będzie skakał z radości, jak dziesięcioletni chłopiec.
— Ależ...
— Tak, tak. Na teraz dość. Wiesz panna doskonale o co chodzi. Sapienti sat. Rozumiesz panna po łacinie?
— Nie.
— To znaczy: Mądrej głowie dość dwie słowie. Niech panna dobrze się nad tem zastanowi...
Przyjaciele regenta stawili się na wezwanie. Punktualnie o oznaczonej godzinie przywiózł ich z miasta Mateusz. Gorąco było tego dnia wielkie, cieniste aleje ogrodu nęciły przyjemnym chłodem i świeżością; to też regent zaraz na wstępie zaproponował, aby uciec przed słońcem i ukryć się przed niem do samego zachodu. Stolik do kart przygotowany był w altance, zrobionej z cienkich listew, po których pięły się gęsto pędy dzikiego wina.
— Otóż to — rzekł pan Kalasanty — jest miejsce dobre do dyskusyi. Cień, chłodek, a powietrze prawdziwy balsam. Jakże zrobimy, drogi regencie? Czy wpierw ma być wint, a później narada, czy też odwrotnie?
— Jak uważasz, kolego — odrzekł gospodarz.
— Wpierw narada...
— A wpierw, wpierw — dorzucił pan Salezy — my już mniej więcej poinformowani jesteśmy o co chodzi, i każdy z nas szczęśliwy będzie, jeżeli regentowi w jego kłopocie radę jaką da...
— Tak, to nie potrwa długo — rzekł Kalasanty — pojęcia mamy przecież wyrobione, zdania ustalone. Możemy przeto zaczynać.
Regent i jego trzej przyjaciele zasiedli na ławce pod lipą, przy okrągłym stole kamiennym, a uprzejmy gospodarz kazał przynieść butelkę wina, kieliszki i cygara.
Panna Wanda zdaleka obserwowała to zgromadzenie, nie domyślając się bynajmniej, że przedmiotem rozmowy jest ona sama, że narada jej zamiarów, jej chęci najlepszych dotycze. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że pan Kalasanty ma minę bardzo uroczystą i groźną, pan Damian milczy uparcie, a zwolennik hydropatyi, Salezy, patrzy z pod ciemnych okularów tak surowo, jak gdyby całą ludzkość chciał odrazu natrzeć słoną wodą. Jeden tylko regent uśmiechał się, gdyż tak mu z roli gospodarza wypadało. Nie podobna być smutnym i pochmurnym, gdy się ma gości.

Kalasanty głos zabrał.
— Wtajemniczyłem was, moi kochani — rzekł — w kłopoty naszego kochanego Gorgoniusza, wiecie dobrze o co idzie; niech zatem każdy wypowie swoje zdanie szczerze, serdecznie, jak myśli. Co do mnie, aczkolwiek nie znajdowałem się nigdy w położeniu ojca, mającego córkę, sądzę jednak, że gdybym się znalazł w takim wypadku, to użyłbym z całą bezwzględnością powagi ojcowskiej. Tak być ma, tak być musi — i wszelka dyskusya jest wykluczona. Rzeczą ojca jest rozkazywać, rzeczą dziecka słuchać. Niema żadnych rozpraw, żadnej apelacyi. Bezwarunkowo niema.
— Tak twierdzi były podprokurator sądu poprawczego — wtrącił złośliwie pan Salezy. — Co to może siła przyzwyczajenia! Z panienką dobrze wychowaną, z dzieckiem kolegi i przyjaciela, chce postępować z taką bezwzględnością, jak ze złoczyńcą. Zwracam uwagę pana Kalasantego, że panna Wanda nie popełniła czynu karygodnego, nie jest ona podpalaczem ani mordercą, więc należą się jej pewne względy...
— Aha — odrzekł Kalasanty — siła przyzwyczajenia! Zapewne ona to natchnęła i ciebie, kochany Salezy, do wypowiedzenia tej obrony. Adwokat oddawna uśpiony przebudził się w tobie, i gotów jesteś stanąć w obronie rojeń, niebieskich migdałów i rozmaitych niewłaściwości, jakiemi panna nabiła sobie głowę. Gotów jesteś kruszyć kopie w obronie romansów, emancypacyi, kręcenia biczów z piasku i tym podobnych głupstw, nie zasługujących nawet na to, aby o nich poważnie dyskutować. Wszak prawda, Damianie?
— Ja — odrzekł zapytany — wypowiem swoje zdanie później, obecnie chętnie posłucham dyskusyi.
— Co tu dyskutować! — zawołał zaperzony Kalasanty — kazać, w razie nieposłuszeństwa ukarać, i już...
— Wybaczy szanowny kolega — odrzekł cichym, słodziutkim głosem Salezy — że zdania jego nie podzielam.
— Proszę! na jakich zasadach? ja tu przynajmniej opieram się na prawie władzy rodzicielskiej, a ty na czem?
— Powoli, powoli. Wspominałeś o karze. Karać można tylko za przewinienia, kto zaś karygodnego czynu nie popełnił, ten nie kwalifikuje się do kary...
— Jak to nie popełnił?.. Panna Wanda popełniła cały szereg czynów mogących i słusznie obrazić ojca...
— Naprzykład?
— Powiedziałem ci to już przedtem szczegółowo.
— No... no... Z tego, com od ciebie usłyszał, przekonywam się, że młoda osoba zastanawia się i myśli — w tem nic karygodnego niema... dalej, że chciałaby się czegoś nauczyć i pracować. Jak żyję na świecie, a żyję blizko siedmdziesiąt lat, nie słyszałem, żeby kogo za takie intencye do odpowiedzialności pociągano... Dalej, panna Wanda podobno nie chce teraz iść za mąż, chociaż ojciec jej tego sobie życzy.
— A widzisz!..
— Widzę, ale co innego niż ty, panie Kalasanty.
— O, w tym wypadku nawet prawo...
— Za pozwoleniem; panna niepełnoletnia nie może wyjść za mąż bez zezwolenia rodziców, ale nikt nie zabrania jej pozostać panną, dopóki zechce. Przeciwnie, przymus jest zabroniony i może się stać powodem unieważnienia małżeństwa. Nie wyobrażam sobie też, żeby kochany nasz regent, jako ojciec zacny i kochający swe dziecko, chciał zmuszać pannę Wandę do poślubienia kogoś wbrew jej woli. Panienka nie zasługuje na to. Jest ona dzieckiem dobrem, kochającem, które też trzeba traktować, jak na to zasługuje, łagodnie, nie zaś, jak chce pan Kalasanty, z bezwzględnością drakońską.
— Tak? więc może jegomość pozwoliłbyś jej spełnić te dziecinne mrzonki?
— Ciekawym, dlaczegoby nie?
— W takim razie bardzo żałuję, że cię zaprosiłem do rady.
— Przepraszam, panie Kalasanty, nie przyszedłem po to, aby być twojem echem, lecz żeby wypowiedzieć swe zdanie strapionemu ojcu, by mu wytłómaczyć, że nie ma powodu do zmartwienia, że przeciwnie cieszyć się raczej powinien, że ma córkę poważnie myślącą, nie zaś lalkę, wyłącznie zajętą strojami.
— Cieszyć się ma?
— A naturalnie...
— Więc ostatecznie — zapytał regent, — cóż mi kochani koledzy radzicie?
— Ja już wypowiedziałem swoje zdanie — rzekł Kalasanty, — jestem zwolennikiem środków energicznych, stanowczych; nienawidzę kunktatorstwa. Ojciec ma zupełne prawo powiedzieć: „Sic volo, sic jubeo!“ — i rzecz skończona.
— Niekoniecznie, — szepnął Salezy.
— Eh, mój kochany, wszystko można po adwokacku wykręcać, ale prawda pozostanie prawdą. Jakież jest zdanie twoje, panie Damianie?
— Radbym je wypowiedzieć ostatni.
— Przecież my już...
— Jeszcze nie — rzekł powoli, cedząc każdy wyraz Salezy, — jeszcze nie. Nie doszliśmy do głównej rzeczy, to jest do konkluzyi. Aczkolwiek nie będzie się to podobało panu Kalasantemu, jednak powiem otwarcie, że będąc na miejscu regenta, woli córki nie krępowałbym. Chce się uczyć, pracować, zarabiać, dopomagać innym — owszem, niech to czyni; ma dążenia szlachetne, niech je ma. Pozwolić, choćby dla próby...
Kalasanty już nie oponował, zerwał się z ławki i po alei chodzić zaczął. Regent się zamyślił.
— I cóż, Damianie — spytał po chwili, — co mówisz o tem?
— Ja najzupełniej podzielam zdanie Salezego: nie krępuj córki, niech postąpi według swej woli...
— Pan Józef Kalasanty jest przegłosowany — rzekł dość głośno Salezy.
— Pan Józef Kalasanty — odpowiedział zwolennik gimnastyki, — dał sobie w tej chwili uroczyste słowo, że nigdy w życiu nie weźmie udziału w naradzie, w którejby grał jakąkolwiek rolę pan Salezy. Pan Salezy nie ma na to najmniejszej kwalifikacyi. Zapomina, że ma sądzić sprawę, wydać swoje zdanie, i bawi się w adwokata. Ja tak nie chcę i takiego systemu nie uznaję. Możnaby już zamknąć tę dyskusyę i zasiąść do gry. W tem pan Salezy jest bieglejszy, niż w czem innem.
— Siadajcie.
Panowie zasiedli do kart i przy tej rozrywce wieczór przeszedł im bardzo szybko. Po kolacyi spacerowali jeszcze po ogrodzie. Mateusz oczekiwał przed gankiem, ale im się wracać do miasta nie chciało: taka piękna, przyjemna noc była po dniu upalnym! Pan Damian rozmawiał z siostrą regenta. Kalasanty wziął na stronę pana Gorgoniusza i coś mu z wielką gestykulacyą przekładał, Salezy zaś zbliżył się do Wandzi i rzekł:
— Jesteś, panno Wando, moją dłużniczką.
— Ja?
— Tak jest. Broniłem przed kilku godzinami twej sprawy przed trybunałem ojca — i zdaje mi się, że broniłem dobrze... Należy mi dać honoraryum, śliczna klientko.
— Pan bronił mojej sprawy? czyżby ją pan znał?
— Broniłem, i czekam na zapłatę.
— Jakąż mam dać?
— Powiedz: „Bóg zapłać, stary przyjacielu,“ — będzie dość.
Wanda nadzwyczaj zaciekawiona, chciała się dopytywać, pragnęła dowiedzieć się czegoś, lecz panowie już się żegnali z regentem. Po ich odjeździe, sądziła, że może ojciec co powie, lecz regent nie miał usposobienia do rozmowy.
— Idź Wandziu spać — rzekł łagodnie i pocałował ją w czoło, — idź spać, kochane dziecko...
Dawno już nie był tak serdeczny dla córki. Został w ogrodzie sam, chodził po szerokiej alei lipowej, zadumany.
— Kto wie — myślał, — czy Salezy racyi nie ma? Kalasanty bo zawsze był narwany i szorstki. Każe zmuszać, używać energicznych środków... Jakież to środki u licha? Mam ją bić, czy w ciemnym pokoju zamykać, głodem morzyć? Także mi rada!
Powróciwszy do pokoju, przypomniał sobie, że ma w kieszeni list. Przeczytał go i położył na stole.





IX.

N
Nazajutrz rano pan Gorgoniusz, jak zwykle, zasiadł w swej kancelaryi; tylko co przywieziono mu listy i gazety z poczty. Przerzucił je szybko i odłożył; myśl o córce zajmowała go wyłącznie. Zadzwonił na służącą i kazał poprosić panny Wandy, aby przyszła.
Córka zbliżyła się z pewną obawą.
— Niech panna siada — rzekł, — pomówmy. Nudzi się pannie w domu — co?
— Ależ...
— Wiem, wiem, nudzi się, a jednak ojciec zawiózłby pannę z przyjemnością do Warszawy, może i za granicę — ale panna nie zechce, bo ma zaproszenie do jakiegoś Lasku, gdzie dyskutują o niebieskich migdałach, prawda?
— Tam są, ojczulku, państwo Feliksowie, Anielka... a ja tych ludzi bardzo lubię.
— I cóż? pojechałaby panna do Lasku?
— Jeżeli ojczulek pozwoli, byłabym bardzo szczęśliwa...
— Ojczulek pozwoli!.. myślałby kto, że ten ojczulek jest tyranem, którego wszyscy boją się i słuchają. Panna tu rządzisz, nie ja.
— Ależ...
— No, niema o czem mówić — pojedziesz.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję.
— Ale z warunkiem, panno Wando, z warunkiem..
— Słucham ojca.
— Towarzyszyć ci będzie ciotka — i ja.
— Czy być może?...
— Otrzymałem dziś zaproszenie listowne.
— Jak to dobrze, będziemy więc wszyscy razem! Ojczulek pozna bliżej tych ludzi i przekona się...
— Po to jadę, moja panno, specyalnie w tym celu. Za dwa dni wyruszamy swymi końmi aż na miejsce. Pojedziemy bryczką, gdyż powozem nie sposób po tamtych drogach. Mateusz je zna i naprzód płacze z żalu nad końmi. Widzisz, panno, ledwie wstałaś z łóżka, a już z twojej przyczyny leją się łzy.
Wanda roześmiała się.
— Z czegoż się panna śmieje?
— Ja się cieszę, że ojczulek dobry humor odzyskał; jestem pewna, że to wint wczorajszy tak skutecznie oddziałał.
— Wczorajszy wint — zapewne. To był wyjątkowy wint, trzeba pannie wiedzieć; taki się codzień nie trafia.
— Wygrał ojczulek?
— To jeszcze nie wiadomo; może wygrałem, może przegrałem. A no, zobaczymy. Tymczasem zajmijcie się z ciotką pakowaniem tłomoków, ale ostrzegam, żeby nie brać dwudziestu pięciu kufrów, bo się tyle na naszej bryczce nie zmieści. Narobiłaś panna bigosu z tym wyjazdem! Kłopotów co nie miara.
Panna Wanda wybiegła uszczęśliwiona, wpadła do pokoju ciotki, rzuciła się jej na szyję i opowiedziała o projekcie wyjazdu. Zaczęła się konferencya o wyborze niezbędnych sukni na tę dłuższą wizytę, — regent zaś zawołał Mateusza i zapowiadał mu, żeby wziął z sobą wszystko co potrzeba, aby w drodze nie być narażonym na kłopot, na szukanie kowala lub stelmacha.
— Niech wielmożny pan będzie spokojny — upewniał Mateusz regenta, — już ja posiwiałem w różnych drogach dalekich, nim jeszcze wymyślili one przeklęte koleje. Wtedy porządny stangret w poszanowaniu był i mir miał u państwa. Jeździło się, bywało, i do Warszawy i dalej. Kawał to czasu temu! jeszcze u wielmożnego pana regenta nie służyłem.
— A znasz, Mateuszu, drogę do Lasku?
— Znam, wielmożny panie, toć ja właśnie z tamtych stron rodem, z gminy Pokornica.
— No, dobrze, a pamiętaj, żebyś się nie upił.
— Kiedy ja się upijam?
— Trafia się czasem.
— No, jużci trafia — ale rzadko kiedy... chyba jak słaby jestem.
Zabrał się Mateusz gorliwie do roboty, brykę dokładnie obejrzał, zlustrował zaprzęgi, a koniom ciągle owsa dosypywał do żłobów, żeby miały siłę do drogi.
Cieszyła chłopa ta podróż, bo spodziewał się swojaków zobaczyć. Dawno już w swojej wiosce rodzinnej nie był, a przypuszczał, że zmian w niej musiało zajść dużo... Starzy pomarli, dzieci podorastały, młodzież postarzała się... Czy go też poznają w Pokornicy? Czy żyje jeszcze Magda Bąkówna? Pewnie żyje i pewnie wnuków się doczekała. Przypomina sobie Mateusz dawne lata i tę Bąkównę. Setna dziewka była, krępa, przysadzista, czerwona... Do tańca jedyna i robotnica wielka. Zerkała nieraz na Mateusza modrem okiem, i Mateusz też na nią spoglądał z westchnieniem, ale nie było między nimi równości. Stary Bąk pół gospodarstwa za córką obiecywał, ale też i od kawalera żądał, żeby fortunę swoją posiadał. Mateusz zaś miał tylko przyodziewek i wielką sprawność do koni; musiał sobie tedy bogate ożenienie wybić z głowy. Inaczej być nie mogło; wziął też Magdę Filip Kogut, gospodarski syn, bogacz znaczny, a choć się Mateuszowi serce krwawiło, jednak na weselu był i tańczył do upadłego. Nazajutrz zabrał swoje manatki, pożegnał wszystkich uczciwie i poszedł w służbę, z tej w drugą, z drugiej w trzecią, i już go w Pokornicy oko ludzkie od tego czasu nie widziało.
Nie spodziewał się nawet, że kiedy rodzinne swoje strony zobaczy, aż tu naraz taka mu się okazya trafiła... Zamyślił się okrutnie o tej Magdzie: czy też choć żyje? Pewnie, że żyje; alboż jej co brak? z siebie bogata, z męża bogata, gruntu może jakie siedm morgów razem mieli, a dobytek, a chałupa po starym Bąku nowa...
Nowa! była nowa, temu trzydzieści lat, jak ją postawili, ale pewnikiem stoi po dzień dzisiejszy, bo Bąk drzewo dał dobre i stawiał porządnie, na moc...
Te wszystkie, wszystkie wspomnienia rozrzewniły Mateusza tak, że ledwie do wieczoru mógł wytrzymać; ale gdy już wszystko co do niego należało zrobił, konie napoił, owsa im na noc zasypał, nie wytrzymał i poszedł do parobka Marcina na pogawędkę. Obadwaj sobie wspólnym kosztem honor świadczyli. Mateusz się rozrzewnił, Marcin również, popłakali się, i tak im zeszło w miłej kompanii aż do świtu.
Trochę Mateusza głowa bolała, ale na szczęście regent się nie poznał, i wyruszono w drogę szczęśliwie.
Wanda była w złotym humorze, ciotka Malwina również cieszyła się z wyjazdu, jeden tylko regent zamyślał się i mało mówił. Dopiero za miastem, gdy wyjechali na szosę, gdy zobaczył wioski i folwarki, rozrzucone po wzgórzach, ożywił się i mówić zaczął. On całą tę okolicę znał wybornie, jak mało kto. Mógł z pamięci opowiedzieć dzieje każdego folwarku, stan majątkowy właściciela, ilość długów obciążających hypotekę — a o takich rzeczach mówił zwykle chętnie i rad popisywał się tą erudycyą byłego regenta, wiedzącego doskonale, jak stoją jego klienci.
Pogoda sprzyjała. Po twardej drodze bryczka toczyła się szybko, konie biegły raźno, parskając. Wszyscy to brali za dobrą wróżbę, a najbardziej Mateusz; im bardziej się zbliżał do swej wioski rodzinnej, tem prędzej zobaczyć ją pragnął. Cmokał też na konie, a chwile popasów skracał, zapewniając regenta, że szkapy wypoczęły i że mogą iść dalej.
— Wypoczną w Lasku parę dni, i nic im nie będzie! — mówił.
Nie wiedział, że sam na siebie kuł broń tem zapewnieniem, bo gdy do Pokornicy przybyli, i Mateusz koniecznie chciał dać koniom wytchnienie, regent kazał jechać dalej, mówiąc:
— Wypoczną konie w Lasku, a trzeba tam stanąć przed nocą.
Mateusz westchnął. Widział tylko karczmę; ta sama co i dawniej, tylko zestarzała się bardzo i podupadła — ale piją w niej pewnie ludzie i tańczą, jak dawniej.
Była już godzina dziesiąta, gdy dojeżdżali do Lasku. Uderzyła ich szczególna jasność przed domem. Na dziedzińcu paliły się cztery kaganki nafciane, oblewając krwawem światłem drzewa, krzewy i gromadę ludzi. Słychać było głośne śpiewy i muzykę.
Regent podniósł się na bryczce.
— Co to, Mateuszu? — zapytał.
— Co to? — zawołała panna Wanda.
— A to, wielmożny panie — odrzekł, — nic inszego, jeno dożynki.

I zaciął konie, aby jak najprędzej dostać się do tego gwarnego zgromadzenia, które przypominało mu najpiękniejsze chwile młodości...

Dwaj chłopcy grali, jeden na skrzypkach, drugi na tamburynie takt wybijał, kilkanaście par kręciło się po dziedzińcu, na ganku przed domem zawieszono wieniec ze zboża.
— A tośmy dobrze trafili — szepnął Mateusz.
Skręciwszy zręcznie w bramę, wjechał na dziedziniec. Aż oczy mu się śmiały do tej wesołej gromadki żeńców; młode lata żywo stanęły mu w pamięci, boć i on niegdyś z sierpem na zagony chadzał, i on na dożynkach hasał w Pokornicy, w Zawalewie, w Borkach, kiedy jeszcze dwory znaczne tam były.
Gdyby mógł, zeskoczyłby z kozła, nie bacząc na swoje stare lata, zeskoczyłby i puścił się w tany, z pierwszą lepszą dziewuchą lub babą — ale służba wolność traci, zajechał tedy przed ganek i konie na miejscu, w dobrym kłusie zatrzymał, aż przysiadły.
Przyjazd gości chwilowo przerwał zabawę; gospodyni domu, Bolesław, panna Aniela, państwo Feliksowie pośpieszyli, aby przybyłych przywitać. Kilka dziewcząt wzięło się do znoszenia rzeczy, chłopak stajenny wdrapał się na kozieł, aby wskazać Mateuszowi, gdzie ma ulokować konie i bryczkę.
Muzyka ucichła, tańce ustały, robotnicy stali gromadkami i debatowali nad tem, kto to do pani przyjechał. Rzadkiem zjawiskiem był gość w Lasku, zwłaszcza ze stron dalszych, więc komentowano na różne sposoby to zdarzenie.
Regent, zauważywszy, że muzyka ucichła i zabawa uległa przerwie; rzekł do gospodyni:
— Pani dobrodziejko, niech się ludzie bawią, nie przerywajmy im, owszem chodźmy do nich.
— Państwo strudzeni, z drogi...
— Nic nie szkodzi. Ja przecież też jestem gospodarz; maleńki, bardzo maleńki, ale zwyczaje wszelkie szanuję, moja siostra również, a o Wandzi niema co mówić.
— Naturalnie, ojczulku — wtrąciła panna Wanda, — ja mogłabym siedzieć do rana i na taką zabawę patrzeć.
— Może i tańczyć?
— A dlaczegoby nie?
— Proszę, proszę... uważam, że humor powraca...
— O nie opuszcza on mnie nigdy, gdy widzę ojczulka zdrowym i zadowolonym.
— Na ganek, przed dom, pani dobrodziejko, niech się ludzie bawią i my się bawmy. Stary obyczaj, dobry obyczaj...
Rzekłszy to, regent drzwi otworzył i kobietom przejście dał, kłaniając się z uprzejmością starszym ludziom właściwą, a dziś już z mody wychodzącą.
— No, młody panie dziedzicu — rzekł do Bolesława, — niech się wasi żniwiarze rozweselą, a my na tę uciechę z ganku patrzeć będziemy.
Wnet odezwały się skrzypeczki, tańce rozpoczęto na nowo. Goście zasiedli do stołu, zastawionego na obszernym ganku, i patrzali na wesołą zabawę. Rzeźki, czarnooki parobczak zbliżył się nieśmiało do panny Anieli i schylając się nizko, rzekł:
— Jeżeli panienka nie wzgardzi...
Nie wzgardziła; oparta na silnem ramieniu poszła w tan. Wnet znalazł się danser dla pani Feliksowej i dla panny Wandy, a naturalnie pan Feliks i Bolesław nie dali się chłopom zawstydzić, poskoczyli raźnie do dziewcząt, tańczyli do upadłego. Bolesław, skoro tylko panna Wanda przestała tańczyć, zbliżył się do niej i porwał ją w wir zawrotnego oberka. Na twarz dziewczęcia wystąpiły żywe kolory, może skutkiem ruchu i zmęczenia, a może z powodu urywanych słówek, jakie jej tancerz rzucał w uszko.
Mateusz, który zdążył już konie ulokować, nieśmiało zbliżył się do ganku; regent zeszedł do niego.
— Czego chcesz, stary? — zapytał.
— A to proszę łaski wielmożnego pana — odrzekł, — konie obrządziłem, bryczka w wozowni i wszystko jest w porządku.
— A to dobrze. Idź spać...
— O, wielmożny panie, tego nie zrobię.
— Może chcesz tańczyć?... oszczędzaj lepiej stare kości!
— Wielmożny panie, kości — bajki, nie rozlecą się tak rychło, choćbym się i puścił do tańca.
— A któż ci broni?
— Nie o to, wielmożny panie.
— No, więc czego chcesz?
— A to, żeby się wielmożny pan regent nie gniewał, jeżelibym się dziś, na to mówiąc, krzynkę napił.
— Jak to? jeszcze mi to z góry zapowiadasz?
— Proszę wielmożnego pana, właśnie żebym później dyfamacyi jakiej nie doznał. Jać tu między swojaków wszedłem, krewnych po całej parafii znajdę, to...
— No, no, rób sobie co ci się podoba, byle nie zanadto...
Mateusz wmieszał się w gromadkę i jął wypytywać o swoich. Znalazła się babina jakaś, mająca dobrą pamięć, i ta mu na wszystkie pytania odpowiadała chętnie. A zabawa tymczasem wrzała na dobre; niestrudzony skrzypek przygrywał od ucha, towarzysz jego wytrwale w tamburyno uderzał. Regent gwarzył z gospodynią domu i z panną Malwiną, młodsi tańczyli lub zabawiali się rozmową.
Już świtać zaczęło, gdy się ludzie z dziedzińca rozeszli. Mały dworek nie mógł wszystkich gościć, więc panów wyproszono do nowego, niezamieszkanego jeszcze czworaka.
Regent na nowem miejscu spać nie mógł, wstał też wcześnie i wyszedł. Rozglądał się po okolicy smutnej, patrzał na ziemię chudą, skąpą, i podziwiał ludzi, którzy z niej jednak jakie takie plony wydobyć potrafią.
W polu chłop orał. Gdy był blizko drogi, regent rzekł mu starym zwyczajem:
— Panie Boże dopomóż!
— Panie Boże zapłać! — odpowiedział oracz, z ciekawością patrząc na nieznajomego.
— Woły wam nie padną na tym gruncie?
— A juści, że nie. Ale dziękujemy Bogu i za taki, bo insi ludzie i takiego nie mają...
— Macie racyę, mój człowieku, pięknie mówicie, ale ja nie dla naigrawania się z waszej roli tak się odezwałem. Chciałem tylko zapytać, jak daleko się taka lekka ziemia rozciąga.
— Ho, ho! kawałem dużym ona leży. Od Pokornicy het, het, aż po one lasy, co je tam daleko widać. Miejscami lepsza nieco się trafi, ale lichoty najwięcej.
— Jednak żyjecie jakoś.
— A żyje się, panie; nie słychać, żeby kto z głodu pomarł. A pan to widać z jakichś bogatych stron pewnie?
— Ano, mamy ziemię ciężką, tłustą, lepszą dużo, niż wasza. Silnego trzeba inwentarza do niej.
— Podług stawu grobla. A po co to panisko z owych bogatych gruntów tu do naszej biedoty przyjechał?
— Chleba waszego skosztować. W gościnie jestem w Lasku.
— Nie brak tam chleba! Wystarczy i dla nich i dla gościa, a jak czasem na przednówku bieda, to się tam idzie jak w dym. Pani, aby jedno słowo rzec, każe korczyk odmierzyć i jeno sobie zapisze; a później, jak nowe zboże nastanie, to można ziarnem taki sam korczyk oddać, można odrobić, jak komu wola i ochota; przymusu żadnego niema... I ja brałem i odrabiałem, a tak nie tak ja, jak dzieci: dwie dziewuchy i chłopak... Już co dobra pani, to dobra, i choć kobieta, a rady sobie daje, jak inszy chłop. Tu ją po wszystkich wioskach w okolicy znają, i każdy jej uszanowanie da...
— Ale biedy w tym folwarczku niema?...
— A skądby bieda być mogła na takie harowanie? chyba z dopustu Bożego! Ale jakoś ogień mija, grad mija, pomorek mija. Bóg miłosierny strzeże. Była bieda, jak ona pani nastała do Lasku... była, choć płakać; ale tu u nas, panie, taki obyczaj, że człowiek bierze się z biedą za bary, jak chłop z chłopem, i próbuje się, kto kogo przemoże...
— A skutek z tego?
— Różnie, wielmożny panie, bywa — odrzekł chłop. — Jak się człowiek z biedą za bary weźmie, jak się z nią pocznie szamotać, to przy pomocy Boskiej przemoże. Ta pani przemogła...
Umiał jakoś regent chłopa na rozmowę wyciągnąć. Rozgadali się. Woły zaprzężone do sochy zwiesiły głowy, szukając chudej trawy nad rowem, oracz zaś do pana Gorgoniusza zbliżył się i chętnie mu na wszelkie pytania odpowiadał.


...Oracz zbliżył się do pana Gorgoniusza...

— My na nasz grunt nie narzekamy — mówił, — on zły nie jest. Na bardzo mokre lata u ludzi bieda, u nas niezgorzej. A po prawdzie powiedziawszy, sprawiedliwie mówił jeden ksiądz staruszek, który w naszej parafii proboszczem długo był. Powiadał on tak: „Pamiętajcie ludzie o tem, że lepiej dobremu rolnikowi na złej roli, aniżeli złemu na tłustej.“
— Święta prawda.
— O już że prawda, to prawda. On nigdy próżnego słowa nie wyrzekł, a kto tylko chciał słuchać uważnie, to się dużo dobrego nauczył. On ludziom przykład dawał: przy plebanii na piasku sad założył, prawie że własnemi rękoma: niech wielmożny pan pojedzie zobaczyć, jakie tam drzewa! I zawsze, jak się kto użalał na biedę, to mówił: „Głupstwo, bracie, nie daj się, mocuj się z nią, bierz ją za łeb, a ostro. Skoro masz ręce silne, a głowę na karku, to ją pokonasz, żeby ona nie wiem jaka była!“ To też ludzie brali się na pazury, i prawdę mówiąc, biedaków między nami mało, bogatych też niewielu, ale żyjemy nie nadzy i nie głodni. I to nieraz nam przykazywał, żeby bogactwa nie łaknąć, bo ono, mówił, nie jest szczęściem dla człowieka; ono, niby bardzo słony śledź, pragnienie rozbudza, i to takie szkaradne, że go wodą nie ugasisz, nie ugasisz niczem. Bogaty, jeżeli ma tysiąc, jużby chciał dwóch, ma dwa, trzech żąda, trzy złoży, już mu się zachciewa pięciu, dziesięciu, dwudziestu, i tak bez końca i miary — ciągle, dopóki nie przyjdzie na niego ostatnia chwila. Ma też wtenczas bogactwo: dół w piasku i cztery deski!... Tak to, wielmożny panie, nas prostaków uczono, i tak my sobie sami miarkujemy.
Długo jeszcze regent rozmawiał z chłopem, lecz nadszedł Bolesław i Wolski i poprosili do dworu, gdzie całe towarzystwo czekało.
Pan Gorgoniusz przez kilka dni obserwował bacznie Bolesława i wogóle kółeczko, które się w Lasku zgromadziło, a obserwując, czynił porównania, przypominał sobie własną młodość i młodość swoich towarzyszów. Różnica była bardzo wyraźna, wybitna.
— Ha — mówił do siebie, — może ja, jako stary, nie widzę dobrze i nie rozumiem dość jasno, ale moi rówieśnicy byli inni, więcej mieli w sobie młodości, a tu oto widzę sensatów i sensatki.
Bardzo chętnie wdawał się z Wolskim i z Bolesławem w rozmowę, podczas której wyciągał ich na słówka, i sam mówiąc niewiele, słuchał ich uważnie. Chciał poznać ich bliżej, zbadać gruntownie co myślą i czego chcą od życia, a im bardziej ich studyował, tem więcej niechęć i uprzedzenie znikały, a natomiast rodziła się sympatya.
Pan Gorgoniusz był człowiekiem rozsądnym, a przytem pomimo chłodnej powierzchowności, miał serce kochające i dobre, miał wrodzone poczucie sprawiedliwości, więc też wyrzucał sobie, że się unosił i gniewał na córkę, — i starał się przedewszystkiem poznać tych, do których ona tak lgnęła. Z każdym dniem odkrywał w nich więcej rysów sympatycznych, zaciekawiało go całe to towarzystwo i zarazem pociągało ku sobie.
Obawy pani domu, że przyzwyczajony do wielkich wygód i do swego kółka towarzyskiego, regent będzie się nudził na wsi, szybko się rozproszyły. Był zadowolony i ruchliwy, bardzo chętnie brał udział w wycieczkach; zdawałoby się, że odmłodniał. O wincie nie wspomniał ani razu, a gdy zaproszono proboszcza i doktora z sąsiedniego miasteczka, aby mu partyjkę urządzić — dość obojętnie to przyjął.
— Pani dobrodziejko, — rzekł na drugi dzień do gospodyni domu, — jeżeli to pani dla mnie chce karciane wieczorki urządzać, to powiem szczerze, że robi sobie pani niepotrzebny kłopot. Na wakacyach jestem, bawię się u pani doskonale, a do kart nie tęsknię. Oto wolę z panem Bolesławem na polowanie chodzić, zwierzyny pani nie wyniszczę, bom strzelec nieszczególny, ale czas przepędzę przyjemnie i ruchu użyję... A niechże mnie pani nie posądza, że już taki dziad jestem... że mi towarzystwo młodych osób nie sprawia przyjemności...
— Przecież tego nie mówiłam nigdy!...
— Ale myśli pani, a ja uroczyście protestuję i oświadczam, że w towarzystwie tak miłych osób, jak córeczka pani i pani Anastazya, czas mi najprzyjemniej uchodzi...
Szczególne były wyprawy myśliwskie Bolesława z regentem. Kaczki, bekasy, dubelty i wszelkie w ogóle ptaki błotne mogłyby siedzieć najspokojniej wobec tych myśliwych, gdyby nie Medor, spasiony, stary wyżeł ginącej już rasy, gruby, wielki, o długich uszach i krótkim ogonie. To psisko ociężałe, nie śpiesząc się i nie zapalając zbytecznie, łaziło po bagienkach i wypłaszało ptaki, do których wszakże obaj myśliwi nie strzelali bynajmniej.


...gdyby nie Medor, stary wyżeł, ginącej już rasy...

— Przepraszam cię, panie Bolesławie — rzekł raz regent, — ale jak widzę, nie jesteś z zamiłowania Nemrodem... Młody ziemianin...
— Ziemianin! — odrzekł, wzruszając ramionami, — a kiedyż ja ziemianinem byłem?
— Przecież wychowany na wsi...
— Do lat dziesięciu, panie... Trudno było w tym wieku nabrać zamiłowania do łowów, a potem miasto i szkoła, potem znów inne miasto i inna szkoła; nie przyjeżdżałem nawet co rok na wakacye do matki, gdyż mi się korzystne kondycye trafiały; wolałem coś zarobić, aniżeli czas tracić napróżno...
— Praktyczny jesteś, panie Bolesławie.
W słowach regenta drgał ton pewnej ironii; zauważył to Bolesław i rzekł:
— Tak, panie regencie, ogólnie robią nam z tego zarzut, ale czy słuszny, to kwestya. Cóż ma robić młodzieniec, nie posiadający majątku, lub nie chcący korzystać z pomocy, jaką mu szlachetnem sercem ktoś blizki ofiaruje? Radzi sobie sam, jak może, kręci bicze z piasku, co zresztą ma być zadaniem całego jego życia. Dobijać się stanowiska w świecie, zdobywać kawałek chleba o własnych siłach, bez żadnych podstaw materyalnych, jedynie tylko siłą własnej intelligencyi i własnych muskułów — oto nasze zadanie. Wydaje się ono napozór poziomem, prozaicznem, ale kto chce wejrzeć bliżej, to i pewien urok poezyi w niem znajdzie. Ostatecznie, alboż my łakniemy grosza dla grosza, chleba dla chleba, alboż nie pieścimy w duszach pewnych ideałów?.. Nie, nie! protestuję gorąco. My chcemy umieć pracować nie wyłącznie dla siebie, ale i dla naszych przyszłych rodzin, chcemy spłacić dług zaciągnięty względem naszych rodziców i wychować generacyę pracowników silnych, intelligentnych, znających swoją wartość...
— I kto was na tę drogę prowadzi? — zapytał regent, patrząc przyjaźnie na młodzieńca, który zapalił się mówiąc i na którego twarzy wykwitnęły piękne, zdrowe rumieńce.
— Czas nas prowadzi, panie regencie, potrzeba, życie samo, które jest ciągłą nieustającą walką. W takiej lub innej formie trwa ona wciąż bez ustanku; broń się zmienia, taktyka, ale bój nie ustaje nigdy; owszem, ze wzrostem ludności, z rozwojem cywilizacyi, wzmaga się wciąż. Rozumie pan regent, że nie o politycznych walkach mówię, ale o ciągłej ogólno-ludzkiej walce o istnienie. Ongi, ongi, dziki barbarzyńca z maczugą w ręku wypędzał swego sąsiada z wygodnej jaskini i zapas żywności mu odbierał; dziś inaczej się dzieje, i nie o wypędzanie już idzie, ale o to, aby na szczupłej, gęsto zaludnionej przestrzeni wszyscy egzystować mogli. Więc o tę egzystencyę walczy rolnik, przemysłowiec, rzemieślnik, uczony, artysta, każdy, kto pracować umie i może. Im większa intelligencya, siła, przysposobienie do pracy, tem pewniejszy rezultat — zwycięstwo. Dlaczego o tej „walce o byt“ ogół odzywa się zwykle z przekąsem, dlaczego bierze ją ze strony czysto zwierzęcej, a nie chce, czy nie może dopatrzyć się w niej cech ludzkich, pięknych i szlachetnych, motywów dobrych, nawet poezyi?
Pan Gorgoniusz zamyślił się.
— Dlaczego? — powtarzał, — dlaczego? No, ostatecznie nikt wam przecież zarzutów żadnych nie czyni...
— Wszyscy prawie... zwłaszcza ci, którzy nas zrozumieć nie chcą. Obok poezyi uczuć istnieje poezya rozumu i poezya pracy; to samo uznanie potrzeby rozwoju rozumu i uznanie rozwoju pracy jest szlachetnem i idealnem samo w sobie...
Regent nic nie odrzekł, podał tylko rękę młodzieńcowi i uścisnął ją w milczeniu.
Przyszedł mu na myśl ojciec Bolesława i dziad jego, stary Jaskólski. Jakież to różne role! jak odmienne dążenia tych ludzi! Dało mu to powód do długich i poważnych rozmyślań.
Pan Gorgoniusz zaczął lubić Bolesława i nazajutrz sam go zaczepił pytaniem:
— A możebyśmy znowu zapolowali dzisiaj?
— Idź, idź, Bolciu — wtrąciła panna Aniela, — a ja pod wieczór furmankę po zwierzynę przyszlę.
Regent się roześmiał.
— Doskonale — rzekł, — z warunkiem, że panie na tej furmance przyjedziecie. Oddamy wam broń i zawstydzicie nas.
— Nie umiemy strzelać, panie regencie.
— A od czegoż emancypacya? Ciśniecie się panie do parlamentów, a nie umiecie pokonać nawet dzikiej kaczki!
— Za pozwoleniem, potrafiłybyśmy. Są przecież kobiety, które umieją strzelać.
— Tak, tak... zawstydzacie nas... Ja stary, już się tej walki nie boję, gdyż z placu niezadługo ustąpię, ale wy młodzi — dodał, zwracając się do Bolesława i Wolskiego, — strzeżcie się: kobiety zawojują was kiedyś!...
Jeżeli tylko deszcz nie przeszkadzał, polowania odbywały się codzień; czasem i pan Feliks przyłączał się do wyprawy, a wtenczas rozmowa jeszcze bardziej bywała ożywiona. Wszyscy trzej siadali na kopcu granicznym, na obalonej sośnie pod lasem, i późny wieczór dopiero kładł kres „polowaniu,“ podczas którego stary Medor wysypiał się lub ziewał znudzony.
Jednego dnia wieczorem, gdy całe towarzystwo zebrało się na ganku, zbliżył się Mateusz w towarzystwie niemłodej, ale jeszcze dobrze wyglądającej kobiety. Ubrana ona była odświętnie, w wielki czepiec biały, na ramionach miała zarzuconą zapaskę.

Oboje przyszli z pokornymi ukłonami, wszystkich obecnych ucałowali w ręce, poczem Mateusz, trochę cięty, zdjąwszy czapkę, rzekł:
— Wielmożny panie regencie — oto jestem ja, a oto Agata Bławatkowa, wdowa po Janie Bławatku, gospodarzu z Pokornicy, którzy się oto do świętego stanu małżeńskiego, jak Pan Bóg przykazał, zabieramy, — a jako że sierota, nie mam ojca ani matki, tedy proszę wielmożnego pana o błogosławieństwo.
Regent zerwał się z krzesła.
— Mój Mateuszu! — zawołał: — cóż to znów za szczególne żarty?
— A nie żarty, wielmożny panie, nie żarty — rzekła towarzyszka Mateusza, — jeno sprawiedliwe małżeństwo. Dałabym ja jemu żarty po łbie, ażby Warszawę zobaczył...
— Więc to naprawdę on się z wami żeni?...
— A juści nie co.
— Ależ kobieto, spojrzyj na niego — toż to dziad!
— Jak komu do upodobania, panie. Dziewusze pasuje chłopak, a babie dziad. Jak wielmożny pan widzi, ja nie dzisiejsza; letnia kobieta jestem i właśnie dla Mateusza samo prawie.
— Jakże to się stało tak prędko? Nie wspominałeś, Mateuszu, że się chcesz żenić...
— Bo i sam nie wiedziałem, wielmożny panie regencie, że mi się taka przygoda stanie...
— Przygoda?
— A no tak, przygoda. Nie wiedziałem, że będziemy w Lasku, że zobaczę jeszcze swoje strony. Ja tu w Pokornicy urodzony, każdy kamień przy drodze znam; co chałupa to krewniak, co druga to swojak. I jak tylko obaczyłem dawne kąty, tak mnie zaraz coś wzięło, żem mało nie zapłakał. Poszedłem do Pokornicy: karczma ta sama, chałupy te same, figura za wsią ta sama, tylko ludzie się postarzeli. Wypiło się to z tym, to z tym. Przyszły baby, zaczęły rajcować, jako że skoro przyszedłem na swoje śmiecie, to już powinienem na nich pozostać do śmierci. A ja na to, jak na lato; że zaś dwieście rubli w kasie mam i powiedziałem o tem przyjaciołom, tedy zaraz baby rzekły, że mi pasuje się ożenić z Agatą Bławatkową... i oto, proszę pana i państwa, przyszliśmy tu oboje...
— Mateuszu — rzekł regent, — oczywiście woli twojej stanie się zadość, jesteś pełnoletni i możesz robić co ci się podoba, ale muszę ci powiedzieć, że za prędko się zdecydowałeś; a i wy, moja kobieto, także powinnibyście się zastanowić. Mateusz jest dobry człowiek, ale czasem się upija...
— O, wielmożny panie — odrzekła baba, — który to chłop nie pije? Mój nieboszczyk też pijał i niezgorzej, ale na to miał żonę, żeby go w garści trzymała. Niech-no jeno wielmożny pan powie, czy one dwieście rubli prawda, czy łgarstwo?
— Prawda, mogę poświadczyć. Pieniądze są w kasie, a książeczka u mnie w schowaniu.
— Ha, skoro tak, niech się dzieje wola Boża! już mi widać ten Mateusz był sądzony...
— Ale słuchaj-no, Mateuszu — rzekł regent, — chyba nas do domu odwieziesz...
— A odwiozę, odwiozę... boć i zapowiedzi trzeba będzie ogłosić, i co moje zabrać.
— Kiedyż ślub?
— Po gospodarsku, wielmożny panie — odrzekła Agata: — jak tylko kartofle wykopię... Za pierwszego wychodziłam po kartoflach, za drugiego wyjdę tak samo, żeby sobie nie krzywdował, że w garnek niema co włożyć.
— Ha — rzekł regent, — skoro już tak sobie postanowiliście, to życzę wam szczęścia, moi kochani.
— Bóg zapłać wielmożnemu panu. My się bierzemy podług serca gorącości, i jako że biednej wdowie trudno samej na tym świecie żyć, bez chłopa.
— Dam ci nawet, Mateuszu, zapomogę na nowe gospodarstwo, za twoją długoletnią służbę — ale, pomimo wszystkiego, dziwię ci się, że na starość...
Mateusz, trochę podochocony, rzekł na to:
— Podług mego głupiego rozumu, i wielmożny pan źle robi, że się nie żeni. Mógłby pan sobie też wdowę sprawiedliwą znaleźć i żyć jak Pan Bóg przykazał...
Wszyscy się roześmieli z tej rady. Narzeczeni, ukłony nizkie jeszcze raz złożywszy, oddalili się z przed ganku.
— No, no — rzekł regent, — anim się spodziewał, że utracę Mateusza z tak romantycznej przyczyny. Byłem przekonany, że dziad ten do śmierci u mnie pozostanie. Wprawdzie czasem do kieliszka zagląda, ale jest wierny i o konie dba. Trzebaż było baby, żeby mi go zabrała!...
— Ja tę kobietę znam — odezwała się pani domu, — jest pracowita i uczciwa, ale Herod: będzie go ona trzymała w rygorze!
— Dobrze mu tak, dobrze, niech go trzyma, jak w kleszczach! Kłopotu mi dziad narobił... Ja wogóle przyzwyczajam się do ludzi, zmian nie lubię... a teraz oto, będę musiał szukać nowego.. Niechże mu chociaż baba za to zapłaci...
— Szkoda Mateusza — wtrąciła panna Wanda, — ja go bardzo żałuję, że od nas odejdzie...
— Taka to z pani egoistka?! — rzekł pan Feliks; — jeżeli on widzi w małżeństwie szczęście dla siebie, to owszem należy się cieszyć, że je znalazł.
— Jeszcze nie wiadomo, czy znalazł.
— Tak, ale zdaje mu się, że je mieć będzie, a i to bardzo wiele znaczy. Zresztą nie widzę dobrej racyi, dlaczego miałby doznać zawodu. Od losu żąda tak niewiele... Chce po długich latach, spędzonych w służbie, mieć na starość własny kąt spokojny i niezależność. Mniej więcej wszyscy do tego dążymy...





X.

B
Bolesław, wyszedłszy bardzo rano do ogrodu, zastał tam pannę Anielę, siedzącą, w zadumaniu pod lipą.
— Co tu robisz o tej porze? — rzekł zdziwiony.
— O to samo mogłabym zapytać ciebie, kochany braciszku. Wczoraj w miłem towarzystwie gawędziliśmy blizko do północy, a dziś ledwie słońce wstało, już się tu spotykamy. Ja przebudziłam się tak wcześnie, bo mi sen odbiera myśl, że nasze tak miłe wakacye kończą się już, że za kilka dni, ten domek, tak dziś przyjemny i wesoły, opustoszeje — i pozostanie w nim tylko nasza kochana matka, sama jedna. Żal mi jej bardzo. Namawiałam, prosiłam, żeby sprzedała Lasek, lub wydzierżawiła go na pewien czas, i żeby sama przeniosła się na mieszkanie do miasta, ale słuchać nawet o tem nie chce...
— Tak, i ja rozmawiałem z nią także. W żaden sposób wytłómaczyć sobie nie da, że należy jej się odpoczynek za tyloletnie trudy. Mówi, że czuje się tak zdrową i silną, że wszelka myśl o odpoczynku byłaby grzechem z jej strony. Próżne perswazye; przyzwyczaiła się do tego ustronia, do swych zajęć, i kto wie, może ma słuszność; może zmiana miejsca i zmiana trybu życiu, zamiast pomódz, zaszkodziłaby jej. Co do mnie, nie będę już namawiał.
— Ja jeszcze spróbuję, chociaż wiem naprzód, że napróżno... Otóż myśl o matce jest przyczyną mojej bezsenności; ale radbym wiedzieć, co ciebie, braciszku, obudziło tak wcześnie?
— Nie wiem. Od niejakiego czasu sypiam mniej, niż zwykle.
— Nieszczery jesteś.
— Zdaje ci się, Anielciu.
— Doprawdy? Dla czego nie powiesz mi wprost? Czy nie godna jestem twego zaufania? Chcesz mieć tajemnice przede mną?
— Nie mam żadnych.
— Źle ją ukrywasz, braciszku. Tobie się zdaje, że ukryłeś ją na samem dnie serca, a ona wygląda z oczu twoich. Nie trzeba odznaczać się wielką domyślnością, aby ją odgadnąć i zrozumieć.
— Więc tyś odgadła?
— Tak.
— Czy nie przeceniasz swojej domyślności?
— Osądź sam. Czy możesz mi zaręczyć słowem uczciwości, że jestem w błędzie i że Wandzi nie kochasz?..
Młodzieniec nie odpowiedział na to pytanie.
— Milczysz, bo nie możesz zaprzeczyć, a nie wiem dlaczego nie chcesz przypuszczenia mego potwierdzić.
— A więc: tak! — i to właśnie jest mojem największem zmartwieniem.
— Bolciu! co ty mówisz? miłość jest szczęściem, nie zmartwieniem.
— Skąd ty możesz o tem wiedzieć?
— Wiem, — odrzekła zarumieniona.
— Dajmy pokój tej rozmowie, Anielciu; ona jest przykrą dla mnie...
— O, tembardziej wytłómacz się jaśniej: co przykrego może być dla ciebie? Ja się cieszę, że taki a nie inny wybór chcesz zrobić, ja już pokochałam Wandzię jak siostrę, jak przyszłą twoją żonę...
— To się nigdy nie stanie.
— A to dlaczego?
— Dla kilku przyczyn... Naprzód, nie dość jest kochać, trzeba i być kochanym.
— Alboż nie jesteś?
— Nie wiem, ale zdaje mi się, że nie...
Panna Aniela roześmiała się.
— O bracie, bracie — rzekła, — jesteś niesprawiedliwy.
— Ja?
— Ależ tak, tak, uparty grymaśniku! chyba nie chcesz widzieć, a ja ci powiadam — ja, że ona tylko o tobie myśli...
— Mówiła ci to?..
— Eh, masz się za dorosłego człowieka, a widzę, że jesteś jeszcze dzieciak! Tobie się zdaje, że trzeba zaraz mówić, opowiadać, głosić przed całym światem... a może jeszcze prosić takiego niewiernego Tomasza, jak ty, żeby się dał przekonać?.. Spojrzyj w jej oczy, będziesz miał odpowiedź...
— A choćby nawet tak było, — odrzekł Bolesław smutnie, — choćby tak było, to jeszcze nie usuwa przeszkód. Ona jest bogata, ja dotychczas swojego nic nie mam, a za łowcę posagowego uchodzić nie chcę. Czy myślisz, że jej ojciec uwierzyłby w szczerość i bezinteresowność mego uczucia dla Wandy? że nie przyszłoby mu na myśl podejrzenie, że głównie majątek mam na widoku?
— Nie masz racyi, nie masz racyi — uparcie powtarzała panna Aniela, — ja cię przekonam, że jesteś w błędzie.


...Radosne okrzyki dzieci przerwały rozmowę...

Radosne okrzyki dzieci przerwały tę rozmowę. Od strony dworu biegł Oleś i Mania, a za nimi na tle zieloności rysowała się sylwetka pani Feliksowej.
— Już nasi goście powstawali — rzekła Anielka, — ale pamiętaj, braciszku, że nasz spór nie jest skończony. Ja cię jeszcze potrafię przekonać, że jesteś w błędzie...
Z wielką obawą i nieśmiałością panna Wanda weszła do pokoju, w którym znajdował się jej ojciec. Miała do niego prośbę, a nie była pewna pomyślnego jej rezultatu. Chodziło o to, ażeby pobyt w Lasku przedłużyć jeszcze o cztery dni nad zakreślony termin. Gdyby decyzya zależała od niej samej, przedłużyłaby bez wahania choćby o cztery tygodnie, tak jej tu było dobrze i wesoło — ale ojciec lubi punktualność, a skoro postanowił, że tego a tego dnia będzie już w domu, to trzeba okoliczności nadzwyczajnych, aby postanowienie to odmienić. Znając usposobienie ojca pod tym względem, panna Wanda prawie pewna była odmowy.

Regent był w dobrym humorze. Zajęty opatrywaniem strzelby, nie zauważył, że córka jest przy nim.
— Ojczulku... — rzekła nieśmiało.
— A, jesteś panna tu... Bardzo pięknie. Zapewne przyszłaś powiedzieć mi dzień dobry.
— Tak — rzekła, — dzień dobry... Widzę, że ojczulek wybiera się na polowanie.
— Właśnie, dziś idziemy we trzech; ale tym razem już na seryo. Bez łupu nie wrócimy. Śmiejecie się z nas panie, że niefortunnie strzelamy; otóż przekonam was dzisiaj, że nie święci garnki lepią...
— Uważam, że ojczulek polubił tę rozrywkę.
— Daję ci słowo, nie przypuszczałem nawet, że jestem taki Nemrod; żyłka myśliwska przebudziła się we mnie na starość. Dziś idziemy daleko; pan Bolesław ma nas zaprowadzić na jakieś bagna, gdzie podobno jest niesłychana moc ptactwa. Zrobimy istną rzeź. Wielka to szkoda, że panna nie jesteś chłopiec, bralibyśmy cię z sobą na polowanie.
— To już zdaje się wszystko jedno.
— Jak to?
— Pojutrze mamy podobno wracać do domu.
— Już pojutrze? — zapytał regent zdziwiony.
— Tak, tak...
— No, szczególna rzecz, jak szybko czas leci...
— Od ojczulka zależy, żeby termin przedłużyć.
— O! o!.. co też panna mówi? Czy panna rozumie, co to znaczy termin?
— Zdaje mi się, że rozumiem.
— Więc proszę powiedzieć.
— Jest to dzień wybrany naprzód na dokonanie pewnej czynności.
— Prawie że tak; a wiesz panna, co znaczy: uchybienie terminu?
— Sądzę, że to samo, co zmiana projektu.
— Słusznie; ale na takie zmiany kodeks cywilny zapatruje się niebardzo przychylnie. Gdybyś panna miała wyobrażenie o prawie wekslowem, tobyś wiedziała, że osobom zmieniającym projekta, grozi protest wekslu, sprawa ogłoszenia upadłości, a nawet osadzenie w więzieniu za długi. Uważa panna, cóż?...
— A jednak proponowałabym pewną zmianę. Oto widzi ojczulek, panu Wolskiemu urlop służy jeszcze na siedm dni.
— Bardzo pięknie, niech mu służy.
— Moglibyśmy powracać razem, byłoby weselej...
— A panna chciałabyś tego?
— Bardzo, ojczulku. Zapraszają serdecznie, a ciocia jest tego zdania, że wypada zostać, kiedy proszą. Nie wiemy tylko, co ojczulek na to powie...
— Co ja powiem? Ja, jak mnie znasz, jestem człowiek punktualny i akuratny, lubię porządek we wszystkiem, a wyjątków nie toleruję.
— Proszę ojczulka, kiedy nawet w kodeksie są wyjątki...
— Ho, ho, na prawie chcesz się panna opierać?! Więc chciej wiedzieć, że w tym razie istotnie... zrobię wyjątek, ale tylko dla ciebie; widzę bowiem z pociechą, że tobie piaszczysty grunt dziwnie sprzyja. Kwitniesz mi tu, jak różyczka, nie grymasisz i zmartwień ojcu nie przyczyniasz.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję.
— Tak, tak — rzekł, — baw się, dziecko moje... Gdy tobie jest dobrze, i mnie dobrze...


...Regent z panem Feliksem i Bolesławem wyruszyli...

W pół godziny później regent z panem Feliksem i Bolesławem wyruszyli na polowanie. Dzień był trochę pochmurny i niegorący, słońce skryło się dyskretnie w obłokach i tylko niekiedy rzucało snop jasnych promieni na ziemię, ogołoconą już prawie, z tych darów, jakie corocznie człowiekowi przynosi; tylko drzewa i łąki nad rzeczką zieleniły się żywo. Na polu jeżyły się szczotkowate ścierniska, szarzały zagony świeżych podorywek, widać było ludzi orzących i bronujących pola. Powietrze było ciche, spokojne, łagodny wietrzyk trącał lekko liście na drzewach.
Bolesław prowadził ścieżkami wydeptanemi w polu. Przechodzili koło młyna.
Maleńki to był młyn, o dwóch kołach tylko, boć i rzeczka nie duża, o spadku łagodnym, niewiele siły miała.
Regent był w doskonałem usposobieniu.
— Panie Bolesławie — mówił, — pamiętaj, że dziś z próżnemi rękoma wracać nie wolno. Dość już tych żarcików, jakimi witają nas zawsze nasze panie, gdy powracamy z polowania. Trzeba im pokazać, że potrafimy coś zrobić...
— Zaręczam — rzekł na to Bolesław, — że stanie się według życzenia pana regenta, tylko musimy się na chwilę rozłączyć.
— A to dlaczego?
— Tak trzeba. Panowie pójdą wprost przed siebie, aż pod las, a ja obejdę bagno z tamtej strony.
Rzekłszy to, młodzieniec szybko się oddalił i podążył po linii ukośnej w stronę lasu. Wkrótce zniknął im z oczu. Regent z panem Feliksem szli powoli we wskazanym przez Bolesława kierunku. Medor udał się za nimi ze spuszczonym łbem, leniwie, jak gdyby z niechęcią. Widocznie psim swoim rozumem pojmował, że przy takich myśliwych niewiele do roboty mieć będzie.
— Ciekaw jestem bardzo — odezwał się Wolski, — jak się Bolesław ze swego zadania wywiąże.
— A cóż panu przyrzekł?
— Mnie nic, ale panu regentowi wielkie trofea z polowania zapewnił... Jeżeli na mnie liczy, to się grubo zawiedzie...
— No, przecież strzelać to znów nie filozofia.
— Zgoda, ale trafiać i zabijać — sztuka.
— Lada chłop to umie, dlaczegoż więc my, ludzie inteligentni?... Ja przynajmniej starać się będę.
— Brawo!
— No, cóż się pan śmiejesz? właśnie postaram się i przekonam, że nic nadzwyczajnego nie jest.
— Będę o ile możności pomagał, ale za skutek nie ręczę; swoją drogą, zdaje mi się, że łatwiej zrobić projekt urządzenia browaru lub gorzelni ze wszystkiemi machinami, aniżeli zabić jaskółkę w lot.
Regent roześmiał się.
— Tak — odrzekł, — i łatwiej zapewne, aniżeli ułożyć zawiły kontrakt spółki handlowej. Prawda?
— Łatwiej, łatwiej.
Gdy regent z panem Feliksem gawędzili, Bolesław wszedł szybko do lasu, znanemi mu dobrze ścieżkami dostał się niebawem na polankę, na której stała chatka gajowego. Był to maleńki domeczek o dwóch izbach, a obok niego odpowiedniej wielkości stodoła i obora. Dwa stożki siana, studnia z żórawiem i płot chróściany dopełniały całości.
Przed domem na klocu drzewa siedział człowiek nizki, krępy, o filuternem spojrzeniu. Do niego wprost zwrócił się Bolesław.


...Na wieki — a gdzież to panicz się zapędził?...

— Niech będzie pochwalony! — rzekł.
— Na wieki... a gdzież to się panicz aż tu do nas zapędził? — zapytał chłop, wstając i kłaniając się, — a i jeszcze ze strzelbą! Cud doprawdy! nie widziałem i nie słyszałem, żeby panicz polował.
— A no, widzicie, Michale, że poluję, i przyszedłem tu do was naumyślnie, żebyście mi pomogli... Wynagrodzę dobrze...
— Owszem, owszem, wielmożny paniczu, dlaczego nie, ale co mam robić? Gdzie mamy polować, a zresztą co to teraz za polowanie? Żeby to zimową porą, a! tobym służył... ale teraz, żal się Boże!...
— No, chyba na naszem bagnie kaczek nie brak.
— Kaczek? o la Boga co ich tam jest!... alboż je kto płoszy?
— Więc widzicie... mam gościa z miasta i chciałbym, żeby miał przyjemność i co żeby zabił...
— Aha, a gdzież on gość?
— Właściwie jest ich dwóch, ale głównie idzie mi o starszego. Są obadwaj tam — dodał, ręką wskazując, — po tamtej stronie bagna.

— Strzela dobrze?
— Zdaje się, że zupełnie źle... Rozumiecie, Michale, o co mi idzie?
— Niech panicz będzie spokojny, już moja w tem głowa, żeby strzelał i zabijał.
— Będę wam bardzo wdzięczny.
— To chodźmy, panie, ja się zaraz odzieję i strzelbinę wezmę, a i pieska czujnego zawołam.
— Mamy wyżła...
— Et! — rzekł, machnąwszy ręką, gajowy, — mój piesek za dziesięć wyżłów starczy; jedyny to psiak do każdej roboty.
W kilka minut Michał był gotów, miał na sobie kubrak szary, czapkę z oberwanym daszkiem, przez ramię przewiesił torbę borsuczą, a w ręku trzymał strzelbę pojedynkę, długą, potłuczoną, w kilku miejscach drutem pospajaną.
Świsnął przeciągle, i wnet z kryjówki jakiejś przybiegł piesek, niewielki, czarny podpalany, rasy nieokreślonej, pół-gończy, pół-kundel; przybiegł i zaczął się łasić do Michała.
— Wielmożny paniczu — rzekł gajowy, — ten piesek więcej wart, niż dziesięć wyżłów, a tej strzelby nie oddałbym za najlepszą dubeltówkę, tak bije okrutnie. Idziemy...
— Tylko nie wygadajcie się, Michale, że ja chodziłem po was; spotkaliśmy się przypadkiem.
— Miarkuję.
Regent z panem Feliksem dawno już byli na oznaczonem stanowisku; usiedli na ziemi, zapalili papierosy i czekali.
— Gdzie on się podział? — dopytywał się regent.
— Znajdzie się, niech pan będzie spokojny.
— Ale po co on tam poszedł?
— Nie wiem, widać tak trzeba. Zapewne taktyka myśliwska tego wymaga; ja bo zupełny profan jestem pod tym względem.
— Pójdźmy dalej, panie Feliksie, może go spotkamy.
— Chyba lepiej zaczekać, bo jeżeli miniemy się w drodze, cała wyprawa na nic, i znowu wystawimy się na żarciki.
Medor, który spał spokojnie, wyciągnąwszy się na ziemi obok myśliwych, podniósł łeb do góry, zaczął węszyć, nasłuchywać, wreszcie zerwał się i popędził w krzaki; wkrótce dało się słyszeć jego szczekanie.
— Co to? — zapytał regent.
— Bolesław zapewne wraca.
— Z tej strony?
— Mówił, że chce obejść bagno dokoła. A właśnie idzie, ale nie sam: jakiś człowiek towarzyszy mu, także ze strzelbą. O, już są...
— Przepraszam panów, żem dał tak długo czekać, ale to nam na dobre wyjdzie, spotkałem bowiem doskonałego strzelca, gajowego z sąsiednich lasów. On nam będzie towarzyszył; zna doskonale miejscowość i wie, gdzie szukać zwierzyny.
— A juści tak — rzekł Michał, kłaniając się nizko, — toć się człowiek w tych kątach wychował, jeszcze za owych czasów, kiedy tu wielkie bory były. Z maleńkości chodziło się po tych kątach i do tej pory chodzę, to je znam...
— Więc nas przeprowadzicie, człowieku? — zapytał regent.
— Dlaczego nie? Ja pójdę ze starszym panem, panicz z młodszym, my tędy, panowie tamtędy, mój piesek będzie przy mnie, a to oto spaśne psisko niech z panami idzie.
Tak się też stało. Czarny piesek spłoszył całe stado cyranek. Regent i Michał strzelili współcześnie. Dwie kaczki spadły zabite, trzecia raniona, kwacząc, trzepotała się w sitowiu, skąd niezadługo pies ją przyniósł.
— Dobrą wielmożny pan ma strzelbę — rzekł do regenta gajowy, — dwie sztuki odrazu...
— Czyż to rzeczywiście od mego strzału?
— Toć przecie widziałem! Wielmożny pan w kupę strzelił, a ja w tę, co się odbiła, co ją pies przyniósł. Dobra, bardzo dobra strzelba. Insi panowie w mieście lepsi myśliwi bywają, niż u nas na wsi. Choćby oto ten panicz z Lasku — dodał, zniżając głos: — chłopiec, jak malowanie, a strzelby nie bardzo amator... Bywało przyjeżdża co rok do matki, biega po polach, czasem i do mnie zajrzy, ale to tak tylko, dobre słowo powie, zapyta: jak się macie? — i ucieka. Widać już taki niechętliwy... Niech-no wielmożny pan pozwoli — dodał, biorąc broń z ręki regenta, — ja nabiję.
— Myślisz bracie, że nie potrafię?
— Eh, zaraz po tym pierwszym strzale znać, że wielmożny pan znawca, ale po co się fatygować?
Zręcznym ruchem wyjął z torby regenta proch i śrut, nabił i oddał mu broń.
— Teraz pilnujmy się — rzekł. — Kaczki zapadły tam, przed tamtymi panami; spłoszone, na nas pójdą... Ts.. niech wielmożny pan pilnuje.
Dwa strzały rozległy się w przeciwnej stronie; jedna kaczka, widocznie raniona, ciągnęła nizko, niepewnym lotem, wprost na regenta.
— Tę, tę, panie, tę! — szepnął gajowy.
Regent zmierzył, strzelił, i kaczka upadła o piętnaście kroków przed nim; celny strzał Michała położył drugą.


— Ta moja! — zawołał pan Gorgoniusz...

— Ta moja! — zawołał pan Gorgoniusz, podnosząc zabitego ptaka; — ale patrzaj-no, Michale, jaka? co za egzemplarz pyszny!...
— Piękna, a juści; że piękna, to piękna.
— No, to widzisz u nas tak strzelają! — rzekł z dumą.
Pod kierunkiem Michała polowanie szło wyśmienicie; nawet pan Feliks zabił podlota, który odrazu poderwać się i frunąć nie mógł. Była już godzina blizko trzecia, myśliwym głód zaczął dokuczać.
— Panie regencie, wracajmy do domu — rzekł Bolesław: — na obiad czas.
— Wiesz co, panie Bolesławie — odpowiedział, — kiedy nam tak idzie, to możeby do wieczoru?...
— Wieczorem właśnie najlepiej, — wtrącił Michał.
— Ale panowie głodni...
— W istocie — odezwał się regent, — przekąsić wartoby, ale do domu daleko, a z sobą nie mamy nic. A szkoda opuszczać sposobności, bo w polowaniu, to jak w kartach: albo jest szczęście, albo niema; prawda, Michale?

— Nie znam się ja na kartach, ale skoro wielmożny pan tak mówi, to zapewne tak jest...
Nagle regentowi przyszła do głowy myśl genialna, tak ją przynajmniej sam nazwał.
— Słuchaj-no, Michale, — rzekł.
— Słucham, wielmożny panie.
— Daleko stąd twoja siedziba?
— Bliziutko, za kilka pacierzy zajść można.
— To ślicznie; idziemy do ciebie na śniadanie. To jest myśl genialna!...
Chłop oczy szeroko otworzył.
— No cóż? nie zapraszasz?
— Wielmożny panie, z duszy serca, ale u mnie niema takiego jadła, żeby według pańskiej mody było.
— A cóż masz?
— Ot, jak w prostym stanie, u biednego człowieka...
— Wódka jest?
— A dyć jest gorzałczysko proste, jeżeli panowie nie wzgardzą; chleb, Bogu dzięki, też jest; poszukawszy, może tam baba kawałek sera zdybie, albo jakiej okrasy, kilka jaj...
— Wybornie! Więc jakże, panowie? idziemy do Michała?
— Idziemy...
— Ta niech wielmożny panicz poprowadzi, a ja pobiegnę, żeby panowie nie czekali długo.
Kiedy myśliwi przyszli na miejsce, na polankę, zastali przed chatą Michała wielką krzątaninę. Michałowa z córką, ładną, tęgą dziewuchą, nakrywała stół przed domem, Michał wynosił z chałupy najpiękniejsze talerze, jakie posiadał, różne co do wielkości i formy, ale wszystkie jak najjaskrawiej malowane.
Myśliwi zasiedli do stołu. Michał z żoną i córką usługiwali z całą uprzejmością. Stary dobrze wiedział, że przyjęcie takich gości sowicie mu się opłaci, więc chętnie wynosił, co miał najlepszego.
Była wódka i dobry chleb razowy, ser i jajecznica i miska gorących kartofli, — a na deser plaster świeżego, pachnącego miodu.
— Lukullusowa biesiada! — mówił regent. — Nie pamiętam, żeby mi kiedy tak smakowało, słowo daję... Pysznie jadasz, Michale, i widzę, żonę masz gospodarną.
— A juści, jest baba...
— I córeczka... słowo daję, śliczna dziewczyna. Zapewne wesele niezadługo? Jakże ci na imię, dzieweczko?
Zasłoniła oczy fartuchem i uciekła, nie odpowiedziawszy na pytanie.
— Basia — rzekł za nią ojciec, — wstydzi się, głupia...
— Nie dziw, wielmożny panie — odrzekła Michałowa, — dzikie to, w lesie chowane, ludzi mało kiedy widzi, więc się boi...
— To nic złego — rzekł sentencyonalnie regent, — to lepiej. Zaraz znać, że dziewczyna skromna, dobrze wychowana, moralna; to grunt, moja kobieto. Niech będzie skromna a pracowita — to najpiękniejszy posag dziewczyny.
Posiliwszy się, regent zapalił cygaro i puszczając kłęby dymu, wpatrywał się w las, otaczający polankę i siedzibę gajowego, jak ścianą. Wiatr rozpędził chmury, ukazało się słońce i promieniami, padającymi ukośnie, ozłociło liście dębów i ciemne gałęzie sosen, rzucało blaski na trawę, paprocie, mchy i wszystkie te drobne roślinki, które tworzą kobierzec u stóp wielkich drzew, olbrzymów leśnych.
— Ślicznie tu jest! — rzekł.
— A tak, prześlicznie — zawołał Feliks. — Nic piękniejszego niema nad naturę.
Pan Gorgoniusz uśmiechał się trochę ironicznie.
— Proszę — rzekł, — więc panowie uznajecie tę piękność?
— Nie rozumiem dobrze pytania, panie regencie.
— No, niby sądząc z tego, cośmy mówili przed kilku dniami, możnaby wnioskować, że nie...
— Widocznie nie zrozumieliśmy się.
— Być może... zdaje mi się jednak, że... ale dajmy za wygraną wszelkim dyskusyom. Dzisiejszy dzień poświęcony jest wyłącznie myśliwstwu. Cóż, Michale, spróbujemy jeszcze szczęścia?
— Dlaczego nie, wielmożny panie! tylko teraz pójdziemy na inne bagienko. Ja zaprowadzę.
— Wołajże swoje kobiety, niech jej podziękujemy za gościnne przyjęcie i za pyszny obiad, jaki nam wyprawiła.
Michałowa, bardzo zażenowana, wysłuchała komplementów pana Gorgoniusza i cofnęła rękę, gdy jej dość hojny datek chciał złożyć, ale regent niełatwo ustępował.
— A nie, nie, moja kobieto — mówił, — tak się nie godzi! Ja stary jestem i wiem, jak kogo uszanować. Za przyjęcie pieniędzy nie daję, bo gościnność zapłaty nie przyjmuje, ale dla Basi na wstążki zostawić coś mogę, i to przyjąć musicie.


...Baśka przypatrywała się im z za węgła...
Baba, uszczęśliwiona datkiem, odprowadziła gości aż do wrót, a Baśka przypatrywała się im z za węgła. Dopiero potem rozgadały się obie. Panicza z Lasku widywały nieraz i zawsze mówiły, że jest, jak malowanie, ale ten obcy, stary pan, bardzo im się podobał, że taki rozmowny i wspaniały.

— Nic nie zganili, matulu — rzekła dziewka, — wszystko jedli.
— A tybyś nie jadła takich smaków?
— Oj... oj... abyście jeno dali.
— To weźże co chcesz i podjedz, tylko i dla tatula zostaw. Niech już u nas będzie dziś święto...
— Matulu!
— A co?
— Stary pan pięć rubli na wstążki dał, ale co mi po wstążkach? Ja prosiaka kupię, to się uchowa.
— E, głupia... Czekaj-no, ojciec też darmo po bagnach nie chodzi i z próżną garścią nie wróci.
— To i co? Co ojciec wezmą, to ojcowe, a co my, nasze...
— Może go namówię, złożymy, to się może co lepszego kupi...
— Bodaj ta... a co?
— Może jałówczynę.
— O la Boga! wielkich pieniędzy trzeba na taki sprawunek.
— Nie frasuj się, mam ja kilka papierków we schowaniu — a jakbyś krowinę miała, to zarazby tu Franek z Pokornickiej Woli przyleciał.
— On i tak przyleci.
— A ty skąd wiesz?
— Bo takie jego prawo, żeby przyleciał.
— Już ty pewno z nim musiałaś co rozmawiać!
— A jeno; niby to matula nie rozmawiali, jak byli młodzi?
Gdy Michałowa z córką, gawędziły o jałówce i Franku, Michał prowadził swoich myśliwych na drugie bagienko, gdzie polowanie jeszcze świetniej się udało; regent strzelał sześć razy, a tak się zawsze szczególnie składało, że i Michał ze swej długiej rusznicy palił jednocześnie, i za każdym razem ptaki spadały.
Trwała ta zabawa do wieczoru. Słońce już zachodziło, rzucając blaski czerwone; czas było pomyśleć o odwrocie.
Michał, wynagrodzony przez myśliwych, pośpieszył do domu, błogosławiąc dzień szczęśliwy; regent, zachwycony pomyślnem polowaniem, był w złotym humorze.
— Przepyszny dzień, przepyszny dzień! — powtarzał, — nie przypuszczałem, żeby nam się tak znakomicie powiodło! Wszyscy trzej niby to nie jesteśmy myśliwi, a jednak, gdyśmy się wzięli do rzeczy na seryo, jakie rezultaty!
Śpiesznie powracali do dworu; na drodze niedaleko młyna, spotkali panią Feliksową z pannami.
— Ach, ojczulku — zawołała Wanda zdaleka, — co się stało? Byłyśmy niespokojne o panów.
— Jak widzisz, moje dziecko — odrzekł regent, — jesteśmy zdrowi, rzeźcy i tryumfujący. Uginamy się pod ciężarem zdobyczy.
— Któż to tyle zabił?!
— Wszyscy... Pan Bolesław, pan Feliks i ja, nie chwaląc się.
— Jak to? i ty, Feliksie? — zapytała zdumiona pani Anastazya, — nie wiedziałam, że taki talent posiadasz.
— Znasz zapewne przysłowie o chłopie, co strzela... — odrzekł. — Ja od dzisiejszego dnia zaczynam wierzyć w fatalizm...
— Cóż to ma za związek jedno z drugiem?
— Jestem przekonany, że kaczkom, które zabiłem, śmierć była na dziś przeznaczona. Gdyby nie moja strzelba, skończyłyby życie w inny sposób, ale dziś...
— Tak, pani łaskawa — dodał regent, — fatalizm czy nie fatalizm, to wszystko jedno, dość, że nie traciliśmy czasu napróżno... Przypominam przy tej sposobności, że pewna młoda osoba miała na paluszku upiec zwierzynę, jaką my zabijemy. Słowo się rzekło, panno Anielo...





XI.

N
Nazajutrz od samego rana mżył drobniutki deszczyk, całe niebo pokryło się szaremi chmurami; zapowiadała się co najmniej trzydniówka.
Okolica, smutna zazwyczaj, wyglądała jeszcze bardziej posępnie. Regent spał długo i wstał z trudnością. Po całodziennem chodzeniu zmęczonym się czuł, chociaż nie przyznawał się do tego, i kiedy wszyscy narzekali na deszcz, on jeden w duchu kontent był bardzo, że posiedzi w domu i odpocznie...
Matka panny Anieli i Bolesława, w obawie, aby się jej gość nie nudził, chciała zaprosić kogo z sąsiedztwa i urządzić partyę winta, ale pan Gorgoniusz wymówił się od tego.
— Alboż nam tu źle, pani dobrodziejko? — rzekł: — gawędzić będziemy i czas zejdzie. Deszcz niech sobie pada, niech się wypada, byle nam pojutrze nie psocił, boć niemiła to rzecz jechać przez cały dzień, gdy woda za kołnierz się leje...
— Mogliby państwo zostać.
— O nie, w żaden sposób. Panu Feliksowi urlop się kończy, a ja mam różne interesa, których opuścić nie mogę. Sądzę, że pani dobrodziejka wizytę nam niezadługo odda?...
— Chyba w zimie, albo na późnej jesieni, gdy zasiewy już się ukończą.
— W każdym czasie będziecie państwo widziani mile i powitani serdecznie... Ale dokądże to pani ucieka?
— Młócą dziś; muszę zobaczyć, co się tam dzieje.
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę i ja z panią, zobaczę zabudowania, zbiory...
— Owszem, bardzo proszę, ale uprzedzam, że nie mam się czem pochwalić. Biedne to moje gospodarstwo, zwyczajna kolonia — nic więcej...


...Chłopiec, z głową workiem przykrytą, poganiał konie...

Średnich rozmiarów stodoła zapełniona była szczelnie zbożem, młocarnia warczała, chłopiec, z głową workiem przykrytą, poganiał parę koni, zaprzężonych do kieratu.
Robota szła żwawo i składnie, siwowłosy chłop karbowy pilnował porządku i jednocześnie pomagał robotnikom.
— Oto prawie cały zbiór tegoroczny — rzekła pani Zofia, — prócz tego jest jeszcze sterta. Niegdyś — dodała z westchnieniem, — widywałam większe w Młynkowie, w Karpiówce... Czy też pan regent przypomina sobie Młynków?...
— Czy sobie przypominam? Zdaje mi się, że mam go przed oczyma; i nieboszczyk ojciec pani żywo mi stoi w pamięci, i mąż pani, i Karpiówka... Mógłbym na poczekaniu wyliczyć wszystkie akta, jakie u ranie robili... Mój Boże, co to były za majątki, jakie kapitały! Słusznie też pani mówi, że widziała niegdyś większe zbiory...

— Niech pan nie sądzi, że żałuję majątku.
— Jednak, pani dobrodziejko, przykro to jest mieć i stracić.
— Przeciwnie, błogosławię chwilę, w której po śmierci męża i ostatecznej katastrofie majątkowej, znalazłam się tu, na tym kawałku jałowej ziemi. Było mi bardzo ciężko z początku, musiałam posuwać oszczędność do ostatecznych granic, odmawiać sobie wszystkiego, ale przy Bożej pomocy przetrwałam złe czasy i dziś, niech mi pan wierzy, wolę ten mały folwarczek własny, aniżeli rozległe majątki mego ojca i męża...
Regent roześmiał się na to.
— Eh, pani dobrodziejko, tak to się mówi — rzekł, — zawsze co setki włók, to nie Lasek...
— Czy owe setki dały mi szczęście?... przeciwnie, były przyczyną ciężkich zmartwień, a tu... tu, panie, zupełnie co innego.
Zajrzeli jeszcze do obory, do stajni, śpichlerza; wszędzie znać było ład i porządek.
— Rzeczywiście — rzekł regent, — gospodaruje pani dobrze...
— Jak umiem i jak mogę, a praca moja jest wynagrodzona nad zasługę.
— Jak to? Czyżbyś pani na tym piasku kapitały składała?
— Nie, panie, ale dzieci mam dobre...
„Dobre dzieci — pomyślał regent, — zapewne jest to szczęście, ale ciekawym co dobre dzieci przeszkadzają majątkowi, albo majątek dobrym dzieciom?“
Pani Zofia odgadła myśl regenta i zatrzymała go w ganku, dokąd właśnie weszli.
— Muszę to jaśniej wytłómaczyć — rzekła, — muszę panu powiedzieć, co mi dało ciężkie życie i długoletnie doświadczenie, raptowna zmiana losu, przejście od bogactwa i życia bez troski do twardego jarzma obowiązków i troski o chleb powszedni. Nieraz tu, w tym samym domu, czuwając po nocach nad choremi dziećmi, zadawałam sobie pytanie: coby też było z temi dziatkami, gdybym posiadała majątek mego ojca? I zdawało mi się wówczas, że los te dzieci skrzywdził strasznie. Płakałam gorzko, bluźniłam nawet. Ale po niejakim czasie przychodziła refleksya. Wszakże ja miałam majątek, byłam bogata, a teraz... I przyszło mi na myśl, że moja córka mogłaby się znaleźć w takiem samem położeniu, co ja: rozpieszczona, przyzwyczajona do zbytków, a nieumiejąca radzić sobie i pracować. Mój syn byłby paniczem, zepsutym od wczesnej młodości faworem losu... możeby wszedł na złą drogę, może...
— O, dlaczego takie przypuszczenia?
— Tyle mamy przykładów, panie! Ojciec zbiera majątek, syn go trwoni, a jeżeli nie syn, to wnuk...
— Bywa i inaczej.
— Ostatecznie przyszłam do przekonania, że lepiej się stało, że lepiej będzie, gdy przysposobię dzieci do samodzielnej pracy, gdy je przyzwyczaję do przestawania na małem. Nie paniczów nam trzeba, ale ludzi. Poszczęściło mi się: Boleś zrozumiał mnie, Anielka również. On, przez ostatnie lata edukacyi nie kosztował mnie prawie nic — a teraz oboje pracować zaczną, każde dla siebie.
— Nawet córki nie zostawisz pani przy sobie?
— Nie; pójdzie o własnych siłach.
— I nie życzy sobie pani, żeby za mąż wyszła?
— Owszem, jeżeli znajdzie człowieka uczciwego, który jej się podoba, niech idzie... Dlaczegoż miałabym bronić?... Żądam tylko, żeby umiała pracować, żeby była silna i zdolna do walki z życiem... W tych dniach nasza gromadka rozprasza się, ja sama tu zostanę...
— I nie będzie pani smutno samej?
— Największe moje smutki już przeminęły, a samotności i nudów nie lękam się; mam zawsze zajęcie.
Gdy tak rozmawiali, chłopiec, posłany konno do miasteczka, przywiózł gazety i listy z poczty. Dwa z nich były adresowane do regenta. Wziąwszy je, oraz kilka dzienników, pan regent udał się do altany, aby tam w spokoju odczytać korespondencyę i dowiedzieć się o nowinach politycznych, które go zawsze żywo interesowały.
Nie odrazu jednak wziął się do czytania. Zapalił cygaro i puścił wodze myślom, a przedmiotu do nich dostarczyła mu tylko co przerwana rozmowa. Przecież i on ma córkę, taką miłą, dobrą, ukochaną — przecież i on da tej córce majątek i dostatki... A jeżeli majątek się rozproszy? jeżeli kiedyś Wanda znajdzie się w położeniu nieszczęśliwem?.. Nie, ojciec do tego nie dopuści, póki żyje; całego majątku zięciowi nie odda, zapisem wszystko obwaruje... Tak, ale i nieboszczyk Jaskólski obwarował i zabezpieczył także, a jednak... Zapewne, ale co innego nieboszczyk Wierzbiński, panicz i potrosze hulaka — a co innego stateczny już człowiek i zdolny prawnik Wolmański! Na kogo czeka?...
Machnął ręką, jak gdyby pragnąc odpędzić smutne myśli od siebie, i machinalnie rzucił okiem na listy.
Pierwszy, od znajomego obywatela, nie zawierał nic ciekawego. Chodziło o informacye, dotyczące zawiązania pewnej spółki, oraz o naszkicowanie przedugodnych punktów. Korespondent prosił, aby to mogło być gotowe za dwa tygodnie, przed terminem zebrania się inicyatorów.
Ten list schował pan Gorgoniusz do pugilaresu. Drugi był od Kalasantego.
— Czegoż ten żąda? — mruknął; — obrażony był na mnie przed wyjazdem, a jednak... pisze.
W miarę, jak regent czytał, zdziwienie malowało się na jego twarzy; w końcu wybuchnął głośnym śmiechem.
W tej samej chwili wbiegła do altanki panna Wanda.
— Ojczulku, proszę do towarzystwa. Z czego się ojczulek tak śmieje?
— Jakże się nie mam śmiać. Roman się znalazł!...
— Pan Roman?
— Znalazł się, znalazł we własnej osobie. A to koniec świata doprawdy!
— Dlaczego?
— Dowiesz się zaraz... No, ktoby się tego spodziewał?! Wietrznik bo zawsze był, ale żeby aż do tego stopnia...


— A cóż zrobił pan Roman? — spytała panna Wanda.

— A cóż zrobił pan Roman? Słyszałam tylko, że wyjechał niewiadomo dokąd i że znaku życia nie dawał.
— Już przyjechał, przyjechał nareszcie... Ktoby się tego spodziewał!.. Masz panna ten list od Kalasantego, przeczytaj, to się dowiesz.
Nakreślony dużem, wyraźnem pismem, list pana Kalasantego brzmiał tak:
„Kochany Gorgoniuszu! Można się różnić co do pewnych zasad, a nawet spierać się i kłócić ząb za ząb, ale swoją drogą należy się kochać i w ważnych wypadkach nawzajem informować. Wolno ci uznawać pożyteczność gimnastyki, albo jej nie uznawać. Wolno w kwestyach postępowania w wiadomym wypadku słuchać mnie, albo tego śledziennika Salezego, który nie ma nawet wyobrażenia o pojęciu — ale jeżeli stanie się coś ważnego, coś takiego, co nas wszystkich obchodzi i interesuje, w takim razie mnie, jako staremu przyjacielowi i koledze, milczeć nie wolno, i oto dla czego piszę ten list.
„Ty się bawisz na wsi, używasz rozmaitych przyjemności — a tu u nas dzieją się rzeczy nadzwyczajne. Roman wrócił! Nic w tem nie byłoby dziwnego, boć ostatecznie prędzej czy później wrócićby musiał, ale wrócił nie sam: wrócił z żoną! Ożenił się... Możesz sobie wyobrazić nasze zdziwienie. Salezy zzieleniał na tę wiadomość. I wystaw sobie, jakby nigdy nic, kochany Romanek mówi o tem tak spokojnie, jak o wczorajszej partyi winta. Wczoraj zaprosił nas wszystkich, ciebie tylko brakowało. Jejmość nie pierwszej młodości, ale dość przystojna, tęga, wygląda jak ćwik. Podobno Roman kochał się w niej jeszcze, kiedy była panną, ale nie wiem z jakiego powodu małżeństwo nie przyszło do skutku. Pani wyszła za mąż, za kogo innego 1-mo voto, wkrótce owdowiała, a że nie lubi samotności, więc pocieszyła się 2-do voto, gdy jednak i ten drugi umarł, przypomniała sobie o Romanie, i jest teraz 3-tio voto. Nie spodziewałeś się tego zapewne!
„Podobno trochę grosza ma, a że i Roman coś sobie na czarną godzinę odłożył, więc urządzili dom bardzo porządnie, powiem nawet: elegancko. Na owym pierwszym wieczorze kolacya była doskonała, tak dalece, że nawet Salezy nie miał nic do zganienia. Pani Romanowa, o ile mi się zdaje, musi być baba-Herod, ale ze wszystkiego widać, że gospodyni doskonała i kobieta towarzyska. Dyskurs prowadzi znakomicie, o polityce rozprawia lepiej niż Roman, a co najdziwniejsza, gra w winta tak, jak żaden z nas. Zaraz w pierwszym robrze pokazała lwie pazury, chociaż, jak się łatwo domyślasz, siadaliśmy do gry z pewnem lekceważeniem. Dała nam lekceważenie takie, że popamiętamy! Salezy o mało nie przechorował tej klęski i teraz konspiruje, robi koalicye, żeby koniecznie jejmość ograć, ale to porządnie. W tych konspiracyach liczy dużo na ciebie, kochany Gorgoniuszu, a potrosze i my wszyscy liczymy, boć niepięknie jest, żeby się dać tak sromotnie pobić.
„Roman tryumfuje, dowodzi, że jego żona jest pogromczynią lwów, uważasz: lwów! Odpowiedziałem na to, że zazwyczaj wszelkie pogromczynie, koniec końców, przez lwy bywają pożarte. Liczymy na ciebie, przyjeżdżaj jak najprędzej i pomóż, abyśmy położyli koniec tym tryumfom.
„A Salezego nie słuchaj, bo przekonasz się, że racyi nie miał — tylko ja.
„Ściskam cię serdecznie, kochany Gorgoniuszu.
„Twój stary kolega i przyjaciel

Kalasanty.“

— No i cóż panna na to? — zapytał regent.
— Jestem niezmiernie ciekawa poznać tę panią Romanową, która o polityce rozprawia lepiej, niż pan Roman, a w wincie nad wszystkimi panami wzięła górę...
— Czy nad wszystkimi, to jeszcze nie wiadomo. Zobaczymy...
— Ojczulek ma nadzieję zwycięstwa?
— Spodziewam się...
— A jednak nie będzie to łatwo, skoro tamtych panów pobiła. Górą kobiety! No, chodźmy, ojczulku, bo na nas czekają. Ach, żeby ten nieznośny deszcz przestał padać!... Ostatnie chwile pobytu nam psuje...
— Uważam, że pannie wieś szczególnie się podoba; radabyś tu siedzieć Bóg wie jak długo, ale...
— O bynajmniej, ojczulku, nie mam zamiaru prosić o przedłużenie naszego pobytu w Lasku, chociaż jest tak przyjemny. Trzeba wracać...
— Trzeba wracać — powtórzył regent z ironicznym uśmiechem, — tak, trzeba wracać, tysiące interesów masz panna na głowie. Prawda?
— Niezawodnie...
— Ciekaw jestem bardzo; daj mi poznać chociaż jeden.
— Powiem ojczulkowi chętnie, ale dopiero w domu. Obecnie wracajmy do towarzystwa, czekają na nas...
Pomimo niepogody, nie pozwalającej ani na polowanie, ani na wycieczki, czas schodził szybko na ożywionej rozmowie. Towarzystwo podzieliło się na dwie grupy. Gospodyni domu, panna Malwina, regent i pan Feliks tworzyli jedną, młodzież, do której przyłączyła się i pani Anastazya, drugą.
Regent z niewyczerpanej kopalni swych wspomnień wydobywał coraz to nowe szczegóły, bądź to dotyczące rodziny Jaskólskich, bądź jego własnej przeszłości. Zwykle małomówna panna Malwina ożywiła się i do słów brata swoje dorzucała uwagi, a Wolski słuchał z zajęciem.
— Trudno opowiedzieć — mówił regent, — jak się cała nasza okolica zmieniła; rodziny zamożne podupadły, nowe, nieznane do zamożności przyszły, i to stosunkowo w niedługim czasie. Ludność w ogóle wzrosła, miasta powiększyły się szybko, wielkie fortuny rozpadły się na folwarki, folwarczki, kolonie; młodzież ze sfery intelligentnej garnie się do przemysłu, do rzemiosł, do handlu.
— A pan ten ruch potępia? — zapytał Wolski.
— Bynajmniej; zaznaczam tylko fakt.
Nad wieczorem deszcz ustał, ukazało się słońce; regent zawołał Mateusza, aby mu wydać dyspozycye co do wyjazdu. Postanowiono wyruszyć raniutko, jeszcze przed wschodem słońca, aby przed nocą być w domu.
— Więc o której godzinie? — zapytała Wanda.
— Punktualnie o czwartej ruszamy — odrzekł regent; — niechże panna pamięta, żeby wstać.
— Zaręczam, że Wandzia będzie na czas gotowa, — rzekła panna Aniela.
— Skądże taka pewność?
— Wynalazłyśmy doskonały sposób na zbudzenie jej niezawodne.
— Jakiż mianowicie?
— Nie kłaść się i dosiedzieć do świtu.
— I wyglądać przez cały dzień, jak ptak zmoczony na deszczu?
— Dlaczego?... Ileż razy podczas karnawału przepędzało się noc na zabawie! Prawda, panno Anielo?.. Takie noce schodzą wyjątkowo szybko... Znam to z doświadczenia; tańczyliśmy nieraz do białego dnia, a punktualnie o godzinie dziewiątej każdy z nas był w biurze, i...
— I ziewał, — wtrącił pan Feliks.
— Właśnie że nie ziewał, chociaż trzeba przyznać, że niejeden w duchu zazdrościł swym tancerkom, że nie idą do biura i mogą spać, dopóki im się podoba. Stare to dzieje; życie towarzyskie było bardziej rozwinięte, aniżeli dziś; bawiono się ochoczo a tanim kosztem.
— Pan regent przy każdej sposobności czasy swoje chwali — rzekł Wolski, — ale zwykle tak bywa; może i ja kiedyś wnukom moim opowiadać będę, jeżeli dożyję, że niegdyś, niegdyś...
— Zdaje się, że niewiele będzie do opowiadania...
— A to dlaczego? — wtrąciła panna Aniela, — ja sądzę, że będzie bardzo dużo...
— Tak? Żałuję bardzo, że nie doczekam chwili, w której pani, jako siwowłosa babcia, opowiadać będzie wnuczkom o dzisiejszych, a dla swych wnuczków już odległych czasach. Z przyjemnością posłuchałbym tej opowieści.
Słońce zniżało się ku zachodowi, jasne i piękne resztki chmur błąkających się po niebie wiatr rozpędził, na liściach drgały jeszcze krople deszczu. Panna Wanda z Anielką wyszły do ogrodu, Bolesław towarzyszył im.
— Miłym uśmiechem żegna nas wasze słońce — rzekła Wanda do swej towarzyszki.
— Przez dwa dni — wtrącił Bolesław, — nasze niebo opłakiwało godzinę rozstania się i rozłąki, ten zaś uśmiech słońca jest wyrażeniem nadziei, że jeszcze miłe chwile powrócą...
— Znasz mowę chmur i słońca? — zapytała Anielka.
— O tyle, o ile mogą za jej pomocą własne wypowiedzieć myśli. Co ci szkodzi, że na chwilę zostanę symbolistą, że powiem pannie Wandzie, iż chciałbym, aby zrozumiała mowę naszego nieba i naszego słońca?
— Ja ją rozumiem — rzekła Wanda półgłosem, — a to, co słońce powiada, w tej chwili ziścić się może bardzo łatwo. I my mamy swój dom, a nad nim to samo niebo i to samo słońce co tu, i my potrafimy odwzajemnić się gościnnością za gościnność, serdecznością za serdeczność. Jesteście państwo naszymi dłużnikami, i spodziewam się, że niezadługo zobaczę w naszych progach ciebie, Anielciu, twoją zacną mateczkę i pana Bolesława. Wszyscy serdecznie będziecie powitani...
— Ach, co za prześliczna róża! — zawołała Anielka, — zerwę ją dla ciebie.
Z temi słowy na ustach pobiegła, aby kwiat zerwać.
— Więc słońce prawdę mówi? — zapytał Bolesław, — więc jego uśmiech dzisiejszy jest w rzeczy samej symbolem nadziei?
— Tak — odrzekła Wanda z uśmiechem.
Bolesław ujął jej rękę i uścisnął.
— Dziękuję pani — rzekł, — za to słówko.
— Patrz, Wandziu, co za prześliczne kwiaty! — zawołała Anielka, pokazując zdaleka dwie okazałe róże. — Nie wiem, jakim cudem uchowały się dotychczas przed moim wzrokiem. Weź je, albo nie... zerwę jeszcze kilka innych kwiatów i zrobię ci z nich bukiet... albo nie, weź je tak jak są...
— Dlaczegoż jesteś taka niezdecydowana, Anielciu? — odrzekła Wanda, biorąc kwiaty.
— Bo, bo... widzisz, chciałabym, żebyś pamiętała o nas, chociażby tylko przez drogę, dopóki te kwiaty nie zwiędną.
— Anielciu, ja się na ciebie obrażę!
Bolesław odszedł na chwilę i powrócił z garstką niezabudek.
— Ja panie pogodzę — rzekł do Wandy, ofiarując jej modre kwiatki pamięci, — niech pani kilka z nich da mojej siostrze, wzamian za róże.
— Jak najchętniej... Zachowamy te kwiatki na pamiątkę dzisiejszego wieczoru. Panie Bolesławie, niech i pan weźmie kilka i nie rzuci, dopóki nie zwiędną...
Słońce zaszło, a w kilka godzin później ukazał się księżyc pełny. Wychyliwszy się z poza horyzontu, zajaśniał jakby łuną czerwoną, a w miarę jak się podnosił wyżej, czerwoność ta bladła, przechodząc w tony jaśniejsze, złote, tarcza jego zmniejszała się, rzucając coraz jaśniejsze blaski na całą okolicę. W oddali młyn warczał, ze wsi dochodziło szczekanie psów, koguty darły się, obwieszczając północ.
W dworku jaśniało jeszcze światło. Panny postanowiły czuwać do świtu; towarzyszyła im matka, pani Feliksowa i Bolesław. Regent wcześnie się położył; to samo zrobiła i jego siostra.
Anielka napróżno namawiała matkę, aby poszła spocząć.
— Nie, nie, moje dziecko, pozostanę z wami. Od wielu, wielu lat po raz pierwszy mam u siebie gości tak miłych; pozostanę w ich towarzystwie aż do chwili odjazdu. Przecież to tylko parę godzin; dziś pożegnam gości, za dwa dni wyprawię dzieci i pozostanę znowu sama jedna. Będę miała czas wyspać się dowoli...
— A do nas kiedy pani przyjedzie? — zapytała Wanda.
— Nie wiem jeszcze, ale sądzę, że późną jesienią, kiedy się wszystkie roboty pokończą...
— Alboż one kończą się kiedy? — rzekł pan Feliks.
— W polu kończą się; na folwarku rzeczywiście nigdy, ale ja o polnych robotach mówię.
— Pola już puste.
— Niezupełnie, znajdzie się jeszcze co do wykopania, a trzeba też myśleć, żeby na rok przyszły było co zbierać, trzeba pokończyć orki, bronowanie, zasiew. Wpierw nie ruszę się z domu ani na krok. Później za to będę swobodniejsza i wówczas pospłacam długi towarzyskie, odwiedzę wszystkich znajomych.
— Z niecierpliwością oczekiwać będziemy, — rzekła panna Wanda.
Pan Feliks wyglądał przez otwarte okno.
— Co za prześliczna noc — mówił, — jaka spokojna, jaka cicha! chociaż wsłuchawszy się bacznie, można rozróżniać różne szmery; są one na pozór niepochwytne, ale przecież...
— Tak — odrzekła panna Aniela, — te głosy nocy letniej zlewają się w jeden chór, rzewny jakiś i smętny, ale miły, usposabiający do marzeń.
— Masz słuszność, Anielciu — potwierdziła Wanda, — ja nieraz przesiaduję po parę godzin w ogrodzie lub na ganku naszego domu, gdy jest taki jak dzisiaj księżycowy wieczór. Tylko u nas trochę inaczej. Blizko miasto, obok domu szosa, turkot wózków prawie nie ustaje, a zdaleka niby parodya księżyca, błyszczy z wysokiej wieży świetlana tarcza zegara miejskiego. Podczas nocy ciemnych wieży nie widać, a tarcza zegaru wydaje się niby przyćmiony trochę księżyc, zawieszony w powietrzu. Odgłos dzwonu, wygłaszającego godziny, dochodzi do naszej willi; nieraz naliczyłam dwanaście uderzeń. Tu, w Lasku, noc jest więcej uroczysta i cicha, u nas miasto psuje harmonię; turkot wozów, krzyki ludzi pijanych, powracających z miasta, wytwarzają dysonanse, niby przykry zgrzyt na tle miłej melodyi.
— Ma pani słuszność, i nie bez racyi to gdzieś napisano, że wieś jest stworzona przez Boga, a miasto przez ludzi. Swoją drogą nie umiem sobie wyobrazić życia na wsi podczas zimy.
— A to dlaczego? — zapytała Wanda.
— Zdaje mi się, że sen letargiczny, obejmujący całą naturę, objąłby także mnie, że usnąłbym tak samo, jak niedźwiedź, w swojem legowisku. Zasnąłbym z początkiem zimy, aby się obudzić dopiero na wiosnę, gdy słońce zacznie przygrzewać i całą naturę do życia powoła.
— Wielkie to szczęście, mój kochany — wtrąciła pani Anastazya, — że los skazał nas na mieszkanie w mieście; smutnoby mi było patrzeć na śpiącego niedźwiadka. Twoja fabryka nie zna co to lato, ani co zima; para wciąż kłębi się w kotle, bąk obraca się ileś tam tysięcy razy na minutę, rozdmuchując ogniska, huk młotów nie ustaje, dopóki przerażający pisk świstawki nie da hasła odpoczynku. Zima i lato zupełnie jednakowe; niemasz żadnej różnicy.
— Przepraszam, bo jest.
— Jakaż?
— W zimie robimy dłużej przy świetle sztucznem, latem przy słonecznem.
— To różnica!
— Zapewne.
— A u pani tu w zimie bardzo smutno? — zapytała Wanda pani Zofii.
— Wesoło nie jest... Jak okiem sięgnąć — biało: pola pod śniegiem, rzeka w lodowych okowach, gałęzie nagie. Gdy się zerwie zadymka, świata nie widać, a często zdarza się podczas bardzo śnieżnej zimy, że zasypani jesteśmy aż po same strzechy. Kopiemy wtenczas ścieżki, które wydają się niby głębokie rowy w śniegu wyryte. Wtenczas jesteśmy zupełnie odcięci od świata; wiatr wstrząsa oknami i wyje w kominach bardzo niemiłe melodye, a głodne wilki wyją, aż się echo rozlega.
— Dziękuję za tę przyjemność — rzekł Wolski, — wolę już moje machiny; te przynajmniej jedzą tylko węgiel kamienny i nie kaleczą ludzi, umiejących się z niemi obchodzić. Dziwię się, że pani może tu przez zimę wysiedzieć.
— Nawet bardzo mi dobrze. Wówczas całe życie naszej nielicznej gromadki koncentruje się w domu; przepędzamy czas literalnie przy ognisku domowem. Kiedy niekiedy przez zaspy śnieżne przedostaje się saneczkami chłopiec na pocztę i przywozi listy i gazety. Wtenczas jest dla mnie prawdziwa uczta. Są listy od dzieci, o których nieustannie myślę. Czytając ich pismo, wyobrażam sobie, że jesteśmy razem, że słyszę ich głos, że rozmawiam z niemi. Bardzo przyjemna to chwila w osamotnieniu. Aby ją przedłużyć, biorę się natychmiast do odpisywania na te listy i piszę, piszę, póki mogę... Wypowiadam wszystko co myślę, a kiedym już to skończyła, wówczas czytam gazetę i dowiaduję się, co na świecie się dzieje. Nie uwierzycie państwo, jak drogim jest w takiej chwili ów kawałek zadrukowanej bibuły! Zastępuje on gości, wesołych gawędziarzy, mających pełno nowin do powiedzenia, zastępuje towarzystwo, którego mieć nie można, staje się łącznikiem pomiędzy nami a całą ludzkością. Mam też i trochę książek... Tak więc wolne chwile przepędzam, i zima mi się nie dłuży. Ej, widzę, że pani Anastazyi oczy do snu się kleją...
— Ależ nie...
— Niech się pani położy.
— A któraż to godzina?
— Blizko druga. Za dwie godziny według życzenia pana regenta, ekwipaże mogą już być przed gankiem.
— Tylko dwie godziny? — powtórzyła z westchnieniem panna Aniela; — jakżebym rada je przedłużyć!
Księżyc płynął po niebie, podnosząc się coraz wyżej, a pełna jego tarcza stawała się coraz bledszą i jaśniejszą; drzewa w tem oświetleniu łagodnem rysowały się wyraźnie, między niebem a ziemią zdawały się płynąć fale świetlanego eteru, przez otwarte okna wpadał do pokoju łagodny wietrzyk i przynosił zapach roślin, odświeżonych w kilkodniowej kąpieli deszczu.
— Czy widziała kiedy pani wschód słońca? — zapytał Bolesław Wandy.
— Widziałam niejednokrotnie. Z zapytania pańskiego wnoszę, że mam opinię śpiocha. Owszem, wschód słońca widuję często latem, a sąsiedztwo miasta psuje nieco piękność tego codziennego, a zawsze tak wspaniałego zjawiska.
— Dlaczego?
— Słońce ukazuje się z poza murów miejskich. Nim można je od nas, z przed naszego domu, zobaczyć, oświetla ono miasto rozmaitemi barwami, wieże rysują się na tle seledynu, purpury, złota, które z kolei ustępuje miejsca czystemu lazurowi. Słońce wzbija się coraz wyżej, wychyla się z poza masy murów, a wtenczas już jest taka jasność, że patrzeć nie można...
— Dla nas to trochę inaczej; widowisko jest prostsze. Ot tam, od wschodu, widnokrąg jest ujęty niby w ramę, w czarną linię lasu — i z poza niej słońce się ukazuje. Obrazek prosty, ramy sosnowe, a jednak wspaniale to wygląda. Zobaczy pani to zaraz po piątej.
— O, to już będziemy stąd daleko...
— Zdaje się — odrzekł z uśmiechem, — że będziemy jeszcze tutaj.
— Pan nie wie zapewne o tem, że ojczulek mój jest punktualny jak zegarek, a Mateusz nie spóźnia się nigdy, chociaż nie posiada zegarka i czas mierzy po swojemu.
— A pani zapewne nie wie o tem — odrzekł, — że na wsi witają serdecznie, a żegnają długo, i że właśnie w chwili rozstania się mają najwięcej do powiedzenia. Taki to już zwyczaj odwieczny, który trzeba szanować...
— Pan lubi odwieczne zwyczaje?
— Jeżeli są dobre... a w tym razie zazdroszczę Jozuemu. Gdybym miał siłę po temu, powstrzymałbym słońce za lasem: niechby się spóźniło wyjątkowo...
Wolski, usłyszawszy ostatnie wyrazy, odezwał się:
— W poetycznym nastroju jesteś, Bolesławie. Śmiem przypuszczać, że na marginesach twoich matematycznych notatek znajdują się sonety...
— Niestety, nie; ale to tylko dlatego, że nie posiadam daru rymotwórcy; gdyby nie ta przeszkoda, twoje przypuszczenie, panie Feliksie, byłoby bardzo trafne.
Cienie nocy zaczęły pierzchać; ponad lasem niebo rozjaśniało się coraz więcej, przybierając barwę złotą, a następnie różową.
Mateusz wytoczył ekwipaż z wozowni i krzątał się koło koni. Za jego przykładem poszedł Filip, fornal, mający odwieźć państwa Wolskich z dziećmi, na folwarku zaczął się robić ruch, a w domu powstała żwawa krzątanina.
Na stole samowar buchał kłębami pary, górując nad całym arsenałem talerzy, szklanek, dzbanuszków.
Jakże bo gości puścić w całodzienną podróż na głodno? Uprzejma gospodyni nigdy nie pozwoliłaby na to.
Nie zginą z głodu, ani z pragnienia, bo oprócz tego, co zastawione na stole, dwa dobrze naładowane koszyki będą włożone do bryczki.
Regent zerwał się przed czwartą, ubrał się szybko i pobiegł wprost do Mateusza.
Stary służbista był już gotów. Zapinał ostatni guzik u płaszcza i miał siadać na kozieł.
— W porządku wszystko? — zapytał regent.
— W porządku... Ale pani kazała jeszcze nie zajeżdżać; na śniadanie nas wołają. Bardzo tu jest dobrze dla ludzi; jadła dają do sytości.
— No, to idź-że i najedz się do sytości; a kto koni popilnuje przez ten czas?
— Jest tu, proszę pana, Filipowy chłopiec, Maciek; jego można zostawić.
— Niechże będzie i Maciek, tylko pamiętaj, że dziś przed nocą musimy być w domu.
— Będziemy... Koniska wypoczęły i napasione; niemało-ć tu owsa i koniczyny zjadły.
Stało się tak, jak przewidział Bolesław. Panna Wanda widziała wschód słońca z ganku, a wszyscy mieli sobie tyle do powiedzenia, że wyjazd blizko o dwie godziny był opóźniony.
Matka Bolesława przy pożegnaniu rzekła do regenta:
— Niech pan nie broni Wandzi, jeżeli zechce nauczyć się czego pożytecznego i do samodzielnej pracy się sposobić. Majątek dobra rzecz, ale nie trwała, przygotowanie do walki z losem — to dopiero posag...
Bolesław w chwili rozstania był zamyślony! i milczący; podał rękę pannie Wandzie i pożegnał ją spojrzeniem. Anielka rzuciła się na szyję przyjaciółce i szepnęła za siebie i za brata:
— Kochaj nas zawsze tak, jak my cię kochamy.
— Do zobaczenia!
— Bądźcie zdrowi!
Mateusz przeżegnał się i ruszył, za nim podążył Filip, wiozący państwa Wolskich i dzieci, które pełnem żalu i smutku wejrzeniem żegnały Lasek, gdzie im było tak dobrze i swobodnie.
— Do widzenia! do widzenia! — wołały maleństwa, chociaż ci, do których to pożegnanie było wystosowane, już tego słyszeć nie mogli.
Bryczki zniknęły w tumanie kurzawy, a w Lasku na ganku długo jeszcze stał Bolesław z siostrą.
— Smutno ci? — spytała Anielka.
— Bardzo... — odrzekł.
— Cierpliwości, braciszku. Niech cię to pocieszy, że i jej także jest smutno. Ja coś o tem wiem.
— Anielciu!
— Dość, dość, już i tak powiedziałam za dużo...
W Pokornicy, przy karczmie, Mateusz konie zatrzymał.
— Cóż to? popasać chcesz już? — zapytał regent.
— A nie, jeno godziłoby się pożegnać...
— Aha... z narzeczoną... Żegnajże się, żegnaj! byle nie za długo, mój ty zakochany młodzieńcze!
Mateusz raźnie zeskoczył z kozła i zbliżył się do kobiety, oczekującej go przed karczmą. Zamienili z sobą słów kilka, poczem babina zbliżyła się do powozu.
— Już niech go wielmożny pan — rzekła, całując w rękę regenta, — i wielmożna pani, i wielmożna panienka mają w swojej opiece...
— Bądź spokojna, kobieto: włos mu z głowy nie spadnie...
— Żeby jeno tych dwustu rubli nie utracił, bo to na grunt przeznaczone, a jakże bez gruntu chłopa wyżywić?
Regent przyrzekł, że i nad tem czuwać będzie, Mateusz zaś zaklął się, że przyniesie w całości i dowody i kapitał za kilka tygodni, jak tylko zmiarkuje, że kartofle już wykopane, i że żadna przeszkoda na drodze do szczęścia nie stoi.
Powrót odbył się pomyślnie, przy pięknej pogodzie, a kiedy zegar miejski północ wydzwaniał, regent z siostrą i córką znajdował się już w swej wygodnej, ulubionej wilii.





XII.

N
Następnego dnia panna Malwina i Wanda, zmęczone podróżą, spały dłużej, niż zwykle, regent zaś, aczkolwiek kości go bolały, wstał o zwykłej godzinie i obejrzawszy maleńkie swoje gospodarstwo, pojechał do miasta.
Stęsknił się do kolegów, do winta, a nowinki miejskie, najświeższe wiadomości o dokonanych sprzedażach i tranzakcyach miały dla niego obecnie urok szczególny. W Lasku było mu dobrze, bawił się — ale nie miał tego, co się stało konieczną życia jego potrzebą — nie miał miasta.
Przedewszystkiem pobiegł do cukierni.
Właściciel tego zakładu, uprzejmy Szwajcar, od pół wieku w tem mieście osiadły i nie mogący się jeszcze pozbyć cudzoziemskiego akcentu, ujrzawszy pana Gorgoniusza, aż wybiegł z za bufetu, aby go powitać.
— Ach, szanownego, kochanego pana regenta! — wołał, akcentując silnie ostatnie sylaby, — powitać, powitać, o zdrowie zapytać!... Nie mieliśmy honoru dawno, bardzo dawno...


— A szanownego, kochanego pana regenta!..

— Jakże się miewasz, panie Francesco?
— Bardzo mało, panie dobrodzieju, bardzo maleńko, zaledwie cokolwiek... Zaziębiłem płuca, doktor był, medycynę dał...
— Ale teraz lepiej już?
— Bardzo mało, bardzo mało, ale... w sklepie jestem, do usług kochanych gości...
— Cóż tu słychać?
— O! dużo słychać...
— Cóż takiego?
— Zegar na wieży trzy dni nie chodził, reparowali go; na przedmieściu góra się obsunęła, dwa domki rozebrali; żydowski rabin umarł, pochowano go przed tygodniem; naprzeciwko okradli sklep; cukier zdrożał; majątek Ząbki sprzedany; pan Roman powrócił...
— A słyszałem, ożenił się podobno...
— Troszeczkę, panie dobrodzieju, w Warszawie.
— Widziałeś pan panią Romanową?
— Miałem ten honor: byli oboje w cukierni, kupowali ciastka kremowe. Pani się zna. Chwaliła, że takie same jak w Warszawie u Lourse’a, tylko większe. Firma nasza uczciwa, nie skąpi kremu dla łaskawych konsumentów, nie żałuje nic...
— Ładna pani młoda?
— Rzecz gustu, panie dobrodzieju, podług upodobania.
— Ale podług pana, przecież znawca jesteś...
— Oho! ci devant znawca, koneser... Tak, panie dobrodzieju, koneser, koneser... ach! to już dawno minęło...
— Ależ nie odpowiadasz pan wprost na zapytanie: czy pani Romanowa ładna, czy brzydka?
— Bardzo, bardzo ładna, ci devant... i monumenti della bellezza passata... Ricordi...
Regent się śmiał.
— Więc teraz brzydka jest zapewne, jak noc...
— Firma uczciwa, panie dobrodzieju, nie obmawia swoich klientek! Pan dobrodziej pozna, osądzi podług gustu własnego...
— Podobno energiczna...
— Podobno... Tak słyszałem... duża energia, dama z energią.
— A Roman często przychodzi?
— Po ciastka przychodzi — tak...
— A na czarną kawę, na szachy, na pogawędkę, na gazety?..
— Nie bywa teraz, zmienił gust.
— Zmienił?
— Kto się ożeni, to się odmieni, panie dobrodzieju. Wszyscy są tego zdania...
— Zapewne. A cóż porabia pan Kalasanty?
— Pan Kalasanty? Zawsze wesół, zawsze zdrów, atleta... gimnastyk... Jeżeli pan dobrodziej zechce pół godzinki przepędzić nad gazetą, to się pan z nim zobaczy...
— Przyjdzie?
— Zawsze bywa o tej porze, punktualnie. W osobnem naczyniu gotuje się kawa specyalnie dla niego.
— Ależ on o dziewiątej jada gorące śniadanie.
— Tak, ale dopiero o dwunastej ma obiad, a nie może znosić długiego antraktu. A propos... zapomniałem o najważniejszej rzeczy powiedzieć.
— Cóż takiego?
— Od tygodnia mamy teatr. Doskonałe towarzystwo. Cztery razy tygodniowo grywają. Bilety, jak zwykle, u mnie. Może zatrzymać dla pana dobrodzieja lożę na jutro? Znakomita sztuka, bardzo chwalą. Artyści primo cartello, artystki piękne, repertuar odświeżony...
— Dziękuję; jeszczem się nie rozpatrzył po przyjeździe i nie wiem, co mi na jutrzejszy dzień wypadnie. Zresztą, wiadomo panu, że za teatrem nie przepadam, wolę inne rozrywki, a przedewszystkiem towarzystwo.
— Gazety świeżutkie: prosto z poczty — mówił uprzejmy cukiernik, rozkładając na stole dzienniki, osadzone na kijach. — Gazety, tygodniki, illustracye warszawskie, francuskie, niemieckie, a pana Kalasantego tylko co patrzeć. Herbata z cytryną, ciasteczka? jak zawsze?..
— Jak zawsze, kochany panie...
Pan Gorgoniusz zatopił się w gazetach i studyował pilnie artykuł o jakimś drobnym konflikcie politycznym, gdy wtem drzwi otworzyły się z hałasem, i Kalasanty wbiegł do sali.
— Kawa dla mnie, tylko gorąca, jak ogień! — krzyknął na usługującego chłopaka.
— Moje uszanowanie szanownemu koledze, — odezwał się regent.
— A nareszcie! jesteś przecie, jakże się miewasz? kiedy powróciłeś? a czy otrzymałeś list ode mnie?
— Jestem; miewam się dobrze; powróciłem wczoraj; list otrzymałem, a za pamięć i wiadomości dziękuję.
— Bardzo długo bawiłeś na wsi, kochany regencie. Musiałeś się też i wynudzić śmiertelnie...
— Przeciwnie, przepędzałem czas doskonale.
— Wyobrażam sobie, żeś godnie podtrzymywał na zapadłej prowincyi sławę naszych winciarzy i w kozi róg zapędziłeś zaściankowych fuszerów, chociaż, co prawda, takie łatwe zwycięstwa nie sprawiają szczególnej satysfakcyi.
— Nie grałem wcale.
— Czy może być?!
— Na seryo.
— Jabym nie wytrzymał. Gdyby nie było partnerów, nauczyłbym grać wszystkich domowników, chociaż i tego nie potrzeba, bo niema przecież tak zapadłego kąta w kraju, żeby się nie znalazł sąsiad, doktor, aptekarz, ksiądz...
— Zapewne, ale mi o to wcale nie chodziło; przeważnie przepędzałem czas na świeżem powietrzu, chodziłem dużo, polowałem...
— Polowałeś? proszę! Nie wiedziałem, że jesteś myśliwy.
— Pokazuje się, że mam talent wrodzony; zabiłem moc kaczek...
— Dzikich?!
— Oczywiście... Któżby do swojskich strzelał?
— Pyszne jedzenie kaczka; bardzo lubię. Na śniadanie mogę zjeść jedną, na obiad dwie. W gruncie rzeczy nie wielki to ptaszek, zabawka raczej, niż jedzenie...
Mówiąc, pan Kalasanty połykał gorącą kawę i ciastka; w ciągu kilku minut sprzątnął wszystkie, ile mu podano.
— Apetyt zawsze ci służy, — rzekł regent.
— W ogóle jadam mało, ale za to często. Dziś na śniadanie talerzyk zrazów z kaszą, teraz szklaneczka kawy i do obiadu już nic a nic. Na obiad niby trochę więcej, ale za to aż do herbaty ścisły post.. Chyba kilka jabłek albo gruszek dla zdrowia, przy herbacie cokolwieczek i byle czego, a kolacya, jak zwykle, odrobina mięsa, trocha sałaty lub kartofli, oto całe moje pożywienie dzienne. Po troszeczku, a często... Jak ptaszek — daję ci słowo, Gorgoniuszu.
Regent miał wielką chęć powiedzieć swemu przyjacielowi, że taki ptaszek nazywa się po polsku: wilk, — ale wstrzymał się z tą uwagą, nie chcąc robić żarłokowi przykrości.
— No, cóż powiesz o postępku Romana? — zapytał Kalasanty.
— A nic.
— Jak to nic? Waryatem być trzeba, żeby na starość zaprzęgać się w takie jarzmo...
— Mój kochany, jeżeli mu z tem dobrze, to owszem; powinszować tylko...
Pan Kalasanty nie mógł się zgodzić na to zdanie i usiłował przekonać regenta, że Roman postąpił jak najgorzej; że można mu przebaczyć wiele błędów, ale tego nigdy. Wolność osobista jest najdroższym skarbem człowieka; jego przyzwyczajenia, wyrobiony przez lata tryb życia, rozkład wszystkich godzin dnia, towarzystwo, niewinne rozrywki, kuracya, — boć przecież każdy ma swój system kuracyi, — to wszystko, co przez długie lata było treścią życia, małżeństwo burzy, rujnuje, rozwala w gruzy. I za co? dla czego? po co?
— Waryat jest. Wyobraź sobie, onegdaj spotykam go na ulicy. Niesie w ręku jakiś przedmiot dość długi, owinięty w gazetę. Pytam żartem co to jest: flotrowers czy laska? Odpowiada, że parasolka! A niechże cię nie znam! Parasolkę niesie do reparacyi, bo pani kazała... No, no, poczekajmy jeszcze z tydzień, będzie chodził do miasta po nici, albo po włóczkę! Jabym za żadne skarby świata nie poszedł... Wieczory prawie wszystkie przepędza w domu, z resursy się wykreślił, a przy obiedzie, jak słyszę, wolno mu wypić tylko jedną szklankę piwa... Ja nie mam nic przeciwko wstrzemięźliwości, owszem, uznaję jej najlepsze skutki, ale niechże ta wstrzemięźliwość wynika z dobrej woli, nie zaś z przymusu.. Owszem, niech ja piję tylko jedną szklaneczkę; niech nie pijam wcale, ale zarazem niech wiem, że nikt mi nie kwestyonuje prawa wypicia całego antałka, beczki, okseftu, jeżeli mi się podoba! Taki, proszę cię, Roman zrzeka się dobrowolnie swego „habeas corpus.“
— Przecież go żona na klucz nie zamyka!
— Literalnie nie, ale faktycznie. Śliczny mi „habeas corpus,“ skoro trzeba wykreślić się z resursy, nosić stare parasolki do reparacyi, prowadzić żonę na spacery, chodzić z nią do teatru, do kościoła, wszędzie, dokąd ona iść chce i dokąd prowadzić się każe...
— Ale za to, ma z niej, jak pisałeś, znakomitą partnerkę do winta.
— Nietylko do winta; może używać ile chce bezika, pikiety, bo jejmość wszystkie gry zna wybornie.
— Więc jest i dobra strona...
— Ale śmieszna, regencie, śmieszna, jak cię kocham!... Salezy, który, jak wiesz, ma język złośliwy, już to wyzyskał i puścił w mieście koncept, że Roman grywa w winta z asystencyą... żony... Ostatecznie, straciliśmy doskonałego towarzysza bezpowrotnie, bo jejmość coraz bardziej będzie go trzymała na uwięzi. Taki Herod... Poznasz ją zapewne. Zdaje się nawet, że w tym tygodniu ma być u nich przyjęcie...
— Nie mogę przecież u nich być, dopóki mi wizyty nie złożą.
— Na to długo czekać nie będziesz; magnifika lubi towarzystwo, i gdyby nie to, żeś wyjechał na wieś, niezawodnie już byliby oboje u ciebie. Możesz być pewien, że nie minie ciebie ten zaszczyt.
— Bardzo rad mu będę...
— Ocenisz jej uzdolnienie karciane. Co prawda, to nie grzech; gra jejmość koncertowo... Liczymy też na ciebie, że ją trochę zawstydzisz...
Pan Gorgoniusz miał do załatwienia interes w hypotece. Poszli więc razem z Kalasantym.


...Pełno tam było ludzi, adwokaci, regenci...

W tych ponurych, sklepionych izbach, z oknami zaopatrzonemi w grube kraty żelazne, w izbach pełnych ksiąg wielkich, ciężkich, w skórę oprawnych, w izbach pełnych dymu z cygar, a gwarnych, regent znalazł się w swoim żywiole.
Pełno tam było ludzi; adwokaci, regenci, właściciele domów i majątków ziemskich, Żydzi, spekulanci, faktorzy, uwijali się w ruchu gorączkowym, wszystkim było pilno, każdy chciał swoją sprawę załatwić jak najprędzej, ten szukał jednej księgi, ów drugiej, trzeci dziesiątej...
Naraz rozległ się ochrypły głos jakiegoś jegomości:
— Proszę o księgę: „Koronówek litera B!“
— To Wolmańskiego majątek, — rzekł pan Gorgoniusz do swego towarzysza.
— A tak...
— Ciekawym, co on robi za akt, że mu księga potrzebna?
— Nie wiem; ale jeżeli życzysz sobie, mogę się w tej chwili dowiedzieć. Ten zakatarzony jegomość jest dependentem u regenta Górskiego.
— Ależ znam go doskonale!
— Więc chodźmy do kancelaryi, to się dowiemy...
— Ja tu — odrzekł pan Gorgoniusz, — mam zamówić wypis, ale jeżeli jesteś łaskaw, to się dowiedz.
— Skoro ci na tem zależy, kochany regencie natychmiast.
— Ależ nic mi nie zależy, bynajmniej, prosta ciekawość, jedynie ciekawość. Hypoteka Koronówka, o ile mi wiadomo, dotychczas była zupełnie czysta; oprócz sumy Towarzystwa kredytowego, nie obciążał jej ani grosz długu. Oto powód, dla którego mnie zażądanie księgi interesuje.
Tym razem pan regent nie powiedział prawdy, a hypoteka Koronówka obchodziła go z innego powodu. Pomimo wszystkiego bowiem, pomimo kategorycznej odpowiedzi córki, pomimo jej zamiarów i rady Salezego, regent nie tracił nadziei, że ostatecznie Wandę po swojej myśli za mąż wyda. Zdawało mu się, że spostrzega rodzącą się w sercu Wandy sympatyę dla Bolesława, ale wiele sobie z tego nie robił, wiedząc, że młodzieniec ma zamiar wyjechać dość daleko i objąć obowiązki w cukrowni. Regent uplanował sobie, że pozornie będzie się na wszystko zgadzał i zarazem wszystko zwłóczył, licząc na to, że czas stanie mu się najlepszym sprzymierzeńcem...
Pannie — myślał sobie — wszelkie mrzonki, mające dotychczas urok, spowszednieją, a zręczna dyplomacya ojca obudzi w niej zamiłowanie do innych zupełnie ideałów. Przejdzie rok, dwa, a wtenczas zjawi się zięć, upatrzony zawczasu, i zabierze pannę, jak swoją... Z tego to powodu regent ciągle o Wolmańskim myślał, i obecnie, usłyszawszy, że księga jego majątku potrzebna jest do jakiegoś aktu — zaciekawił się bardzo.
Kalasanty nie dał długo na siebie czekać. Nie upłynął kwadrans, gdy powrócił uśmiechnięty i zadowolony z siebie.
— Już wiem! — rzekł, odprowadzając regenta w sam kąt izby, gdzie było miejsce swobodne.
— A cóż?
— Zwyczajna pożyczka hypoteczna...
— Co?!
— Wyraźnie mówię: pożyczka hypoteczna; piętnaście tysięcy na sześć procent rocznie; pierwszy numer po Towarzystwie, a ponieważ Towarzystwo w trzech czwartych spłacone — więc i w pierwszej połowie szacunku. Murowana lokacya, nie prawdaż?...
— Zapewne... Któż daje?
— Niejaka pani Weronika Migdalska, de domo Przetakiewiczówna, wdowa po obywatelu tutejszego miasta. Niedawno sprzedała dom i obecnie lokuje pieniądze na Koronówku. Listami zastawnymi wypłaca... a wzdycha przy tem, a jęczy, a płacze, jakby była na pogrzebie... Nie może się baba rozstać bez lamentu z pieniędzmi.
— Znam i tę jejmość. Oczywiście, Wolmański jest przy akcie...
— Jest. Chcesz się z nim widzieć?
— Nie; nie mam do niego interesu, tak się pytam, jedynie przez ciekawość. Ostatecznie cóż mnie to obchodzi?
Kalasanty spojrzał uważnie na swego starego przyjaciela. Pewna myśl przemknęła mu przez głowę.
— Domyślam się — rzekł. — Dziwi cię, na co człowiek tak zamożny potrzebuje pieniędzy.
— Może chce dom kupić, albo majątek ziemski.
— Skądże znów? Dom ma, a Koronówek swoją drogą. Coby robił z innym majątkiem? To nie dla niego. Ja to jednak spenetruję, i będziemy wiedzieli doskonale. Nie chwaląc się, kochany Gorgoniuszu, jestem do śledztwa jedyny, i przez długoletnią praktykę kryminalną wyrobiłem w sobie taki talent, że mi każdy złodziej, bez wyjątku, wyśpiewywał wszystko, co tylko kiedy zbroił i co zbroić zamierzał.
— Ależ Kalasanty, cóż to ma za związek?!
— No tak, pożyczka hypoteczna jest rzecz cywilnej natury, ale jeżeli idzie o zbadanie motywu, jaki skłonił pożyczającego do obciążenia majątku, to biegłość śledcza zbyteczną nie jest, przeciwnie, ułatwia ona...
Rozmówiwszy się jeszcze o wypis, zasięgnąwszy informacyi, jakie mu były potrzebne, regent z panem Kalasantym opuścili kancelaryę hypoteczną i udali się do sądu, zobaczyć, co się też tam dzieje. Bardzo często zaglądali do tego przybytku sprawiedliwości z przyzwyczajenia.
Tam można było spotkać znajomych adwokatów, dowiedzieć się o różnych interesach, o nieruchomościach do sprzedania, sumach hypotecznych do odstąpienia. Pan Gorgoniusz lubił o takich interesach wiedzieć, nie dlatego, żeby sam w spekulacye się bawił, ale niejednokrotnie proszony był przez swoich dawnych klientów o informacyę lub radę. Radził też i informował bezinteresownie, dla przyjemności własnej, dla tego miłego przekonania, że jeszcze jest pożyteczny i że ludzie go mają za doskonałego prawnika.
Była to próżnostka starego jurysty, nieszkodliwa nikomu, a w wielu razach pożyteczna. Pan Gorgoniusz nieraz mógł się pochwalić, że w zawiłej kwestyi do niego po radę przyszli, i przy tej sposobności, powiedzieć coś o starej generacyi prawników, do której należeć uważał sobie za zaszczyt.
— Tylu mają młodych — mówił z dumą, — a jednak bez nas się nie obędą!
Gdy znalazł się w gmachu sądowym, wśród znajomych, tracił rachubę czasu. Siedziałby tam cały dzień i słuchał.
Kalasanty wymknął się pod jakimś pozorem, bo już się południe zbliżało, więc systemem przyjętym przez ptaszki, musiał dziobnąć parę talerzy zupy i kilka kawałków pieczystego, pogimnastykować się trochę dla strawności, wypalić cygaro, wypić kawę.
Wszystkie te czynności spełniał z namaszczeniem, w skupieniu ducha i nie cierpiał, gdy mu je przerywano.
Regent znał tę słabostkę swego przyjaciela, nie chcąc mu więc przeszkadzać, pożegnał go, prosząc, ażeby nie zapominał o willi.
— Wiesz, jakie są w moim ogrodzie renklody — dodał dla zachęty.
— Wiem, wiem, pyszności!.. a czy już dojrzałe?
— Właśnie, w samą miarę...
— A to wpadnę do ciebie, Gorgoniuszu, lada dzień. A czy nie obrazisz się, jeżeli wezmę z sobą koszyczek? Maleńki, taki oto, aby dla zabawki.
— Ależ nawet dwa i spore! Z całą przyjemnością. Znajdzie się jeszcze i co więcej na drzewach.
— Owoce, zwłaszcza przy ruchu, są wyborne dla zdrowia — rzekł Kalasanty. — Stawię się tedy z koszyczkiem...
— Czekam, choćby dziś...
Załatwiwszy jeszcze kilka sprawunków, regent ruszył do domu i przez całą drogę zastanawiał się nad pytaniem: co Wolmańskiemu może być po pieniądzach i na jaki cel zamierza ich użyć?
Robił różne przypuszczenia, ale ani jedno nie wydało mu się dość usprawiedliwionem i prawdopodobnem.
Przy obiedzie rozmawiał pan Gorgoniusz z siostrą i z córką. Pobyt na wsi dostarczał przedmiotu do pogadanki. Przypominano sobie różne szczegóły, mówiono o polowaniu, które się tak świetnym zakończyło rezultatem.
Godziny popołudniowe spędził regent w swojej kancelaryi; córka prosiła go o chwilę rozmowy.
— Nie, moja Wandziu — odrzekł, — dziś ci służyć nie mogę, muszę się rozpatrzyć w pewnych papierach. Jutro, pojutrze, owszem. Mamy czas, nikt nas nie goni...
Właściwie nie miał żadnych papierów do rozpatrywania, chciał tylko rozmowę, której treści domyślał się naprzód, odwlec.
Usiadł na fotelu swoim ulubionym, wypłowiałym ze starości, zapalił fajkę i zadumał się.
Rozważał w myśli wszystko, co słyszał od Wolskiego, Bolesława i jego matki; przyszedł mu na pamięć Lasek i ów chłop, orzący liche zagonki.
Tak, — myślał sobie, — prawda... życie ciężkie, trzeba nowych dróg szukać, a że jeszcze nie są gotowe, więc je torować należy. Nam łatwiej było, naszym dzieciom trudniej... Kalasanty powiada, że to wszystko nic nie warto, że to gonienie wiatru w polu, kręcenie biczów z piasku. Zapewne, ale przecież oni mają trochę słuszności. Tak, mają trochę, dużo nawet. Fakta za nich mówią. Ta kobieta, wychowana w dostatkach, w zbytkach, wątłego zdrowia, znalazłszy się w położeniu ciężkiem, prawie bez wyjścia, na rozdrożu, stawia jednak losowi złemu opór, nie daje się. Chwyta się jako jedynej nadziei ratunku, kawałka roli tak lichej, na którąby ani jej ojciec bogacz, ani mąż nie spojrzał. Bierze się do tego bez znajomości rzeczy, jedynie tylko z wolą, pracuje, skąpi, znosi prywacye. Skąd moc? Oczywiście z duszy ją bierze, z serca, z wielkiej miłości dla dzieci, z tych źródeł, które nie są zaliczone do żadnej kategoryi majątków, a przecież taki wielki majątek stanowią. I wytrwała, zdobyła czego jej potrzeba, ukręciła ów bicz, dokonała tego, co niemożliwem prawie się wydawało. I jeszcze z tej szkoły doświadczenia naukę wyniosła. „Mniejsza o majątek — mówiła przy pożegnaniu, — dajmy dzieciom siłę, przygotowanie do wałki z losem — to najlepszy posag...“ Prawda, to wszystko prawda, ale z jakimże losem ma walczyć moja córka? Cóż jej grozi? Człowiek, którego chciałbym widzieć jej mężem, ani swojego, ani jej majątku nie strwoni, przeciwnie, podwoi go raczej, a może i potroi... Na cóż więc jakieś marzenia, dążenia, próby samodzielności — po co?
Wstał i po stancyi przechadzać się zaczął, chodził bez przerwy, tarł czoło; przyszli mu na myśl Wolscy.
To znów co innego; dwoje biedaków: on sierota, ona córka niezamożnych ludzi. Każde z nich torowało sobie samo ścieżkę życia. Pobrali się — może to lepiej, może gorzej. Niby lżej we dwoje, ale za to nowe obowiązki, a ciężkie... Uczył się, męczył, dobijał i czegoż się dobił?... Posady w fabryce! Jest-że to co? — Nic! Fabryka się spali, właściciel zbankrutuje albo sprzeda zakład — no, i znowu szukaj wiatru w polu. Gdzie podstawa bytu, gdzie emerytura, zabezpieczenie starości? Feliks dowodzi, że i na to czas przyjdzie, powstaną kasy i stowarzyszenia. Co to warto? Żeby był przy mnie praktykował, i chociaż na dependenta się wyrobił, miałby pewniejszy los. Póki świat światem, ludzie interesa pieniężne między sobą mieć i akta notaryalne robić muszą. Kupno i sprzedaż, pożyczka, dzierżawa, współka, to czy owo, zawsze będzie, nie ustanie nigdy, a wszystko inne przemija. Pani Zofia swego syna także jakimś technikiem zrobiła: cukier ma ważyć! Co to warto! Niby coś, a w gruncie rzeczy nic... A ci się jeszcze cieszą! Cieszą się i pysznią, że nowe ścieżki torują, że Amerykę odkryli... w tkalni, garbarni albo w sklepie za ladą. I niech ich tam, niech się cieszą, niech kują czy garbują, skoro taka moda, ale czemu mi córkę na nowe dróżki prowadzą? Przecież to nie ich dziecko, tylko moje; jam ją wychował, ja dla niej żyłem i żyję; ja obmyśliłem dla niej przyszłość i szczęście... Czego mi to psują? Mnie, pamiętam, ojciec nieboszczyk sędzia, gdym szkoły skończył, powiedział: „Pójdziesz, Gorgoniuszu, na aplikacyę“ — i ani mi w głowie było nie posłuchać. Poszedłem, no i pomaleńku, stopniowo, posuwałem się naprzód. Dziś mam kawałek chleba, dach nad głową do samej śmierci, siostrze zabezpieczę byt dożywotni, córce majątek dam. Nie były mi w głowie fanaberye, nie goniłem wiatru w polu...
Machnął ręką.
A tenże chłop w polu, tam pod Laskiem, ów filozof siermiężny, zadowolony ze swych piaszczystych zagonków, dowodzący, że niema złego gruntu, tylko źli gospodarze, — to także jeden z tych, może nawet ich bezwiedny pierwowzór.
Piękny zegar szafkowy, antyk, szóstą godzinę wydzwonił i przerwał te rozmyślania.
Pan Gorgoniusz spojrzał przez okno i spostrzegł zbliżających się gości.


Okazały pan Kalasanty niósł w ręce koszyk elegancki.

Byli to dwaj antagoniści, dla tego może dotrzymujący towarzystwa jeden drugiemu, aby się módz sprzeczać i kłócić bez ustanku.
Przyszli z miasta pieszo.
Okazały pan Kalasanty niósł w ręce kosz elegancki z przykrywką, ale w rozmiarach pokaźnych, szczupły zaś jego towarzysz, w okularach niebieskich, kroczył obok z ironicznym uśmiechem na ustach.
Kalasanty ocierał spocone czoło, Salezy zapiął kołnierz od paltota pod samą szyję i wyglądał tak, jakby febra nim trzęsła.
Regent wybiegł na ganek, aby gości powitać.
— Jakże to dobrze, żeście przyszli! I pieszo?
— Dla spaceru, cóż to znaczy!...
— Ja — rzekł Salezy, — proponowałem dorożkę do współki, ale pan Kalasanty jest skąpszy, niż Roman po ożenieniu.
— Powtarzam, że nie dla skąpstwa, lecz dla ruchu...
— I z koszyczkiem! — dodał Salezy, — z koszyczkiem, żeby się podróż opłaciła. Regencie, on ci z korzec kartofli w ten koszyk zabierze, a może kopę kapusty lub cielę...
— Niechże bierze, co chce! Serdecznie rad jestem, żeście przyszli. Daj-no, panie Kalasanty, ten kosz, tymczasem postawimy go na ganku, a później Wandzia go każe napełnić.
— Nie udźwigniesz, Herkulesie!

— Nie obawiaj się, kochany panie Salezy: jeszczebym ciebie potrafił zanieść do miasta, nie tylko taki koszyczek!
— Nie będziesz go niósł, pieszo powracać wam nie pozwolę. Mateusz was odwiezie. Chodźcież do pokoju.
Pan Kalasanty chwalił wyborne renklody, potem przyniesiono zielony stolik, i przyjaciele przepędzili wieczór przy grze.





XIII.

W
Więc już sobie tego wyperswadować nie dasz — mówił regent do Mateusza, który mnąc czapkę w ręku, stał przy drzwiach.
— Toć już wielmożny pan regent nowego stangreta ma, a ja sam mogę zaświadczyć, że człowiek uczciwy i na wszystkie cztery boki odpowiedzialny. Też jak ja, przez całe swoje życie przy koniach służył i prędzej sam nie doje, aniżeli o pańskim dobytku zapomni. Wierny jest człowiek i nie pijak, a nigdzie krócej niż dziesięć lat nie służył...
— Nie o to mi idzie. Człowiekowi, choć go już zgodziłem, mogę inne miejsce znaleźć, ale ciebie chciałbym powstrzymać. Czyś się dobrze zastanowił nad tem co robisz?
— A cóż ja robię złego? Żenię się.
— I nie będziesz tego żałował?
— Albo ja wiem?...
— Ale na co ci ten kłopot?
— Ha, wielmożny panie, kobieta mi się trochę udała...
— Stary jesteś dziad.
— I ona nie dziewucha.
— Siedziałbyś u mnie do samej śmierci. Czy ci źle?
— Wielmożny panie regencie, zgrzeszyłbym, gdybym rzekł, że źle. Takiej dobrej służby, jak tu, na świecie niema. Pan regent jak ojciec, pani jak matka, a panienka... to już nawet powiedzieć nie umiem. Niech jej Pan Jezus da wszystko jak najlepiej, czego jeno sama żąda.
— Widzisz, stary, niby to nas kochasz, a pomimo to, rzucasz nas, i dla kogo? dla baby, której prawie nie znasz...
— Wielmożny panie, sprawiedliwie nie tylko dla baby.
— A więc?
— Niech się wielmożny pan nie dziwuje, toć gruntu kawałek ona ma, a jeszcześmy trochę upatrzyli do kupienia od Szymka Muchy — i gospodarstwo będzie. Ot, choć raz jeszcze przed śmiercią człowiek swoje własne zagonki zasieje, zaorze i chleb z nich będzie jadł. Gdyby nie to, jabym ani pana, ani pańskich koni do śmierci nie opuścił. Napowiedziałem ja już Walentemu, przykazałem, żeby dbał jak o swoje, poczyściłem zaprzęgi, powozik, brykę; oddam wszystko jak szkło świecące, jak złoto...
— Ha! trudno, skoro już tak sobie postanowiłeś; idźże do baby, a jak będzie ci źle, to powracaj.
— Nie według baby, panie, jeno według gruntu postanowienie moje...
— Kiedyż chcesz odejść?
— Dziś, panie. Paśport mam, mentrykę mam, tylko do księdza wstąpię po świadectwo, jako zapowiedzi tu są ogłoszone.
— Więc mam ci wydać twoje oszczędności?
— Jeżeli łaska pana.
— Dobrze — rzekł pan Gorgoniusz, otwierając szafę ogniotrwałą; — stosownie do twojej woli odebrałem już z banku. Masz dwieście rubli własnych. Ja ci za wierną służbę tyloletnią dodaję siedmdziesiąt pięć, a panienka dwadzieścia pięć — razem tedy masz trzysta.
— O Jezusie Nazareński! — ryknął Mateusz: — taka kupa pieniędzy! a niechże wielmożnemu państwu Bóg miłosierny we stokroć nagrodzi... Toć ja będę teraz gospodarz wielki, na dużej fortunie obsiedziały...
Z radości chłop zaczerwienił się jak burak, a oczy miał pełne łez.
— A słuchaj-no, Mateuszu — mówił regent, — bądź w drodze ostrożny, pieniędzy nie zgub i nie daj sobie ukraść. Wódki nie pij, choćby cię największa chęć brała; pilnuj się, bo gdybyś bez grosza do Pokornicy przyszedł, toby cię baba znać nie chciała i z pewnością nie wyszłaby za ciebie.
— Oj to pewnie, wielmożny panie, święte słowa... Onaby mnie nie chciała bez pieniędzy, jabym jej nie chciał bez gruntu. Będę też pilnował swych papierków jak oka w głowie, a do karczmy żadnej nie wstąpię i kieliszka do garści nie wezmę, aż już w Pokornicy na weselu...
— No, niechże ci Bóg szczęści, mój stary!
— Niech wielmożny pan wybaczy mi, jeżeli co złego uczyniłem, niech nie wspomina źle Mateusza, bo ja zawdy i zawdy...
Nie dokończył dziad, ocierał tylko oczy rękawem i wzdychał, a regenta po ręku całował.
Przyszła panna Malwina i Wanda, Mateusz kłaniał im się nizko, dziękował, szczęścia wszelakiego życzył, jak umiał najwymowniej.
— Ja jeszcze wielmożnych państwa oczyma swemi obaczę.
— Owszem, Mateusz, przyjedźcie tu kiedy...
— A może i w Lasku państwo będą, może Pan Bóg da, że... bo juści tamten panicz jak malowanie, dla naszej panienki samo prawie kawaler.
Wanda zarumieniła się i wybiegła z pokoju.


...Opuścił dom regenta i powlókł się pieszo...

Tegoż dnia Mateusz opuścił dom regenta i powłókł się pieszo do Pokornicy, marząc o swojem własnem gospodarstwie. Słowa dotrzymał, do karczmy nie wstępował, a w pierwszym liście, jaki pani Zofia z Lasku wysłała do Wandy, była wiadomość, że ślub się odbył i że państwo młodzi kupili spory kawał ziemi.
W domu regenta zaszły pewne zmiany. Ustąpił on wymaganiom córki. Panna Wanda codziennie rano jeździła do miasta i cały dzień przepędzała w zakładzie fotograficznym, jako uczenica, razem z Anielką, która również obrała sobie ten zawód. Zakład nabyła Wanda, ale poprzednia właścicielka pozostała w nim, jako kierowniczka i zarazem nauczycielka na dwa lata.

Panna Aniela zamieszkała przy Wolskich, którzy odnajęli jej jeden pokój.
Niechętnie bardzo regent zgodził się na tę naukę i na kupno zakładu, lecz po kilku miesiącach, widząc, że córka jest zadowolona i szczęśliwa, że dobry humor nie opuszcza jej wcale — przestał zrzędzić.
Wanda, wdzięczna ojcu, że pozwolił spełnić jej zamiary i marzenia, starała się osładzać mu każdy dzień, każdą niemal chwilę razem spędzoną. Brała się do tego bardzo zręcznie, tak, że regent z obawą i trwogą myślał nieraz o tem, co będzie, gdy córka za mąż wyjdzie i gdy zostanie bez niej, osamotniony.
Na pracę swej córki zapatrywał się jak na zabawkę, i nieraz mówił do przyjaciół swych, którzy mu kupno zakładu ganili:
— Cóż mam dziecku żałować? Póki była mała, kupowałem jej lalki; teraz niech się bawi fotografią, skoro tak chce. Nie nudzi się przynajmniej, owszem, tak ją to zajmuje, że wszystkie palce ma uczernione lapisem, czy jakiemś tam lichem chemicznem. Cieszy się, jest wesoła, zdrowa, a gdy po obrachunku miesięcznym pokaże się, że ma kilkadziesiąt rubli zysku, to jej sprawia większe zadowolenie, niż gdyby główny los na loteryi wygrała...
Rzeczywiście tak było.
Zapraszała ojca do zakładu, aby pokazać mu rachunki. Regent je przeglądał i uśmiechał się pobłażliwie.
— Co za zyski! jakie dochody!
— No, widzi ojczulek, niech one będą niewielkie, niech będą bardzo małe, ale zawsze są. Zarobione, zapracowane uczciwie. I co ojczulkowi szkodzi, że jego córka już nie jest zerem, ale robotnicą? że nie traci czasu napróżno?...
— Pięknie to, moje dziecko, ale...
— Jakież „ale,“ ojcze?
— To wszystko do czasu. Pójdziesz za mąż — i co zrobisz z tą altaną i aparatami? Chyba nie zasiądziecie oboje pod szklanym daszkiem...
— O tem potem...
— Masz zamiar starą panną zostać?
— Broń Boże! ale jak obecnie, nie życzę sobie zmiany losu. Jest mi dobrze, mam najzacniejszego ojca, ciotkę poczciwą, mam zatrudnienie, miłe towarzystwo, jestem zdrowa — czego mogę żądać więcej od losu?..
— Więc jesteś szczęśliwa zupełnie?
Zamyśliła się.
— Prawie, — odrzekła.
— Prawie... a więc nie zupełnie. Powiedz że mi, cóżby ci jeszcze kupić — zapytał z uśmiechem: — może drugą altanę i z dziesięć aparatów? Nie?..
— Nic teraz nie powiem.
— Ale tajemnica ta może się kiedy odsłoni w przyszłości?
— Może, może... nie wiem. Tymczasem dobrze jest, jak jest...
Przeszło kilka miesięcy; nastała zima i mrozy. Następca Mateusza, Walenty, codziennie odwoził pannę Wandę do miasta i przyjeżdżał po nią eleganckiemi sankami. W willi regenta kilka razy na miesiąc, oprócz zwykłych wieczorków wintowych, zbierało się większe towarzystwo. Bywali Wolscy, panna Aniela, kilku młodzieńców.
Pan Gorgoniusz cieszył się szczerze, że jego córka tak się ożywiła i nabrała chęci do życia. Zdawało mu się nawet, że wypiękniała.
Kiedy powróciwszy z miasta, wbiegała do domu, wesoła, z zarumienioną, przez mróz wyszczypaną twarzyczką, regent promieniał z radości.
Panna Aniela przyjeżdżała z Wandą co sobota i zostawała już na niedzielę; dopiero w poniedziałek rano obie powracały do pracy.
Dom cały ożywiał się z przybyciem tej wesołej, pełnej życia dzieweczki. Wybuchy srebrzystego śmiechu rozlegały się co chwila, dźwięki fortepianu i piosnek ludowych, które panna Aniela miłym bardzo głosem śpiewała, napełniały pokoje.
Regent bardzo polubił tę panienkę i sądził, że Wanda jej towarzystwu w znacznej części zawdzięcza humor swój i zadowolenie, więc też witał zawsze pannę Anielę najserdeczniej i zapraszał, aby zamieszkała w willi stale, żeby jak najczęściej przyjeżdżała.
Jednego dnia rano, gdy już Wanda odjechała do miasta, a regent zabrał się do czytania gazet, gdyż z powodu lekkiej niedyspozycyi, postanowił cały dzień w domu przepędzić, na dziedziniec zatoczyła się dwukołowa biedka, i wysiadł z niej Abram Wasserman, dobrze znany panu Gorgoniuszowi faktor i pośrednik przy sprzedaży domów i majątków.
Był to Żyd, ubrany staromodnie, w chałacie, ale nieco czyściej, aniżeli inni, miał brodę szpakowatą, nos potężny, oczy bystre, ruchliwe.


— Dzień dobry panu regentowi...

Wszedł wprost do kancelaryi.
— Dzień dobry panu regentowi... pan dobrodziej zapewne nie spodziewał się mnie tutaj zobaczyć?
— Zgadłeś. Cóż cię tu, mój Abramku, sprowadza?...
— Wstąpiłem, przejeżdżając; jest mróz bardzo wielki, chciałem się cokolwiek rozgrzać.
— Dokąd-że jedziesz?
— Proszę pana regenta, albo w naszym fachu wiadomo, dotąd człowiek jedzie? Jedzie sobie, gdzie się trafi, jak się trafi i kiedy się trafi.
— Ale przecież...
— Widzi pan regent, to jest tak. Ja wybrałem się do Nieckowa, ale jeżeli mi się po drodze jaki geszeft trafi, to pojadę gdzieindziej — a jeżeli mi się tu, u pana regenta co trafi, to zawrócę do miasta i nigdzie już dziś nie pojadę. To jest kombinacya całkiem prosta.
— A cóżby u mnie za geszeft miał być?
— Możeby był.
— Do sprzedania nic nie mam, nabywać nie zamierzam, pieniędzy w obroty nie puszczam.
— Ja wiem... Pan regent ma swoje spekulacye, ale one mały zysk przynoszą.
— Za to są pewne...
— Aj, proszę pana!... Pewność jest dobra rzecz, ale podług mojego rozumu, jeszcze z samej pewności nikt obiadu nie ugotował, a z mniej pewnego zysku tysiące ludzi żyją...

— Już ja dziękuję za takie interesa.
— Okropny dziś mróz jest, panie regencie, ja jeszcze się trzęsę, chociaż mam porządny kawałek futra.
— Cóż słychać w mieście?
— Jedno z drugiem nic. Bardzo mały ruch w interesach. Nie sprzedają, nie kupują nic. Zbożowy handel cokolwiek się rusza, no, a pieniężniki i lichwiarze zawsze mają robotę.
— Tak, u nich jest ruch.
— Jak na jarmarku... Ho, ho, żebym ja miał tylko jeden procent od tego obrotu, to pytałbym, ile cała Warszawa kosztuje! Oni zawsze mają. Wczoraj przyjeżdżał jeden pan ze wsi, trochę zaszargany, ale rzetelny i odpowiedzialny. Bardzo pilno potrzebował. Złożyli się we trzech, zrobili zielony kontrakt na pszenicę.
— Po czemu?
— Aj, po czemu! Albo będą mieli pszenicę za pół darmo, albo pięć na miesiąc od swoich pieniędzy. To jest ładny geszeft. Żebym ja miał trochę kapitału, to tylko takiebym robił, ale tak, biedny faktor, z czem będę wojował? Aj, zły czas jest teraz, bardzo zły!
— Powiedz-no mi, Abramie, bez długich wstępów i ceregieli: po co przyjechałeś? Zanadto dobrze cię znam, żebym wierzył, iż twoja tutaj obecność jest przypadkowa. Mów wyraźnie o co idzie. Wiesz przecie, że...
Wasserman brodę pogładził.
— No — rzekł, — to prawda. Z takim znawcą na interesa, jak pan regent jest, rzeczywiście nie potrzeba mówić dużo. Można w dwóch słowach.
— O cóż idzie?
— Temu kilka lat pan wspominał, że gdyby się trafił do sprzedania majątek dobry, dochodowy, toby pan kupił.
— Nie przypominam sobie...
— Ale ja doskonale pamiętam. Właśnie teraz jest taka okazya. Można kupić, potrzymać jakiś czas i bardzo korzystne odprzedać, bo kupiec zawsze się znajdzie. Rarytny interes, na moje sumienie, raz na dziesięć lat, — ale co ja mówię na dziesięć! — na dwadzieścia pięć lat może się zdarzyć taka sposobność.
— Zaciekawiasz mnie, Abramie.
— To jest, panie regencie, niedługo gadając, taki majątek, że drugiego podobnego w całej okolicy niema. Ziemia bardzo fajn, budynki jeszcze lepiej fajn, dwór to wcale nie jest żaden dwór, tylko pałac, las jest, woda jest, propinacya, młyn, tartak. Bardzo, bardzo piękny majątek!
— Nie domyślam się, a przecież chyba znam to złote jabłko, bo wogóle znam wszystkie majętności w tych stronach.
— Oj, oj, i jak jeszcze pan regent zna!
— Więc któryż?
— No, niedużo gadając, powiem tylko jedno słowo, a zaraz pan regent nabierze wielkiego smaku do tego interesu. To jest, panie regencie, Koronówek...
— Koronówek!... — zawołał regent zdziwiony, — chyba ci się przyśniło, mój Abramie. Koronówek miałby być na sprzedaż? to nie sposób!
— Z pewnością.
— Nie sposób, nie sposób! Gdyby właściciel chciał się go pozbyć, dałoby się słyszeć, jabym wiedział o tem...
— Skądżeby pan regent mógł wiedzieć, kiedy do dzisiejszego rana ja jeszcze nie wiedziałem? ja sam!...
— To jest coś niewytłómaczonego dla mnie.
— Niech pan regent poczeka, zaraz będzie wytłómaczone. Bardzo prosta rzecz. Pan Wolmański wyjeżdżał, nie był kilka tygodni, bawił w Warszawie, czy gdzieindziej, ja tego nie wiem...
— Istotnie niema go w mieście, i nie słyszałem żeby powrócił.
— Powrócił wczoraj. Dziś rano o godzinie ósmej przysłał po mnie, że jest bardzo pilny interes. Przyleciałem. Powiada: „Słuchaj, Wasserman! zarobisz, nawet dobrze zarobisz, tylko trzeba się wziąć do rzeczy ostro.“ — Dlaczego nie? ja wszystko robię ostro. Co pan każe zrobić? — Powiada: „Szukaj mi kupca na dom i na Koronówek.“ Ja się bardzo dziwiłem, pytałem: — Dlaczego? na co taki gwałt? — On mi na to powiada: „Głupi jesteś, nie twoja rzecz! Znajdziesz kupców, dam dobre faktorne; nie podejmiesz się, nie znajdziesz, to idź sobie do licha. Ogłoszę w gazetach, i kupcy sami się zgłoszą. Wołałem cię dlatego, że mi zależy na pośpiechu.“ To jest cała prawda. Ja brałem ten interes do głowy, myślałem trochę, przyjechałem tu.
— Wiesz doskonale, że ja nie mam zamiaru kupić. Po cóż więc czas tracić napróżno?
— Prawda, ale ja wiem i to, że do pana przychodzą ludzie po radę, pytają się: co można kupić? gdzie dobrze pieniądze ulokować? Ja wiem, że pan regent niejednego amatora ma. Moglibyśmy doskonale zarobić.
— To jest kto?
— Pan regent trochę, ja trochę.
— Niemam zamiaru być twoim wspólnikiem, panie Wasserman.
— Czy to, z przeproszeniem, może panu ubliżać?
— Nie, ale wogóle wdawać się w to nie chcę.
— Dlaczego?
— Nie widzę potrzeby usprawiedliwiać się.
Wasserman zrobił minę płaczliwą.
— Panie regencie — rzekł, — na co ja mam być skrzywdzony? Ja mam żonę i dzieci, ja poniosłem już na ten interes wielkie koszta, wielkie wydatki! Napracowałem się około tego — już ducha w sobie nie czuję, pół zdrowia straciłem latając.
— I to wszystko przez półtrzeciej godziny! Od ósmej do wpół do jedenastej. Bardzo szybko tracisz zdrowie i pieniądze, panie Wasserman. Oszczędzaj się, bo jeżeli dalej pójdzie w tym stosunku, to o pierwszej już wcale zdrowia mieć nie będziesz.
— Pan dobrodziej żartuje! Ja jestem ukrzywdzony, a pan jeszcze żartuje. Nie spodziewałem się po takiej godnej osobie...
— W czem u licha pokrzywdzony jesteś?
— Pan da kupca — a ja co będę miał?
— Powiedziałem ci raz, że się w to mieszać nie myślę. Szukaj nabywców, skoro tego od ciebie żądają; mnie nic to nie obchodzi.
— Taki korzystny interes!
— Wszystko mi to jedno...
— Przepraszam pana, ale...
— Cóż jeszcze?
— Czy to już ostatnie pańskie słowo?
— Ostatnie.
— No, to po co ja tu przyjechałem? po co pędziłem konia? dlaczego ja się ziębiłem na taki paskudny mróz?
— Ja ci na to pytanie odpowiedzieć nie umiem.
— No, więc ja odjadę... z czem ja odjadę? A, panie regencie, ja się nie spodziewałem takiego skutku...
— Idź-że już sobie raz i nie nudź mnie. Ja mam swoje zatrudnienia i nie chcę o tem słyszeć.
Wasserman w najgorszym humorze opuścił willę, usiadł na biedkę i okładając chudą szkapę biczem, odjechał pośpiesznie do miasta.
W głowie mu się pomieścić nie mogło, że może się znaleźć na świecie człowiek, który mając wszelkie widoki przeprowadzenia korzystnego interesu, nie chce do tego ręki przyłożyć.
Przez chwilę Wasserman zastanawiał się, czyby nie zawrócić i nie spróbować szczęścia jeszcze raz, ale snadź nie miał w to wiary, gdyż uderzył konia batem i pośpieszył do miasta.
Regent gubił się w domysłach, jaka przyczyna mogła skłonić Wolmańskiego do tak nagłego pozbywania się własności. Niezbyt dawno zaciągnął na majątek znaczną pożyczkę, obecnie chce sprzedać i dom i Koronówek. Człowiek taki solidny i doświadczony wie przecież doskonale, że w takich razach pośpiech nie wychodzi na dobre i cenę sprzedażną obniża. Cóż więc za powód wyjątkowy? Człowiek ten z groszem zawsze się liczył, na żadne ekscesa sobie nie pozwalał, można głową ręczyć, że nie zahazardował się w grze karcianej, ani w inny sposób majątku nie uszczuplił. Gdyby potrzebował gotówki na interes, na jakieś kupno wyjątkowo korzystne, to znalazłby kredyt, niema bowiem ani w mieście, ani w okolicy człowieka, któryby mu nie zaufał.
Wiadomość, którą przywiózł Wasserman, zaniepokoiła pana Gorgoniusza w wysokim stopniu — ciągle bowiem żywił nadzieję, że Wolmański mężem jego córki zostanie. Nie teraz, to za rok, nie za rok, to za dwa; zawsze jednak na tem się skończyć musi. Panna nacieszy się swoją pracą i samodzielnością, tak jak dziecko zabawką, a następnie pójdzie za radą ojca i postąpi tak, jak on sobie życzy. Tymczasem ów zięć wymarzony i wybrany swojem postępowaniem daje do myślenia.
Co zamierza? do czego dąży? z jakiej racyi pozbywa się mienia, do którego doszedł tak szczęśliwie?
Gdyby pan Gorgoniusz był zdrów zupełnie i mógł do miasta pojechać, znalazłby tam prawdopodobnie odpowiedź na pytania, które sobie w myśli zadawał, i zarazem wyjaśnienie wątpliwości, lecz bał się zimna i nie chciał się narażać na poważniejszą chorobę.
Z wielką też niecierpliwością oczekiwał powrotu córki, a więc o piątej wieczorem, zaledwie przyjechała i futro z siebie zdjąć zdążyła, wyszedł do niej z zapytaniem:
— Cóż w mieście?
— Nic, proszę ojca — odrzekła.
— Czy nie mówią o czem?
— Alboż ja wiem? Mówią o różnych rzeczach, tak jak codzień.
— Mówią, mówią... Alboż kto bywa w waszym zakładzie?
— O, bardzo proszę! Nasz zakład ma wziętość. Dziś było sześć zdjęć, a po fotografie przychodziło kilkanaście osób. U nas zawsze jest ruch.
— I nie mówili nic?
Wanda roześmiała się.
— Owszem, mówili. Jedni chwalili fotografie, drudzy, a zwłaszcza drugie, dowodziły, że wydają się znacznie starsze i brzydsze, niż w rzeczywistości... Byli tacy, którym cena wydawała się za wysoka, jak zwykle w zakładzie. Nasza publiczność lubi grymasić.
— A nie opowiadali nic?
— Nie rozumiem zapytania.
— To jest... widzisz... właściwie nie o to mi idzie. Chciałem wiedzieć, co słychać w mieście...
— Jak zwykle, ojczulku.
— Czy nie stało się co niezwykłego?
— Ależ nic. Nie było ani pożaru, ani trzęsienia ziemi, wieża ratuszowa stoi, jak dawniej, tylko mróz wszystkim dokucza.
— To szczególne.
— Mróz?
— Ależ nie... Nie rozumiesz mnie, Wandziu. Jestem widzisz bo niezdrów trochę, nudzę się, sądziłem, że przywieziesz mi z miasta jaką zajmującą wiadomość, żebym się trochę rozerwał.
— Ach, zapomniałam!
— Cóż?
— Był dziś u nas w zakładzie pan Salezy. Zapowiedział najazd.
— Najazd?
— Tak się wyraził. Znaczy to, że będziemy mieli dziś gości. Pan Salezy, Kalasanty, oboje państwo Romanowie, a ja na własną rękę odważyłam się zaprosić państwa Feliksów i Anielcię. Zdawało mi się, że właśnie dziś, kiedy ojczulek trochę niedomaga i nudzi się, goście będą pożądani...
— Ślicznie zrobiłaś. Dziękuję ci bardzo i czekam z niecierpliwością. Trzeba uprzedzić ciocię, że będzie kilka osób.
— Ciocia jest taka gospodyni, że potrafi na poczekaniu zaimprowizować wszystko, co potrzeba, ale swoją drogą uprzedzę ją zaraz.
Nigdy jeszcze regent z takiem upragnieniem nie oczekiwał gości. Miejsca sobie znaleźć nie mógł; chodził od okna do okna, patrzał przez zamarzłe szyby, nasłuchywał, czy dzwonki nie brzęczą.
Nareszcie przyjechali. Ledwie, że weszli do salonu, regent rzekł:
— Niech-że się panie rozgoszczą, a panów, nim przygotują stolik do kart, proszę do siebie na cygaro. Ogień pali się na kominku, ogrzejecie się.
Pan Salezy, Kalasanty i Roman poszli za gospodarzem. Wolski został przy paniach.
— Podobno chory jesteś, Gorgoniuszu? — zapytał Kalasanty.
— Nic wielkiego, kaszlę trochę.
— Dobrze robisz, że siedzisz w domu — wtrącił Salezy, — w naszym wieku strzedz się trzeba zaziębień...
— W naszym wieku — rzekł Kalasanty, — trzeba gimnastyki i ruchu, to jest grunt...
— Każdy ma swój system.
— Cóż słychać w mieście? — zapytał regent. — Ktoś mi mówił, że podobno Koronówek jest do sprzedania.
Kalasanty uderzył się w czoło.
— A toż ze mnie! — zawołał, — żebym ci też takiej nowiny z miejsca nie powiedział! Nadzwyczajne rzeczy się dzieją, nadzwyczajne. Całe miasto tylko o tem mówi.
— Ale o czem?
— A no, o Wolmańskim.
Salezy poprawił okulary i zaczął cedzić powoli:
— Lepszy łut szczęścia, aniżeli funt rozumu. Nigdy ja go za zdolnego obrońcę nie miałem, gdyż najprostsze sprawy nieraz fuszerował, ale co szczęśliwy, to szczęśliwy!...
— Tak, tak — potwierdził Roman, — szczęśliwy... Słyszę, podobno wspaniały dom w Odesie, majątek w Krymie, plantacye tytuniu, fabryka tabaki...
— Co tam tabaka i plantacye! podobno winnice są, i jakie jeszcze!
— Ależ moi drodzy, co to wszystko znaczy? — rzekł regent: — rzucacie jakieś półsłówka, a ja siedzę, jak na niemieckiem kazaniu, nic a nic nie rozumiem...
— Ja ci wytłómaczę, — rzekł Kalasanty.
— Nie jesteś tak dobrze poinformowany, jak ja... — oświadczył Salezy.
— Za pozwoleniem — wtrącił Roman, — ja mam wiadomości bezpośrednio od kogoś, co rozmawiał z Wolmańskim...
— Widzisz, panie regencie — rzekł Salezy: — on mi sam mówił! Spotkałem się z nim przed czterema godzinami. Szczęśliwa bestya jest, wiedzie mu się we wszystkiem. Rzecz się ma tak: Był, jak wiecie, w Warszawie za interesami; tam w domu swoich krewnych poznał pewną panią z Odesy. Kobieta młoda, bogata, wdowa po kupcu Francuzie. Rzeczywiście posiada ona dom w Odesie, plantacye tytuniu w Krymie i w jakiejś części jest właścicielką fabryki tytuniu. Co chcecie? szczęśliwy! — podobał się wdówce i tak się żwawo uwinął, że za parę miesięcy ma być ślub. Przenosi się na mieszkanie do Odesy, gdzie ma zamiar praktykować dalej jako adwokat, a połączywszy swój majątek z majątkiem przyszłej małżonki, dorabiać go w dalszym ciągu. Przekonacie się, że człowiek ten z czasem wyjdzie na milionera...
— To tak jest? — rzekł regent i nagle posmutniał.
— A tak, regencie; wiadomość jest autentyczna, od niego samego. Humor ma wyśmienity, obiecuje sobie jedwabne życie. Będzie co lato jeździł do Konstantynopola, do Grecyi, ciągle rozkoszował się widokiem morza, no, a ta jego wdówka ma być podobno prześliczna kobieta. Obiecał mi pokazać kiedy jej fotografię.
— Tak to bywa, moi kochani — rzekł Kalasanty, — jednemu szydła golą, a drugiemu brzytwy nie chcą; ale co tam!... Daj mu Boże, zazdrosny nie jestem, a gdyby mi się taka osobliwa arcypiękność trafiła, to jeszcze wielka kwestya, czybym chciał...
— Patrzcie, jaki wybredny!
— Ma się rozumieć... nad samem morzem mieszkać to nie rozkosz; solą wszystko czuć, a śledzie jadają po pięć razy na dzień: moje uszanowanie! Wolę zrazy z kaszą, albo bigos. Za osobliwościami nie przepadam.
Regent na cały wieczór humor stracił, a kiedy zasiedli do kart, grał tak nieuważnie, że pani Romanowa ze swoim małżonkiem tryumfowała stanowczo. Kalasanty i Salezy, dzięki roztargnieniu regenta, byli również przegrani. Salezy uśmiechał się ironicznie, ale popędliwy Kalasanty wpadał w gniew.
— A wiesz co, Gorgoniuszu — wołał, — że nie spodziewałem się tego po tobie... Jakże można fuszerować w podobny sposób? cóż dziwnego, że damy nas biją?...
— Karta nie idzie, — bronił się regent.
— Karta? Oby tylko gorszych nie miewać! Karta idzie, ale pan regent grać zapomniał. Jeżeli dalej tak fuszerować będziemy, to oczywiście pani Romanowa kupi dom i Koronówek po Wolmańskim, a my zejdziemy na dziady.
— O, jeszcze do tego daleko...
— Tak, tobie, posesyonatowi i kapitaliście, może, ale my, biedni emeryci, możemy bardzo prędko tego się doczekać.
Przez cały wieczór regent nie mógł humoru odzyskać. Przymuszał się, udawał wobec gości wesołego, lecz mu to nie szło. Kiedy po północy odjechali, odetchnął, rad, że sam został nareszcie. Położył się zaraz do łóżka, lecz do samego rana oczu zmrużyć nie mógł; upragniony sen nie przychodził.
— Otóż to, otóż to — szeptał do siebie regent, — otóż takie skutki powolności... Trzeba było kuć żelazo, póki gorące, wpłynąć na dziewczynę stanowczo. Byłbym już spokojny o przyszłość dziecka, nie kłopotał się, że po mojej śmierci pozostanie bez opieki. Sam sobie jestem winien, sam; trzeba było mieć więcej stanowczości, energii.. Ach, panie Gorgoniuszu, panie regencie, możesz sobie powiedzieć, że jesteś do niczego... Tak, tak, możesz sobie oddać tę sprawiedliwość... Wstydź się, wstydź, że nie umiałeś tej sprawy przeprowadzić... a tyle cudzych, bardzo, najbardziej, niemożliwie zawikłanych udało ci się...
Ha, widać nie było przeznaczenia...
Myśli strapionego ojca inny znów przybrały kierunek. Myślał o swym niedoszłym zięciu i czuł do niego żal.
— Jak to ludziom wierzyć nie można! — myślał: — przecież dał mi kilka razy do zrozumienia, że mu się Wandzia podobała, że jest nią zajęty. Mogłem przypuszczać, że kocha ją. Okazało się kogo kocha. Pieniądze kocha, wygodę, dobrobyt. Wandzia i to mu dać mogła. On wie przecież, zna mój stan majątkowy, wie, że mienia z sobą nie zabiorę do grobu. Miałby więc — no, a przytem Wandzia... Czy nie ładna, nie dobra, nie wychowana jak należy? czy nie łożyłem na jej edukacyę? Ale jemu to wszystko jedno widać, taka czy inna, byle miała dużo, dużo pieniędzy... Jeżeli z pożegnaniem przyjdzie, przyjmę go bardzo ozięble — albo nie, wprost przeciwnie: będę wesoły, niech pozna, że sobie z tego nic nie robię, że nie żałuję. A polityk... polityk, dyplomata... lis... Wyraźnie nic nie mówił, zamiarów swych jasno nie określał, tylko wszystko w allegoryach, w alluzyach. Ha... może i lepiej...
Regent dopiero nad ranem zasnął, ale we śnie trapiły go różne przykre widziadła. Zdawało mu się, że Wolmański odpływa na okręcie, a Kalasanty, Roman i Salezy, stojąc na brzegu, życzą mu drogi szczęśliwej, powiewają chustkami i zarazem śmieją się ze swego kolegi i przyjaciela, który nie umiał zatrzymać bogatego okrętu i pozwolił mu odpłynąć na dalekie morza.
Przez cały tydzień pan Gorgoniusz nie opuszczał mieszkania, był smutny, narzekał i zrzędził tak, że zaniepokojone tym stanem siostra i córka posłały po lekarza. Ten przybył, pacyenta zbadał i zapewnił, że niebezpiecznego nic niema i że za kilka dni niedyspozycya minie. I rzeczywiście tak się stało, regent wyzdrowiał, ale humoru nie odzyskał tak prędko. Przez kilka miesięcy nie mógł oswoić się z myślą, że jego marzenia rozwiały się na zawsze, bezpowrotnie...





XIV.

W
Wolmański wyjechał.
Na Koronówek amator się znalazł; dom również sprzedał. Abram Wasserman pokazał, co umie; zmobilizował wszystkich faktorów, porozsyłał ich w rozmaite strony, nagadał się, nabiegał, napocił, ale ostatecznie sprzedaż do skutku doprowadził. Tanio, bo tanio, ale właściciel o to nie dbał, chodziło mu bowiem głównie o czas, aby mógł jak najprędzej zlikwidować wszystko i wyjechać.
Po jego odjeździe, przez jakiś czas w mieście o nim tylko mówiono, o nadzwyczajnych bogactwach przyszłej jego żony, o ogromnych domach, dobrach, fabrykach, jakie za nią bierze. Z czasem to ucichło, przyszły na porządek dzienny nowe wydarzenia i wypadki, uwagę ogólną zaprzątnęły inne sprawy.
Regent codziennie, jak zwykle, do miasta przyjeżdżał, ale w cukierni, w sądzie, w hypotece, bywał znacznie krócej, niż dawniej; natomiast po kilka godzin dziennie przesiadywał u córki, w zakładzie. Zajęcie jej zaczęło go interesować; przypatrywał się uważnie wszystkiemu, pytał o szczegóły, uważnie przeglądał rachunki.
Tak upłynęły dwa lata. Poprzednia właścicielka zakładu oddaliła się, a na firmie figurowały dwa imiona: „Wanda i Aniela.“ Przyjaciółki zostały wspólniczkami. Przyjęto do nauki kilka ubogich dziewcząt, a cały personel zakładu złożony był wyłącznie z samych kobiet.
Regent śmiał się nieraz z tej rzeczypospolitej niewieściej, ale w duchu przyznać musiał, że wspólniczki radzą sobie dobrze, i że ostatecznie to, co zarabiają, mogłoby im zapewnić byt chociaż skromny, lecz niezależny.
Panna Wanda wciąż była w jak najlepszem usposobieniu; zadowolenie malowało się na jej twarzy, wypiękniała, zmężniała, jeżeli tak się wyrazić można o kobiecie. Patrząc na nią, regent godził się z losem, zapominał o wymarzonym zięciu; dość mu było, że widzi swe jedyne, ukochane dziecko zadowolone i szczęśliwe.


Musiał często pozować...

Musiał często pozować. Wanda chciała mieć jego portrety w najrozmaitszych formatach: małych, dużych, powiększanych aż do naturalnej wielkości. Odfotografowała też willę z kilku punktów, a pewnego dnia, w święto, gdy zakład był zamknięty i publiczność nie przychodziła, kazała ustawić w altanie zielony stolik i upamiętniła zwykłą partyę wintową.

Wszyscy dali się uprosić bez trudności. Regent, pan Kalasanty, Salezy, pani Romanowa zasiedli do stolika, Roman zaś stał za krzesłem żony w charakterze doradcy. Całą tę grupę Wanda uwieczniła na fotografii, przyrzekłszy każdemu z uczestników jeden egzemplarz na pamiątkę.
Anielka stała się łącznikiem, utrwalającym coraz bardziej stosunki między willą a Laskiem. Corocznie kilka tygodni przepędzano na wsi razem, regent polował zawzięcie, ale sporów z młodszymi już nie toczył.
Na te kilka tygodni letnich przyjeżdżał także Bolesław; udawało mu się też dwa razy na rok być w willi regenta. Pan Gorgoniusz zrozumiał cel tych wizyt i przeczuwał, że ten właśnie młodzieniec będzie dozgonnym towarzyszem i opiekunem jego ukochanej jedynaczki.
Podejrzliwy i ostrożny, regent zaczął zbierać informacye, dotyczące Bolesława. Poruszył wszelkie stosunki, badał, dopytywał, śledził, i ze wszech stron dochodziły go najpochlebniejsze wieści.
To uspokoiło go, z otuchą spoglądał w przyszłość.
Na święta Bożego Narodzenia, we trzy lata po nabyciu zakładu przez Wandę i Anielkę, przyjechał Bolesław z matką.
Po kolacyi wigilijnej, Wanda, korzystając z chwili, że regent udał się do swego pokoju na cygaro, wbiegła za nim, zaczęła go całować po ręku, a następnie z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Co to jest? co ci się stało, kochanie? — pytał przerażony.
— Ojcze, jestem w tej chwili szczęśliwa, niewymownie szczęśliwa!.. chciej go przyjąć za syna i pobłogosławić!
— Ależ mów jaśniej, dziecko...
— Ja go oddawna kocham... Pozwól, ojcze, aby cię o moją rękę poprosił.
Regent wskazał córce krzesło.
— Siądź, Wandziu — rzekł. — Nie wymieniłaś nazwiska, ale ja wiem, domyślam się, kogoś wybrała...
— A ojciec ma co przeciw niemu?
— Nic a nic... Owszem, niech przyjdzie. Powierzę mu cię z całem zaufaniem.
— O, mój najdroższy ojczulku, on nas nie zawiedzie!
— Tak mu ufasz?
— Jak sobie samej.
— Przykro mi będzie rozstawać się z tobą, moja droga, ale skoro w tem szczęście twoje... trudno. Opuścisz mnie, Wandziu...
— Mógłby ojciec z ciocią przy nas zamieszkać...
— A nie, moja duszko, nie! W tym domu życia dokonam... Zresztą, co będzie, jak będzie, pomówimy jeszcze, naradzimy się. A teraz, moja droga, powiedz mi, na co ci był potrzebny zakład i to fotografowanie... to, jak nazywa Kalasanty, kręcenie bicza z piasku?
— Odpowiem ojczulkowi krótko i kategorycznie: nie straciłam czasu, nauczyłam się czegoś pożytecznego, umiejętnością moją podzieliłam się z kilku biednemi dziewczętami, dla których ona będzie środkiem do życia.
— Cóż zrobisz teraz?
— To już ułożone. Anielcia, jak ojcu wiadomo, także za mąż wychodzi, zakład sprzedamy dwom naszym pomocnicom, niezamożnym panienkom na wypłatę, a otrzymanych pieniędzy użyjemy na zapomogę dla ubogich dziewcząt, pragnących się kształcić praktycznie...
— Wszystkoście obmyśliły... Oj ty, ty — dodał, całując ją w czoło, — ty zawsze zawczasu obmyślasz!.. Przypominam sobie, jak przed kilku laty indagowałaś mnie o Młynków, Lasek, o rodzinę Jaskólskich i Wierzbińskich. Ja w głowę zachodziłem, na co ci mogą być te wiadomości potrzebne, a tyś już wtenczas obmyśliła sobie pana Bolesława.
— Ależ nie, stanowczo nie! wówczas jeszcze nie myślałam o nim...
— No, kochaneczko, wracaj do naszych gości, ja do piwnicy pójdę i sam wybiorę flaszkę, z której za wasze zdrowie pić będziemy.
Wanda rzuciła się ojcu na szyję ze łzami szczęścia w oczach.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Czas biegnie.
Pan Gorgoniusz mieszka w swojej willi, ale wyjeżdża bardzo często. Tęskno mu do córki, do zięcia, a najbardziej do małego wnuczka, za którym przepada i przeróżne zabawki mu zwozi. Aby mieć powód do jak najczęstszego odwiedzania cukrowni, kupił kilka udziałów i postarał się, aby go wybrano do rady zarządzającej. Jest więc w fabryce jak u siebie w domu, ma zajęcie. Zięć objaśnił mu ogólne przeznaczenie wszystkich machin i kotłów tej wielkiej fabryki, wtajemniczył go w bieg interesów, i pan Gorgoniusz jest dumny, że ma zatrudnienie i że jeszcze jest pożyteczny i czynny, mimo podeszłego wieku.


...i tam we dwóch, staruszek i dzieciak...

Przynajmniej pół roku przepędza u dzieci; latem, gdy pogoda jest piękna, wyprowadza się z wnuczkiem do ogrodu, i tam we dwóch, — staruszek, który już w życiowej pielgrzymce kresu dobiega, i dzieciak, zaledwie chodzić umiejący, — bawią się godzinami całemi. Gonią barwne motyle, urządzają ogródki, ustawiają na ławkach ogrodowych całe armie blaszanego wojska; piechotę, kawaleryę, armaty...
Starzec się śmieje, dzieciak klaszcze w ręce i tyranizuje dziadka, który mu niczego odmówić nie potrafi.
Panna Aniela, a raczej pani Aniela, szczęśliwa jest ze swoim mężem. I ona, i Bolesław, namawiają matkę, aby Lasek sprzedała lub wypuściła w dzierżawę, a sama przy dzieciach osiadła, ale ona ani słuchać o tem nie chce.
— Za nic na świecie! — powtarza: — co jabym robiła? zamęczyłabym się bez zatrudnienia... Przywiązałam się do tego ubogiego domku, do biednej roli, do ustronnego zakątka, w którym większą część życia spędziłam...
Przestały więc dzieci nalegać, wiedząc, że to się na nic nie przyda, i widują się z matką czasem tylko, gdy ona ich odwiedzi, lub gdy wszyscy do Lasku się zjadą.

Regent o swoich dawnych kolegach i przyjaciołach nie zapomniał, odwiedza ich, stosunki z nimi utrzymuje, ale wszyscy oni jakoś na humorze stracili.
Roman, ten młody żonkoś, zdziadział, pochylił się, Damian ledwie chodzi, Kalasantemu lekarze dużo jeść zabronili, a Salezy już nie żyje.
Zaziębił się, przy swoich hydropatycznych praktykach, położył się do łóżka i po kilku tygodniach cierpień — umarł.
Kalasanty już nie ma z kim się kłócić, ale złośliwy śledziennik przypomniał mu się jeszcze z po za grobu.
Zostawił testament i na kopercie napisał, aby otworzono go i odczytano koniecznie wobec przyjaciół, których z imienia i nazwiska wymienił. Regenta w chwili śmierci i pogrzebu Salezego nie było, musiano więc czekać z odczytaniem ostatniej woli Salezego przez kilka tygodni, dopóki pan Gorgoniusz nie powrócił od córki.
Zebrali się w mieszkaniu Romana — w uroczystym nastroju, ciekawi, co też im powie i co poleci do wykonania dawny kolega i przyjaciel.


Na dużym arkuszu papieru ręką Salezego nakreślone...

Regent otworzył kopertę. Na dużym kancelaryjnym arkuszu papieru, ręką Salezego, wyraźnem, czytelnem pismem było nakreślonych kilkanaście, wierszy.
Brzmiały one tak:
„Czując zbliżający się kres życia, przytomny zupełnie na umyśle i jeszcze niby to zdrów na ciele, kreślę moją ostatnią wolę. Dzieci, ani blizkich krewnych, nie mam; majątkiem mogę dysponować jak mi się podoba, a podoba mi się tak:

„Gotowizna, jaka się znajdzie w biurku, wystarczy aż nadto na koszta pogrzebu; co pozostanie, razem z sumą osiągniętą ze sprzedaży ruchomości, rozda ubogim mój najlepszy przyjaciel, szanowny Gorgoniusz Zamroziński, według swego uznania.
„Załączony dowód wskazuje, że posiadam trzy tysiące rubli, deponowane w banku. Tę sumę wyżej wzmieniony Gorgoniusz Zamroziński, którego wykonawcą mojej ostatniej woli ustanawiam, z banku podniesie i złoży miejscowemu Towarzystwu dobroczynności, z przeznaczeniem specyalnem na ochronki.
„Więcej nie mam nic do dysponowania.
„Będziecie czytali te słowa już po mojej śmierci, posyłam więc wam, moi towarzysze i przyjaciele, pozdrowienie z za grobu. Niech wam się dobrze dzieje, niech wam się wszystko szczęści, i abym was jak najdłużej... najdłużej nie spotkał w krainie, do której odchodzę!
„Memu antagoniście, Kalasantemu, który zawsze tak zawzięcie sprzeczał się ze mną, radzę, aby się gimnastykował w dalszym ciągu. Jest to wyborna metoda kuracyi i niezawodnie prędzej czy później doprowadzi go tam, dokąd mnie już doprowadziła zimna woda z solą.“
Kalasanty zaczerwienił się jak burak i zawołał:
— A to sekatura... świeć Panie nad jego duszą!


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.