<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Groński był to człowiek łagodnego charakteru i wielce dobrotliwy. Mimo niejakiej skłonności do filozoficznego pesymizmu, nie był jednak pesymistą w stosunkach do ludzi i życia. Inaczej mówiąc, w teoryi myślał często jak Eklezyastes, w praktyce wolał wstępować w ślady Horacyusza, a raczej tak żyć, jakby żył Horacyusz, gdyby był chrześcijaninem. Ciągłe przestawanie ze światem starożytnym dało mu pewną pogodę, nie pozbawioną wprawdzie melancholii, ale cichą i harmonijną. Z powodu wysokiego wykształcenia i oczytania, które pozwoliło mu zetknąć się ze wszelkiemi ideami, jakie kiedykolwiek przechodziły ludziom przez głowy i obznajomić się ze wszelkiemi formami życia ludzkości, stał się niezmiernie wyrozumiałym i najskrajniejsze nawet czyjeś zasady nie potrafiły go doprowadzić do takiego stanu, by miał krzyczeć jak paw z przerażenia. Ta głęboka wyrozumiałość i to przeświadczenie, że wszystko, co przychodzi, musi przejść, nie pozbawiając go energii myśli i słowa, pozbawiły go jednak w pewnej mierze zdolności do czynu. Był więcej widzem, niż aktorem na scenie świata, ale widzem życzliwym, żywo odczuwającym i nadzwyczaj ciekawym. Sam też przyrównywał się czasem do człowieka, który, siedząc nad rzeką i przypatrując się jej biegowi, wie wprawdzie, że musi się ona stoczyć do morza i zginąć w niem, ale interesuje się jednak i ruchem fali, i prądem, i wirami, i mgłą podnoszącą się z toni i grą światła na wodzie. Grońskiego, poza jego rzeczywistem zamiłowaniem do języków i autorów starożytnych, zajmowała i polityka, i nauka i literatura i sztuka, i współczesne kierunki społeczne i wreszcie prywatne stosunki ludzkie, a te ostatnie do tego nawet stopnia, że niechętni zarzucali mu zbytnie zamiłowanie do wiadomości o bliźnich. Z tej ogólnej życiowej ciekawości płynęło również jego gadulstwo i chęć rozprawiania o wszystkiem, co przesuwało mu się przed oczyma. On sam uświadamiał sobie to zresztą doskonale i usprawiedliwiał się żartobliwie przed przyjaciółmi, powołując się na Cycerona, który według niego był jednym z największych rozprawiaczów i wścibskich, jakich pamięć zachowała nam historia. Ale obok tych słabości posiadał Groński wysoce rozwiniętą zdolność współczucia ludzkim bólom, ludzkim myślom i w ogóle był człowiekiem wielce uczuciowym. Kochał bardzo szczerze Polskę taką, jaką ją chciał mieć, to jest szlachetną, oświeconą, kulturalną, jak najbardziej europejską, a jednak nie zatracającą swych lechickich rysów i trzymającą w ręku chorągiew z białym orłem. Ów orzeł wydawał mu się jednym z najszlachetniejszych symbolów na ziemi.
W zakresie uczuć osobistych pokochał jako człowiek i jako esteta pannę Marynię Zbyłtowską, ale pokochał ją, jak sam mówił, na błękitno, nie na czerwono. Z początku podziwiał w niej »muzykę i gołębia«, potem, nie posiadając bliższej rodziny, przywiązał się do niej, jak starszy brat do małej siostry, lub jak ojciec do dziecka. Ona zaś, wdzięczna za to przywiązanie, a zarazem, ceniąc jego rozum i charakter, odpłacała mu całem sercem.
Grońskiego otaczała wogóle ludzka przyjaźń i sympatya, albowiem nawet obcy, nawet ludzie oddzieleni od niego całą przepaścią wierzeń i przekonań — nawet tacy, których niecierpliwił jego nałóg przykładania z lada powodu palca do czoła i głośnego myślenia, cenili w nim tę zdolność współczucia, tę ludzkość i tę wyrozumiałość, które były jakby otwarte drzwi w gościnnym domu.
Odczuwał to i Laskowicz. Gdyby mu było przyszło jechać naprzykład z Dołhańskim, byłby raczej wolał iść piechotą i ponieść swoje tobołki na plecach. Ale Dołhański udawał w Jastrzębiu, że go wcale nie widzi, Groński zaś witał się z nim uprzejmie i kilkakrotnie rozpoczynał z nim rozmowę, która tylko dlatego nie stała się nigdy dłuższą, że sam Laskowicz ograniczał ją i przerywał. Teraz jednak, siedząc obok Grońskiego, prawie był rad z jego towarzystwa. Żywił w duszy nadzieję, że Groński, mówiąc o osobach pozostałych w Jastrzębiu, powie coś o pannie Zbyłtowskiej, a pragnął choćby tylko usłyszeć jej imię. Był przytem wzruszony pożegnaniem z małą Anusią, albowiem zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu, by ktoś, żegnając się z nim, miał łzy w oczach — i wdzięczny temu trafowi, który sprawił, że panna Marynia rozmawiała z nim w chwili odjazdu, więc serce odtajało w nim nieco i gotów był rozgadać się szczerzej, zwłaszcza z człowiekiem, do którego nie czuł żadnej antypatyi.
Jakoż nie czekał na to długo, albowiem, zaledwie dojechali do końca alei, gdy Groński z taką jakąś dobrotliwą i poufną troską starszego człowieka, który nie rozumie, co się stało, i gotów jest zrzędzić, położył mu dłoń na kolanie i rzekł:
— Panie, co wyście nabroili w Rzęślewie? Teraz tam może przyjść do bardzo ciężkich zajść, a wy podobno chcecie wszędzie robić coś podobnego?
— W Rzęślewie zrobiliśmy to — odpowiedział Laskowicz — czego wymagało dobro naszej idei.
— Ale przecie chodzi o szkołę gospodarczą, a takie szkoły są koniecznie dla ludu potrzebne. Dlaczego pan rozpuścił między chłopami wiadomość, że grunta mają być między nich rozdzielone?
Laskowicz zawahał się, czy nie zostawić pytania bez odpowiedzi, ale rozbroiła go twarz Grońskiego, zarazem życzliwa i zmartwiona, więc począł mówić:
— Każda partya musi mieć oczy na wszystko aby wiedzieć, co się w kraju dzieje i korzystać ze sposobności. W wypadku rzęślewskim okiem partyi byłem ja, a w dalszym ciągu postępowałem wedle nadesłanych mi wskazówek. Oczywiście, nie mogliśmy przewidzieć, jak nieboszczyk rozporządzi swym majątkiem. Ale to wszystko jedno. Nie potrzebujemy szkół, zakładanych przez klasy, z któremi jesteśmy w wojnie — i prowadzonych w ich duchu.
— Wy nie potrzebujecie, ale lud ich potrzebuje.
— Lud nauczy się rolnictwa i bez pomocy szlachty, jak będzie miał na czem się uczyć. Więcej mu przyniosą korzyści szlacheckie grunta, niż szlacheckie szkoły. Tę ziemię w Rzęślewie chłopi uprawiali od setek lat i, gdyby liczyć po groszu za dzień pracy, to zapłacili za nią sto razy tyle, niż warta.
— Ale wy możecie rozbudzić tylko żądzę na ziemię, a nie możecie jej dać. Przyczem, pozwól pan sobie powiedzieć, że jesteście względem własnej doktryny nielogiczni. Bo przecie waszym celem jest upaństwowić ziemię. Otóż w takiem, naprzykład, Rzęślewie, ziemia, oddana na szkołę, jest poniekąd upaństwowiona, a rozdzielona między chłopów, staje się tylko rozdrobnioną własnością osobistą.
— Upaństwowienie ziemi, to nasz cel ostateczny, a zatem odległy. Tymczasem chcemy mieć lud w naszym obozie, więc używamy takich środków, jakie do tego wiodą. My nie możemy dać ziemi, ale lud sam ją weźmie.
— W najlepszym dla was razie będzie ją tylko chciał wziąć. Przypuśćmy, że w takiem Rzęślewie gospodarze, komornicy i parobcy rozchwytają i rozdzielą między siebie grunta. To wówczas co? Widzi pan te zatargi, a następnie te nahajki, te sądy i te krwawe egzekucye, które na nich spadną.
— Czy pan sądzi, że to nie woda na nasz młyn? Im tego będzie więcej, tem będzie bliżej końca.
— A więc się dobrze domyślałem! — rzekł Groński, przypomniawszy sobie, co mówił Krzyckiemu i Dołhańskiemu, że sprowadzenie policyi może być na rękę agitatorom.
Laskowicz chciał już zapytać, czego się Groński tak dobrze domyślał, lecz ów uprzedził go i mówił dalej:
— Jest jedna szczególna rzecz! Oto gdy któremu z was zdarzy się nieszczęście, gdy spadnie nań więzienie, zesłanie lub śmierć, wtedy my — ludzie do waszego obozu nienależący — ludzie, którym wypowiedzieliście wojnę na śmierć, mówimy: szkoda zapału, szkoda obłędnego poświęcenia, szkoda młodej głowy — i żałujemy was. A wy nie żałujecie tego ludu, którego się niby głosicie obrońcami. Urządziliście strajki fabryczne i przeciągnęliście już strunę tak, że pęknie, a jeśli ją potem fabrykanci nawiążą, to będzie jeszcze krótsza niż była. Już tysiące ludzi mrze głód. A teraz chce się wam strajków rolnych, po których chleb drożeje i będzie go mniej. I kto na tem ucierpi? Znowu lud. Doprawdy, czasem trudno się oprzeć myśli, że wy doktrynę kochacie więcej od ludu.
A na to Laskowicz odrzekł jakimś twardym i tępym głosem:
— To jest wojna. Ofiary muszą być.
Groński zaś spojrzał mimo woli na niego i, ujrzawszy jego oczy, osadzone blizko jedno przy drugiem, pomyślał:
— Nie!... takie jednak oczy istotnie mogą patrzeć tylko wprost przed siebie i nie są w stanie objąć szerszego widnokręgu.
Czas jakiś jechali w milczeniu. Wstał lekki południowy wiatr i przynosił im kłęby kurzu, wraz z zapachem końskiego potu. Z przydrożnych zarośli nadlatywały roje bąków i cięły tak konie, że furman co chwila ogarniał ich grzbiety biczyskiem i klął.
Nagle Groński zapytał:
— Ofiary! Ale jakiemu bóstwu składacie te ofiary? Do czego dążycie i czego chcecie?
— Chleba powszechnego dla ludu i powszechnej wolności.
— A tymczasem, zamiast chleba, dajecie mu kamień. Co zaś do wolności, to proszę pana, byś wziął pod uwagę dwie myśli. Pierwsza z nich da się wyrazić tak: Biada narodom, które kochają więcej wolność niż ojczyznę! — Naturalnie, nie mówię o narodach podbitych, albowiem w takiem położeniu pojęcia wolności i ojczyzny stają się niemal identyczne. Ale pomyśl pan, co naprawdę zgubiło politycznie Polskę i co gubi obecnie Francyę, która w naszych oczach rozsypuje się jak beczka bez obręczy? Czy nie ukochanie większe wolności niż ojczyzny? A drugą myślą, która mi często przychodzi do głowy, jest, że wolność, przechodząca granice zakreślone przez pomyślność i bezpieczeństwo narodu, potrzebna jest tylko dla łajdaków. Będziesz pan zapewne uważał to ostatnie zdanie za szczyt zacofania, ale niemniej to jest prawda.
Na twarzy Laskowicza odbiło się jakby podejrzenie i obraza, lecz tak było widoczne, że Groński nie chce go dotknąć osobiście, tylko wygłasza pogląd ogólny, że jednak nie przerwał dalszej rozmowy.
— Wolność stowarzyszeń i syndykatów — rzekł — za pomocą których broni się proletaryat, nie znosi żadnych ograniczeń. Pan zresztą miesza pojęcia ojczyzny i państwa — a jako realiście chodzi panu przedewszystkiem o państwo.
A Groński począł się śmiać.
— Ja realista? — powtórzył. — Ja do nich nie należę. To są ludzie niegłupi i po większej części dobrej wiary, ale popełniają jeden błąd. Oto wychodzą orać pod wiosenne zasiewy w grudniu, to jest wówczas, gdy lemiesz nie chwyta zmarzniętej ziemi. Albo, jeśli ktoś woli inne porównanie: kupują sobie letnie ubrania w czasie najtęższej zimy. — Nie wiem... może słońce kiedyś zaświeci i zrobi się ciepło, gdyż wszystko jest na świecie możliwe, ale tymczasem poodmrażają sobie uszy, a ubranie mole zjedzą.
I myśląc już tylko o realistach, tak mówił dalej:
— Realiści chcą się liczyć z tą właśnie rzeczywistością, która nie chce się liczyć, ani z nimi, ani z nikim innym. Bo przypuść pan, naprzykład, że temu stronnictwu jest na imię Piotr, i że ten Piotr zwraca się do Rzeczywistości — zresztą zupełnie szczerze — i tak do niej przemawia: »Słuchaj, Dziewico! oto gotów jestem cię uznać, a nawet pokochać, ale ty natomiast pozwól mi trochę stanąć na własnych nogach, odetchnąć i rozprostować zbolałe kości«. A Rzeczywistość odpowiada mu na to z całą uralską uprzejmością: »Piotrze, synu Piotra! wychodzisz z kwestyi, a zatem odbieram ci głos. Nie oto bowiem chodzi, byś mnie uznał, albo pokochał, ale o to, żebyś porozpinał i zdjął pewne ubranie, które mówiąc nawiasem, może się przydać, a sam położył się napowrót na tej ławce; co zaś do reszty, zaufaj w moją siłę i mój bat«. — Gdyby mnie słyszał jaki realista, możeby mi zaprzeczył, ale w duchu przyznałby mi słuszność, gdyż taki jest obraz rzeczy.
— Zgodzi się pan na to — zawołał z pewnym tryumfem Laskowicz — że my jedni bijemy po łbie tę Rzeczywistość.
— Wy ją niby bijecie — odpowiedział Groński — ale wasz kułak odskakuje od jej kamiennego łba i trafia w dołek własnego społeczeństwa, które traci do reszty oddech i mdleje. Wy przez to pomagacie nawet tej Rzeczywistości.
I tu, przypomniawszy sobie znów, co mówił o mrowisku i mrówkojadach, powtórzył to Laskowiczowi.
Lecz Laskowicz nie zgodził się na porównanie, uważając, że ma ono tylko pozory prawdy, gdyż stosunków ludzkich nie można mierzyć stosunkami w mrowisku. Kto dąży do tego, by proletaryat uczynić potężnym, ten tem samem daje narodowi nową siłę, wystarczającą na odparcie napaści i zamachów. Tylko na tej drodze jest wszystko do odzyskania, choćby z tej prostej przyczyny, że się będzie miało gotowych sprzymierzeńców w proletaryacie narodów obocznych, które z wrogów staną się przyjaciółmi.
— To jest także ugodowość, tylko od dołu — rzekł Groński.
— A właśnie dlatego nieprzeparta i skuteczna, że od dołu. Bo słyszy się ciągle: Polska! Polska! Ale ci, którzy to co chwila powtarzają, łączą tę Polskę z rozmaitymi takiemi przeżytkami jak religia, kościół, konserwatyzm — które już pokrywają się pleśnią — albo z trupami, które już gniją. My jedni łączymy Polskę z ideą potężną, młodą i żywotną, do której należy przyszłość, choćby dlatego, że stoi przy niej cała młodzież.
— Naprzód nie cała, ani nawet jej połowa — odpowiedział Groński. — Powtóre, kościół już przeżył i jeszcze przeżyje niejeden prąd społeczny, a po trzecie, wasza idea jest tak stara, jak stara jest bieda na świecie. Jeśli zaś pan chcesz twierdzić, że ta postać, którą jej nadali Lassale i Marks, jest nowa, to powiem panu tak: wasz dzisiejszy socyalizm ma istotnie jeszcze dość gęstą czuprynę, ale gdy wyłysieje, nikt nie będzie mu tak urągał, jak młodzież.
— Pan mówi ciągle aforyzmami; na szczęście jednak aforyzmy, to jakby papierowe lampy, zawieszone na drzewach dyalektyki: w mroku je widać, przy świetle słońca gasną.
— A oto jest gotowy aforyzm — odpowiedział uśmiechając się Groński. — Nie, panie, to, co ja mówię, ma inne znaczenie. Ja chcę powiedzieć, że wasze państwo socyalistyczne, jeśli je kiedykolwiek założycie, będzie takiem poddaniem osobistości ludzkiej urządzeniom społecznym, takiem wtłoczeniem człowieka w tryby i koła powszechnego mechanizmu, taką kontrolą i taką niewolą, że nawet dzisiejsze państwo pruskie jest w porównaniu świątynią wolności. I, oczywiście, rozpocznie się natychmiast reakcya. Prasa, literatura, poezya, sztuka wydadzą wam w imię indywiduum i jego swobody nieubłaganą wojnę — i wiesz pan, kto będzie niósł chorągwie tej opozycyi? — Młodzież! — To jest taka prawda, jak to, że te czajki latają, ot, tam, nad łąkami.
I wskazał na stado czajek, zataczające koła nad grudzią, na której pasło się bydło. — Poczem dodał:
— We Francyi już się to rozpoczyna. Niedawno kilka tysięcy studentów przebiegało ulice Paryża z okrzykami: »Precz z Rzecząpospolitą!«
— To jest kołowacizna — odpowiedział Laskowicz — ale to walka z mieszczańskim radykalizmem, nie z nami. My także nim pogardzamy. Burżuje myślą, że radykalizm osłoni ich w danym razie przed zemstą proletaryatu, lecz się zawiodą. Tymczasem, niechcący, torują drogę rewolucyi.
— W tem muszę panu przyznać słuszność — odpowiedział Groński. — Widziałem w Kairze, jak przed powozami baszów biegną saisy, krzycząc: »z drogi! z drogi!« Tę samą służbę spełnia w stosunku do was radykalizm.
— Tak! — potwierdził z rozjaśnioną twarzą Laskowicz.
A Groński, zdjąwszy binokle, począł je przecierać z kurzu i mrugać oczyma:
— Lecz i między wami — rzekł — są już także różnice. Inny charakter ma socyalizm francuski, inny niemiecki lub angielski, a i w ich łonie tworzą się już przeciwne obozy. Z tego powodu nie będę mówił o socyalizmie wogóle. Mnie chodzi o ten, niby krajowy wyrób, którego pan jesteś agentem, albowiem z tego, coś mi powiedział, wnoszę, że należysz do tak zwanej polskiej partyi socyalistycznej.
— Tak — odpowiedział z energią Laskowicz.
Groński zaś nałożył napowrót przetarte binokle i rozwinął wszystkie żagle:
— Twierdzisz pan zatem, że wy imię Polski połączyliście z młodą i potężną ideą, przez co wpuściliście w jej żyły młodą krew. A ja odpowiem, że sama idea, jakakolwiek ona jest — tak zwyrodniała w waszych umysłach, że przestała być społeczną ideą, a stała się społeczną chorobą. Zaszczepiliście Polsce chorobę i nic więcej. Nowy polski gmach trzeba budować z cegieł i kamienia — nie z dynamitu i bomb. A w was niema ni cegieł, ni kamienia. Wy jesteście tylko krzykiem nienawiści. Porzuciliście starą Ewangelię, a nie umiecie stworzyć nowej, wskutek czego niema w was zadatków życia. Imię wasze jest Błąd — i dlatego wypadkowa waszych działań będzie zawsze przeciwna waszym założeniom. Bo, przeciągnąwszy strunę strajkową, nie doprowadzicie ludu do czego innego, jak do słabości i nędzy, a ze słabych nędzarzy nie potraficie zbudować silnej Polski. To przecie oczywiste. A przytem na jednej i tej samej głowie nie można nosić dwóch czapek, chyba że jedna będzie pod spodem. Otóż pytam, co tu jest pod spodem? Czy wasz socyalizm jest tylko środkiem do zbudowania Polski, czy wasza Polska jest tylko przynętą i hasłem, które ma przyciągnąć do waszego obozu lud? Socyalistom, którzy zwą się socyalistami bez dodatków, i nie twierdzą, że są w jednej osobie rybą i rakiem, muszę przyznać, że są logiczniejsi. Ale wy łudzicie sami siebie. Naprawdę jest tak, że wy, choćbyście chcieli uczynić coś polskiego, to nie zdołacie, albowiem w was samych niema nic polskiego. Szkoła, którąście przeszli, nie odjęła wam, bo nie mogła odjąć, języka, ale urobiła wasze umysły i dusze w ten sposób, że jesteście nie Polakami, lecz Rosyanami nienawidzącymi Rosyi. Jak na tem wyjdzie Polska i Rosya, to inna rzecz, ale tak jest. Wam się w tej chwili zdaje, że robicie rewolucyę, a to jest tylko małpa rewolucyi — i w dodatku obcej. Wy jesteście złym kwiatem obcego ducha. Dość wziąć wasze dzienniki, waszych pisarzy, poetów i krytyków! Cały ich aparat umysłowy jest obcy. Prawdziwy ich cel, to nawet nie socyalizm i nie proletaryat, ale zniszczenie. W ręku żagiew, a na dnie duszy beznadziejność i wielkie nihil! A przecież wiadomo, skąd to rodem. Galicyjski socyalizm, to także nie Apollo belwederski, ale jednak ma już inne rysy i mniej szerokie kości policzkowe. Niema w nim tej wścieklizny, lecz niema i tej rozpaczy i tego smutku, które są tak przeciwne kulturze łacińskiej. Wy jesteście jak owoc, z jednej strony zielony, z drugiej gnijący. Wy jesteście chorzy. Tą chorobą tłómaczy się ten bezgraniczny brak logiki, polegający na tem, że, krzycząc przeciw wojnom, robicie wojnę, krzycząc przeciw sądom wojennym, skazujecie bez żadnych sądów; krzycząc przeciw karze śmierci, wtykacie ludziom w ręce browningi, mówicie: »zabij!« — Tą także chorobą tłómaczą się wasze szalone porywy i wasza zupełna obojętność na to, co dalej będzie, jak również na los tych nieszczęsnych ludzi, z których robicie swe narzędzia. Niech mordują, niech ograbiają kasy, a czy potem zawisną na stryczkach, czy staną się łajdakami — mniejsza wam o to. Wasze nihil pozwala wam pluć na krew i na etykę. Wy otwieracie narozcież drzwi nawet znanym łajdakom i pozwalacie im reprezentować, nie własne łajdactwo, ale waszą ideę. Wy, ogólnie mówiąc, nosicie w sobie zatratę i Polskę łączycie z zatratą. W waszej partyi są niechybnie ludzie poświęcenia i dobrej wiary, ale ślepi, którzy w swej ślepocie służą komu innemu, niż myślą.
Groński wiedział, że mówi napróżno, ale, bądź to z nałogu, bądź dlatego, że chciał wyładować wszystko, co się w nim zebrało, nie przestawał mówić, dopóki turkot kół na bruku miejskim nie zgłuszył jego słów. Przed hotelem pożegnali się jednak z Laskowiczem chłodno, gdyż poglądy Grońskiego dotknęły do żywego młodego medyka. Nie przyznawał on Grońskiemu bynajmniej słuszności, i już to nawet, że podobne poglądy na jego partyę mogą istnieć, napełniło go na razie gniewem i oburzeniem. Mówił sobie wprawdzie: »Nie warto odpowiadać, gdyż to nie nasze umysły są obce, tylko nasza idea jest nowa, społeczeństwo zaś jest jak człowiek, który, przemieszkawszy całe lata w jednym domu, zawsze niechętnie przeprowadza się do innego, choćby ten inny był lepszy«. A jednak słowa Grońskiego ukłóły go tak głęboko, że nienawidził go w tej chwili, tak prawie jak Krzyckiego, i byłby dużo dał za to, by módz podeptać i skruszyć nienawistne sobie zarzuty. Na nieszczęście zabrakło mu na to czasu, a przytem znużenie po bezsennej nocy poczęło go ogarniać coraz bardziej.
A Groński udał się na pocztę, odebrał pakę z siodłem, następnie zajechał do doktora, lecz, dowiedziawszy się, że ów dopiero za godzinę będzie wolny, zostawił pod jego drzwiami powóz, sam zaś poszedł odwiedzić starego rejenta Dzwonkowskiego i zarazem oddać mu list Krzyckiego z zaprosinami do Jastrzębia.
Rejent rad przyjął zaprosiny, gdyż i bez nich wybierał się do Krzyckich, by, jak mówił, zobaczyć swe »oczko w głowie« i posłuchać cudownych skrzypiec. Tymczasem zaczął rozmawiać z Grońskim o wypadkach, które zaszły w mieście i okolicy. Był nimi tak przejęty i poruszony, że opuściła go zwykła gniewliwość, a natomiast ze słów jego przebijał gorzki smutek i ciężka troska o przyszłość społeczeństwa, które zdawało się tracić głowę. Strajki fabryczne, a po części i rolne, rozszerzały się coraz więcej. W mieście przestały działać piece wapienne i stanęła jedyna fabryka cementu. Robotnikom, którzy, nie mając żadnych oszczędności, żyli już poprzednio z dnia na dzień, zbrakło od pierwszej chwili chleba. Za wzorem Warszawy zawiązał się na miejscu komitet do zbierania składek, by zapobiedz głodowi. Ale wskutek tego wytwarzało się takie położenie, że ludzie najprzeciwniejsi bezrobociom, podtrzymywali je niejako, dostarczając chleba próżnującym. »Prawdziwe błędne koło!« — mówił strapiony staruszek: »Nie dać, to głód i rozpacz rzuca robotników w ramiona socyalistów — dawać, to także im na rękę, ponieważ będą mieli z czego podtrzymywać bezrobocie i przekonają lud o swej wszechmocy«. — Opowiadał dalej, że socyaliści zbierają składki i poza komitetem, a raczej wymuszają je od bojaźliwych postrachem — i że byli i u niego, ale im odpowiedział, iż dał na chleb, a nie da na bomby. Grozili mu śmiercią — za co wyrzucił ich za drzwi.
I na chwilę zamilkł, albowiem przyrodzona mu zapalczywość wzięła w nim górę nad smutkiem, począł tylko toczyć gniewnie oczyma i poruszać tak zawzięcie szczękami, jakby chciał zjeść wszystkich socyalistów razem z ich czerwonym sztandarem.
A następnie, wysapawszy się, mówił dalej:
— Onegdaj przysłali mi wyrok śmierci, który zapewne wykonają, gdyż oni, niby wypowiedzieli wojnę rządowi, a mordują własnych rodaków. No! mniejsza o to! Trzy dni temu zabito w mieście majstra blacharskiego i dwóch robotników z fabryki cementu. W Wilczodołach, o parę wiorst stąd, napadnięto i poraniono pana Baczyńskiego i zrabowano za jedną drogą monopol. Szremski — ten doktór, po którego pan przyjechałeś i którego optymizm stoi mi już kością w gardle, powiada, że to burza przechodnia. Tak! wszystko przechodzi — i pojedyńczy ludzie i całe narody. Boję się, że właśnie nasz przechodzi. Bo stajemy się narodem bandytów, a bandytyzm nie może być instytucyą stałą. No! Oczywiście, ludziom z bojówki sprzykrzyło się już rabować na rachunek partyi i wolą na swój. Albo ja wiem, czy dziś dojedziemy żywi do Krzyckich? Ba! — Krzycki powinien się strzec, więcej, niż inni. Uchodzi za człowieka zamożnego, więc tembardziej będą go mieli na oku. Ja do Jastrzębia pojadę, bo, jeśli mnie mają zamordować, to chcę usłyszeć jeszcze przedtem nasze cudowne dziecko. Ale, po prawdzie, Krzyccy, zamiast zapraszać nowych gości, powinni wyprawić tych, którzy u nich bawią. Szremski, gdyby miał rozum, toby jutro wszystkich porozpędzał.
— Słyszałem, że to tęgi człowiek — rzekł Groński.
— Tęgi dyabeł! — odpowiedział oburkliwie rejent. — A wy pamiętajcie, kogo macie między sobą i że to o nią chodzi.
Groński, chociaż zaniepokojony i zatroskany opowiadaniem Dzwonkowskiego, nie mógł jednak wstrzymać się od uśmiechu, usłyszawszy ostatnią jego przestrogę, albowiem, przetłómaczona na zwykłe słowa, znaczyła ona: »pal was licho, byle małej skrzypaczce nie stało się nic złego!« Ale ponieważ, gdy chodziło o Marynię, sam gotów był pisać się na coś podobnego, więc począł tylko uspokajać staruszka, że w Jastrzębiu jest, licząc gości i ludzi dworskich, zadużo rąk i zadużo broni, by można było obawiać się napadu — i że przytem prawdopodobny wyjazd pani Krzyckiej położy koniec pobytowi gości. Dalszą rozmowę przerwało przybycie doktora Szremskiego, który, wpadłszy jak bomba, oświadczył, że już jest na resztę dnia wolny i że może jechać.
Groński począł mu się przypatrywać z wielką ciekawością, albowiem słyszał o nim jeszcze w Warszawie, jako o oryginalnej i wybitnej osobistości, w dodatniem tych słów znaczeniu.
Był to młody zupełnie człowiek, o płowych włosach i smagłej, jak u cygana, cerze, żywy jak ogień, kipiący zdrowiem, nieco krzykliwy i rozmachany. W mieście i okolicy grał niepoślednią rolę, nie tylko dlatego, że miał największą praktykę lekarską, ale i dlatego, że należał do najczynniejszych ludzi na wszelkich polach. Porywał się do każdej roboty jak do ataku, a dzięki trzeźwej, lubo skojarzonej z niesłychanym temperamentem myśli, to, co robił, robił przeważnie rozumnie i dobrze. Był on jakby uosobieniem tego częstego w Polsce zjawiska że, gdy wśród ogółu nie tylko skrępowanego, ale opieszałego i leniwego z natury, znajdzie się człowiek z energią i z ideą, to sam jeden robi tyle, ileby nie potrafił zrobić żaden Niemiec, Francuz lub Anglik. Szremski i sam brał się do wszystkiego i zmuszał do roboty innych z takim rozmachem, że przezywano go doktorem — Ostrogą. Zakładał tajne szkoły, czytelnie, ochrony dla dzieci, spółki i stowarzyszenia ekonomiczne: był we wszystkiem i dawał na wszystko pieniądze, których zarabiał dużo, lubo całe tłumy biednych leczył darmo. Miejscowi socyaliści nienawidzili go, albowiem swoją popularnością i swymi wpływami na robotników udaremniał ich robotę. Władze patrzyły nań podejrzliwie i krzywo. Człowiek, który kochał swój kraj, organizował życie, szerzył oświatę, i dawał pieniądze na cele publiczne, musiał w ich oczach być podejrzanym i zasługiwał, co najmniej, na zesłanie do »oddalonych gubernii«. Na szczęście dla niego, gubernatorowej zdawało się, że jest chora na nerwy, a kapitan miejscowej żandarmeryi miał istotnie początki basedowej choroby. Owóż, gubernatorowa, która przez swe stosunki zrobiła męża gubernatorem i rządziła, jak chciała, gubernią, była zdania, że gdyby nie »l’homme qui rit«, jak nazywała doktora, to mogłaby spaść wieczna żałoba na gubernatora, a kapitan żandarmów bał się zarówno stosunków gubernatorowej, jak basedowej choroby. Miał on wprawdzie gotowy raport, który uważał za arcydzieło swego życia — i chorował może także i z tego powodu, że arcydzieła nie śmiał wysłać władzom wyższym. Nieraz w marzeniach aresztował doktora, badał go, zmuszał do wydania wspólników, marzył wreszcie, że arcydzieło dałoby się spożytkować, gdyby wypadkiem przeniesiono gubernatora i jego samego do innej gubernii, ale były to tylko marzenia. W rzeczywistości raport pozostał w głębi szuflady, a doktór, który go czytał (albowiem kapitan pokazał mu go, na dowód, co mógłby zrobić, a czego nie robi) — śmiał się tak szczerze i tak był siebie pewny, że kapitanowi samo przez się przychodziło do głowy, iż rzeczywiście i z gubernatorową i z basedówką niema żartów.
Doktór zaś śmiał się dlatego, że z natury był człowiekiem nadzwyczaj wesołym. W danym razie umiał wprawdzie myśleć i mówić poważnie, ale w chwilowych spotkaniach i dorywczych rozmowach, w których nie było czasu na gruntowne rozprawy, wolał ślizgać się po powierzchni przedmiotu, sypać konceptami i opowiadać anegdoty, które powtarzano potem w mieście i któremi sam się stale cieszył. Nieuleczalny optymista, wnosił wraz ze swym optymizmem i ze swoją rozpromienioną twarzą otuchę i dobrą myśl wszędy, gdzie się pokazał. Z chorymi żartował z ich choroby i żartami rozpędzał ich strach. Wesołość jego podbijała ludzi, a gruntowna wiedza lekarska i skuteczna opieka nad ich zdrowiem i życiem zapewniała mu nad nimi pewien rodzaj panowania. Z tego powodu nie robił sobie nic z miejscowych »grubych ryb« i w ogóle z nikogo. Tak było i z rejentem, którego ciągła pasja i opryskliwość znane były w mieście, do tego stopnia, iż stosunki towarzyskie utrzymywali z nim tylko ci, których obchodziła wyjątkowo muzyka. Doktór, który i z muzyki stroił żarty, szukał jego towarzystwa umyślnie, by się z nim przekomarzać, a potem, ku wielkiej radości swojej i swych słuchaczów, opowiadać o jego wybuchach.
I teraz też wleciał z łoskotem jak wicher, zapoznał się z Grońskim, rozpytał o zdrowie pani Krzyckiej i o piękne panie, bawiące w Jastrzębiu, o których już słyszał, poczem, spojrzawszy na strapioną twarz rejenta, zawołał wesoło:
— Cóż to za mina! Źle nam na świecie, czy co? Siedemdziesiąt pięć lat! Wielka rzecz! Wprawdzie to nie wiek siły, ale siła wieku! proszę pokazać puls!
Tu, nie pytając rejenta, chwycił jego rękę, i wydobywszy zegarek, począł liczyć:
— Raz dwa — raz dwa — raz dwa! — Źle!! Puls zakochanego i pewno trochę zgagi! Tak zwykle bywa. Więcej jak dwadzieścia pięć lat taka maszyna nie pójdzie... Najwyżej trzydzieści! Dziękuję!
To rzekłszy, puścił rękę staruszka, którego mina poprawiła się na poczekaniu, pomyślał bowiem, że dwadzieścia pięć lat, dodane do tych, które przeżył, uczyniłyby wiek wcale ładny.
Udając jednak nadąsanego, odpowiedział:
— Zawsze te koncepta! Doktór myślisz, że mnie chodzi o te marne dwadzieścia pięć lat. Nie warto teraz żyć. Przecie pan wiesz, co się dzieje. Właśnie dlatego mam taką minę, że mówiliśmy o tem z panem Grońskim. Zgagę też mam — no! Ale zapytuję, co z nami będzie, jeśli za nimi pójdzie cały lud?
Ale doktór począł wymachiwać rękoma i zaprzeczył stanowczo. Ani cały lud, ani jego połowa, ani setna część. A i ci nawet, którzy powiadają, że należą do socyalistów, mówią tak pod terrorem, lub przez nieporozumienie.
— Dam panom dwa następujące przykłady — mówił. — Ja mieszkam na dole, a podemną w suterenie jest warsztat ślusarski. Otóż dziś rano słyszałem urywek takiej rozmowy między moim famulusem a ślusarzem: Ślusarz powiada: »Ja jestem socyalista, to tam nie ma gadania!« — »Jakto niema gadania, mówi mój służący, to pan w Boga nie wierzy i Polski pan nie kocha?« — »A dlaczego ja mam nie wierzyć w Boga i Polski nie kochać?« — »Bo socyaliści nie wierzą w Boga i Polski nie kochają« — A ślusarz na to: »Tak, a to niech ich choroba tłucze!« — Oto w jaki sposób ludzie należą do socyalistów! — Nie powiadam, że wszyscy, ale wielu! — Ha!
I począł się śmiać.
— Doktór zawsze znajdziesz anegdotę — fuknął rejent — ale powiedzmy sobie prawdę: do nich należą tysiące.
— To niech przeprowadzą choć jednego posła w Królestwie — odparł doktór. — Bomby głośno pękają, więc je się słyszy lepiej niż inną robotę. A ile tysięcy ludzi brało udział w pochodzie narodowym? Czy ci także należą do nich? Gdy w fabryce dziesięciu zawiesi na kominie czerwoną chorągiew, to zdaje się, że cała fabryka jest czerwona — a to nieprawda!
— Więc dlaczego inni jej nie zedrą?
— Prosta rzecz! Dlatego że ją zdziera policya.
— I dlatego — dodał Groński — że ci nie mają brauningów, a tamci je mają.
— Niezawodnie — mówił dalej doktor. — Ja z robotnikami mam dziesięć razy więcej stosunków niż każdy dyrektor fabryki. Ja wchodzę do ich mieszkań i zaglądam w ich życie domowe. Ja ich znam. Socyalizm tarmosi się z biurokracyą, więc wielu się zdaje, że do niego należą. Ale do bojówek zapisał się tylko żywioł najciemniejszy i najgorszy. Ci już się przeradzają w bandytów — i nic dziwnego! Odebrano im przecie sumienia, a dano rewolwery. Ale większość — ta lepsza i uczciwsza większość, ma pod żebrami polskie serca — i dlatego ten dyabeł, który ich chce zagarnąć, nazwał się dla przynęty polskim. Ach! szkół im tylko! oświaty, nauki dziejów polskich, by się nie dali oszukać — ot czego trzeba — ot! ot!
I z rozmachu chwycił staruszka za ramiona i począł nim obracać.
— Szkół, rejencie, szkół, na miłosierdzie boskie!
A rejentowi krew uderzyła z oburzenia do głowy.
— Coś się pan wściekł! — wołał. — Czego pan mną trzęsiesz jak gruszką!
— Prawda — rzekł, puszczając go doktór — prawda! Ale bo do jakiego stopnia niektórzy z tych biedaków nie mają o niczem pojęcia — to aż płakać się chce i śmiać razem.
— Nie: śmiać się nie chce — rzekł Groński.

— Wie pan, że czasem tak! — zawołał doktór. — Bo posłuchajcie mego drugiego przykładu. Zeszłej niedzieli byłem zmęczony jak pies i pojechałem trochę odetchnąć do Gorczyńskiego lasu, za miasto. — W lesie idzie naprzeciw kilkunastu robotników, którzy także wybrali się widocznie na majówkę. Widzę, że niesie jeden czerwoną chorągiew na świeżo ostruganym kiju. Zapewne przyniósł ją w kieszeni i dopiero w lesie przyczepił. Dobrze! Myślę sobie — socyaliści! Aż tu, gdy byli już blizko, słyszę, że ten, który niesie chorągiew, śpiewa w niebogłosy na nutę: »Bartoszu! Bartoszu«, to co wam powtórzę — i daję słowo, nic nie ujmę, nic nie dodam:

Kościuszko — choć był szewc,
Oj, dobrze Niemców kropił!
Oj, dobrze Niemców kropił!
Tylko wielka szkoda,
Że nam się utopił!
Tylko wielka szkoda,
Że nam się utopił! —
............

— A poczciwina! — zawołał Groński — uściskałbym go i zafundował mu historyę polską czasów ostatnich.
— Czekaj pan! — zawołał doktór. — Zatrzymuję tedy moich socyalistów dziwnego nabożeństwa (pokazało się, że prawie wszyscy byli znajomi) i powiadam im: »Bójcie się Boga, obywatele, przecie Kościuszko nie był szewc, nie kropił Niemców i nie on się utopił, tylko książę Józef Poniatowski. Przyjdźcie do mnie, dam wam książkę o Kościuszce, Kilińskim i księciu Józefie Poniatowskim, boście z nich zrobili jeden bigos«. Poczęli mi dziękować, a wtedy ja znów pytam: »A gdzie to podział się orzeł z waszej chorągwi? poszedł szukać grzybów, czy co?« Stropili się i sam chorąży jął mi tłómaczyć, dlaczego niema orła: »A to, powiada, proszę pana doktora, powiedzieli nam tak: Nie bierzcie chorągwi z orłem, bo jeśli wam ją odbiorą, to orła sponiewierają i będzie wam wstyd i hańba!«. Tak! — Oto w jaki sposób oszukują polskie serce naszego ludu.
Lecz rejent nie chciał rozstać się ze swemi czarnemi okularami:
— Więc co — zapytał — więc pan twierdzisz, że gdyby nie to i owo, to nie byłoby wcale u nas socyalizmu?
— Jest na całym świecie, więc byłby i u nas — odparł doktór — tylko, gdyby nie to i owo, to nie szedłby z nim razem rozbój, zdziczenie, ślepota — i nie byłby taki, jak ten dzisiejszy, który przezwał się polskim, chociaż czuć go o milę dziegciem.
— Brawo — zawołał Groński. — To samo innemi słowy powiedziałem dziś komuś po drodze z Jastrzębia.
— Aj! Jastrząb! — rzekł doktór, spoglądając na zegarek — tu się gada, a trzeba jechać!
— A może i pan rejent pojedzie z nami — zapytał Groński — jest powóz na cztery osoby.
— Mogę. Wezmę tylko flet — no! — odrzekł rejent.
— No! — powtórzył, przedrzeźniając go, Szremski. — Aha! Flet! — To w Jastrzębiu będzie serenada, a tu socyaliści zrabują tymczasem kancelaryę.
Rejent, który już szedł po flet, zawrócił nagle i sapiąc zapalczywie rzekł:
— Przysłali mi dziś wyrok śmierci.
— Ba! ja już ich mam dwa — odpowiedział wesoło Szremski.
I w kwadrans później ruszyli do Jastrzębia, przyczem Groński i doktór zbliżyli się do siebie wielce i gadali tak po drodze, że, jak sam Groński później mówił, nie byłoby gdzie szpilki wetknąć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.