<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Groński, bardzo z natury uczynny i do przyjaciół przywiązany, był zarazem człowiekiem dość zamożnym i wysoce kulturalnym, wskutek czego Władysław znalazł w jego mieszkaniu nie tylko taką opiekę, jaką dać może jedynie szczera życzliwość, i nie tylko wygodę, ale nadto rozmaite rzeczy, których brakło w Jastrzębiu. Znalazł mianowicie książki, trochę obrazów, sztychy, różne drobniejsze dzieła sztuki, a przytem mieszkanie obszerne, pełne powietrza i przestrzeni i nieprzeładowane przedmiotami zbytku. Panowała w niem, dzięki gospodarzowi, wysoka umysłowa i estetyczna atmosfera, wśród której młody »dziedzic« czuł się wprawdzie mniejszym i mniej pewnym siebie, niż w Jastrzębiu, ale którą oddychał z przyjemnością. — Brała go jednak obawa, czy dłuższym pobytem nie sprawi kłopotu starszemu przyjacielowi, i zaraz następnego wieczora począł się z nim targować, by go wypuścił do hotelu.
— Nawet Szremski uważa mnie już za zdrowego — mówił — czego najlepszym dowodem jest, że za trzy dni pozwolił mi wyjść na miasto.
— Słyszałem o pięciu — odpowiedział Groński.
— Ale to było wczoraj, więc nie licząc dzisiejszego, zostaje trzy. Pan ma swoje przyzwyczajenia, które musi dla mnie zmieniać. Tu przecie aż miło na wszystko patrzeć, więc będę i tak do pana zachodził, ale to jest co innego przyjść na godzinę, albo nawet na dwie, a co innego wnosić zamieszanie w zwykły tryb życia.
— Powiem ci tylko jedno — odpowiedział Groński — oto pani Otocka i panna Marynia uważają mnie za starego kawalera, obiecały mi tu jutro, lub pojutrze zajść, jak to zresztą już nieraz czyniły i same i w towarzystwie panny Anney. Widzisz ten fotel: w nim siadywała podczas muzyki twoja płowowłosa. Idź, idź do hotelu! — zobaczymy, czy cię tam kto, prócz matki, odwiedzi.
— Pan jest zanadto dobry.
— Ja jestem stary egoista. Bo, widzisz, mam tu trochę rupieci, które w ciągu życia zebrałem, ale jednej rzeczy, choćbym był bogaty jak Morgan razem z Jay Gouldem, nie będę mógł, niestety, nigdy kupić — to jest młodości. A ty jej masz tyle, że mógłbyś bank założyć i akcye wypuszczać. Od ciebie idą po prostu promienie. Niechże mnie trochę oświecą i ogrzeją. Inaczej mówiąc, daj sobie spokój i siedź, jeśli ci u mnie wygodnie.
— Ja się tylko nie chcę rozpieszczać, bo szczerze mówię, że czuję się już zupełnie na siłach.
— To tem lepiej. Podziękuj Bogu, pannie Anney i Szremskiemu, że ci podróż nie zaszkodziła. Tego się trochę obawiałem.
— Ona mi nie zaszkodziła, ale też nie pomogła.
— Co do czego?
— Bo miałem nadzieję, że po drodze powiem mojej jasnej królewnie, co chowam w duszy, tymczasem pokazało się, że to była głupia nadzieja. Siedzieliśmy jak śledzie w przedziale, Szremski sterczał ciągle nademną jak kat nad dobrą duszą i nie było ani przez chwilę sposobności.
— Nie czyń nigdy wyznań w wagonie, albowiem z powodu huku i hałasu giną najpatetyczniejsze ustępy. Zresztą, ponieważ Laskowicz nie wyprawił cię na tamten świat, więc sposobność łatwo się znajdzie.
— Czy pan jednak naprawdę myśli, że to była robota Laskowicza?
— Nie. Mówię tak: Laskowicz, jak na przykład mówi się o Anglikach: John Bull. Ale jeśli się kiedy dowiem napewno, że to on, to się bardzo nie zdziwię, albowiem takie położenie, w którem można dogodzić sobie i przysłużyć się dobrej sprawie, rzadko się zdarza.
— Jakto, dogodzić sobie i przysłużyć się dobrej sprawie?...
— Dobrej w jego rozumieniu. Alboż nie żyjesz potem i krwią ludu?
— To dobrze. Ale dlaczego moja śmierć miałaby mu dogodzić osobiście?
— Bo cię znienawidził, kogo innego zaś pokochał, a ciebie uważał za współzawodnika.
Usłyszawszy to, Krzycki podskoczył jak oparzon:
— Co, onby śmiał?...
— Upewniam cię, że onby śmiał — odpowiedział spokojnie Groński. — Tylko tyle, że się mylił. Ale, że nie zabrakłoby mu odwagi, na to złożył dowody, pisząc coś w rodzaju miłosnego wyznania do Maryni.
Krzycki otworzył szeroko oczy i począł mrugać:
— Co takiego?...
— Nie chciałem ci o tem mówić w Jastrzębiu, gdyż jeździłeś wówczas do miasta, więc obawiałem się, że go możesz spotkać i zrobić grubą awanturę. Ale obecnie mogę ci wszystko powiedzieć: Laskowicz zakochał się w Maryni i napisał do niej list, który, oczywiście, pozostał bez odpowiedzi.
— I myślał, że ja także kocham się w Maryni?
— Pozwolisz, że nie byłoby to nic nadzwyczajnego. Mógł coś zasłyszeć. Kto się kocha, temu się zwykle zdaje, że każdy sięga po przedmiot jego miłości. Rozumiesz, że Laskowicz mi się z tem nie zwierzał, ale taka jest moja hypoteza, która, jeśli jest błędna, to tem dla Laskowicza lepiej. Partya przysłała ci wyrok śmierci na skutek jego raportów, a jemu to było na rękę z powodów osobistych. Zresztą w zamachu mógł osobiście nie brać udziału...
— Czy pan go po tym liście widział?
— Jakże mogłem go widzieć, skoro pisał po wyjeździe. Ale szczęście, że poradziłem pani Otockiej, by tę elukubracyę spaliła, gdyby bowiem znaleziono list przy rewizyi w Jastrzębiu, rozumiesz, jakie policyjna przenikliwość wyprowadziłaby stąd wnioski.
W oczach Władysława błysnął gniew.
— Wolę, że nie chodzi o pannę Anney — rzekł — ale jednak Laskowiczowi nie radzę się ze mną spotkać. Bo żeby taki pawian, jak powiada Dołhański, śmiał podnieść oczy w naszym domu na naszą krewną i jeszcze do niej pisać, to uważam po prostu za obelgę dla nas, której mu nie daruję.
— Prawdopodobnie nigdy go nie spotkasz, gdyż on się obecnie kryje, a jeśli go spotkasz, to ani palcem nie ruszysz.
— Ja? — to mnie pan nie zna. Dlaczego?
— Między innymi ze względu na nasze miłe położenie. Zastanów się: pojedynków oni nie przyjmują — i bogdaj w tem jednem mają racyę. Więc co? Obijesz go laską lub wytargasz za uszy?
— Całkiem możliwe.
— Poczekaj! Naprzód w jego liście nie było nic podobnego do obelgi, a powtóre co dalej? Zabiorą was na policyę, tam spostrzegą, że złapali rewolucyjnego ptaszka, który był od dawna poszukiwany, i zeszlą go na Sybir, albo nawet i powieszą. Czy możesz wziąć coś podobnego na swoje sumienie?
— Niechże takie czasy licho porwie! — zawołał Krzycki — człowiek ciągle jest w położeniu bez wyjścia.
— Jak zwykle między dwiema anarchiami — odpowiedział Groński — zresztą to tylko mały przykład.
Dalszą rozmowę przerwało im wejście służącego, który podał Grońskiemu kartę wizytową, a ten, spojrzawszy na nią, rzekł:
— Prosić!
Poczem do Władysława:
— Czy znasz Świdwickiego?
— Nazwisko obiło mi się o uszy, ale nie znam.
— To krewny nieboszczyka męża pani Otockiej. Bardzo osobliwa figura.
W tej samej chwili Świdwicki wszedł do pokoju. Był to człowiek czterdziestoletni, łysy, wysoki, chudy, z twarzą inteligentną i gorzką, a zarazem zuchwałą. Ubrany niedbale w suknie, które wydawały się na niego zbyt szerokie, miał jednak w sobie coś, zdradzającego przynależność do wyższych sfer towarzyskich.
— Jak się masz Świdwa? — odezwał się Groński.
Poczem przedstawiwszy Władysława, pytał w dalszym ciągu:
— Co się z tobą działo? Nie widziałem cię od wieków.
— Przecie wyjeżdżałeś?
— Tak, aleś ty i przedtem nie pokazywał się z jaki miesiąc.
— Na starość robię się pustelnikiem.
— Czemu tak?
— Albowiem nudzi mnie głupota ludzi, którzy uchodzą za rozumnych, i złość ludzi, którzy uchodzą za dobrych. Zresztą włóczę się teraz od rana do wieczora po ulicach. Ach! — istnieją »Noce Atyckie« i »Noce Florenckie«, ja zaś mam ochotę napisać: »Dni warszawskie!« Rozkoszne dni! Tytuły pojedynczych rozdziałów: »Ręce do góry!« — »Ruki w wierch!« — »Precz z gęsią!« i t. d. Czy wiesz, że w tej chwili tyle jest wojska i patrolów na ulicach, iż kto inny na mojem miejscu byłby dziesięć razy aresztowany.
— Wiem, ale ty jak sobie radzisz?
— Ja chodzę wszędzie tak spokojnie, jak po własnym pokoju. A sposób jest prosty. Oto, o ile nie jestem naprawdę pijany — udaję pijanego. Nie uwierzycie, panowie, jakie współczucie i jakie uznanie budzi obecnie człowiek cięty. I podług mnie, to jest zupełnie słuszne, kto bowiem »wstawia się« od rana do wieczora, ten z pewnością jest człowiekiem niewinnym i dobrze myślącym, na którego tak zwany ład społeczny może liczyć z całą ufnością.
— Zapewne. Ale ład społeczny, który opiera się na takich ludziach, nie stoi na pewnych nogach.
— Kto dziś stoi na pewnych nogach? Doktryny upajają nie gorzej od alkoholu — więc w tej chwili wszyscy są pijani. Zatacza się państwo, zatacza się rewolucya, zataczają się partye, a ktoś trzeci stoi z boku i patrzy, rychło się zwalą na ziemię. Wówczas przyjdzie i zrobi porządek. I niech sobie przyjdzie jak najprędzej.
— Tym trzecim powinniśmy być my.
— Tym trzecim jest Niemiec, a my jesteśmy głupcy. My zaczęliśmy od wzięcia się za łby, i doszliśmy do takiego stanu, że jedynem zbawieniem dla naszej duszy społecznej byłaby porządna wojna domowa.
Tu umilkł i po chwili zwrócił się do Krzyckiego:
— Widzę, że pan robisz wielkie oczy, a jednak tak jest. Wojna domowa to pyszna rzecz! Nic tak nie wyjaśnia położenia i nie oczyszcza powietrza. Ale doprowadzić się do takiego stanu i nie módz jej zrobić — to dopiero szczyt nieszczęścia, albo głupoty.
— Wyznaję, że nie rozumiem — rzekł Krzycki.
A Groński machnął ręką:
— I nie staraj się, gdyż po kwadransie rozmowy nie będziesz wiedział, co jest czarne, a co białe i dostaniesz szumu w głowie, albo i gorączki, której, jako ranny, powinieneś się wystrzegać.
— Prawda! — rzekł Świdwa. — Słyszałem, a bogdaj nawet czytałem o pańskim wypadku w jakimś dzienniku i zwróciłem na to uwagę właśnie dlatego, że w domu pańskim bawił Groński i Otocka z siostrą. Ja jestem krewny nieboszczyka starego Otockiego. Musiały się kobieciny wystraszyć. Ale jeśli myślą, że tu bezpieczniej niż na wsi, to się mylą.
— Sądząc z tego, co się widzi, to istotnie nie jest tu bezpieczniej. Nie był pan jeszcze u tych pań?
— Nie. Ja tam nie lubię zachodzić.
Na to Krzycki, bardzo z natury porywczy i czupurny, zmarszczył brwi i, patrząc w oczy Świdwickiego, odpowiedział:
— Nie pytam o przyczynę, bo to do mnie nie należy, ale się dziwię — i muszę pana uprzedzić, że to są i moje krewne.
— Za któremi młody rycerz musiałby się ująć — odpowiedział Świdwicki, spoglądając jakby z pewnem upodobaniem na Władysława. — Ach, nie! Gdybym miał nawet zamiar powiedzieć co przeciw tym paniom, nie powiedziałbym tego w tym domu, gdyż Groński zrzuciłby mnie ze schodów, a ja mam do niego interes. To, co powiedziałem — jest najwyższą dla nich pochwałą, a dla mnie prostą przykrością.
— Przepraszam, ale znów nie rozumiem.
— Bo, widzi pan, dla przeciętnego Polaka mieć dla kogoś szacunek i nie módz ostrzyć na nim zębów, to zawsze nieprzyjemna rzecz. A ja nie mogę o nich mówić, tak jakbym chciał, to jest z ujmą. Nie znoszę idealnych kobiet! — przytem zauważyłem, że jeśli mi się czasem zdarzy spędzić u nich wieczór, to staję się jakby porządniejszym człowiekiem — to jest zaś luksus, na który w dzisiejszych czasach nie można sobie pozwalać.
Władysław począł się śmiać, a Groński rzekł:
— Mówiłem ci, że napewno dostaniesz szumu w głowie.
Poczem do Świdwickiego:
— Jeśli mu się pogorszy, to namówię go, by ci posłał rachunek doktora i apteczny.
— Skoro tak, to sobie idę — odpowiedział Świdwicki — ale ty chodź ze mną do innego pokoju, bo mam do ciebie interes, a wolę, żebyś mi odmówił bez świadków.
I pożegnawszy się z Władysławem, wyszedł. Groński odprowadził go do przedpokoju i po chwili wrócił, ruszając ramionami.
— Cóż to za dziwny jegomość — rzekł Krzycki. — Bez niedyskrecyi: czy on nie chciał pożyczyć od pana pieniędzy?
— Gorzej — odpowiedział Groński. — Tym razem chodziło o kilka rycin Falka. Odmówiłem stanowczo, gdyż on pieniądze najczęściej oddaje, a raczej pozwala je odebrać ze swego dożywocia — natomiast książek, rycin i tym podobnych rzeczy nigdy.
— Zbiera?
— Przeciwnie: rozrzuca, rozdarowywa, gubi, niszczy — bo ja wiem! Będziesz go teraz często widywał, gdyż pożyczenia rycin odmówiłem, alem pozwolił, by przychodził je oglądać i studyować. Zapewnia, że pisze o Falku książkę.
— Ach, więc to literat?
— Może mógłby nim być. — Ponieważ będziesz go spotykał, więc muszę cię trochę przed nim ubezpieczyć. Określę ci go krótko: To jest człowiek, któremu Pań Bóg dał dobre nazwisko, duży majątek, piękność, wielkie zdolności i dobre serce, a on potrafił to wszystko zmarnować.
— Aj! nawet i dobre serce?
— O tyle, że jest to człowiek raczej szkodliwy. To lepiej, że on nic nie pisze. Bo, widzisz, może się zdarzyć, że komuś gnije mózg, tak jak ludziom chorym na suchoty, gniją płuca. Ale nikt nie ma prawa karmić narodu zgnilizną swoich płuc lub swego mózgu. A takich jest teraz wielu. Świdwicki nie działa na szczęście publicznie, ale robi to w zakresie stosunków prywatnych. Wiesz, jak on przytem tłómaczy to, że niczego w życiu nie dokonał? Tem, że, aby czegoś na świecie dokonać, trzeba w coś wierzyć, a żeby w coś wierzyć, trzeba posiadać taką pewną dozę głupoty, jakiej on nie posiada. I nie mówię tylko o rzeczach religijnych. On nie wierzy po prostu, by coś mogło być prawdziwem lub nieprawdziwem, słusznem lub niesłusznem, dobrem lub złem. Ale Balzac mądrze powiada: Qui dit doute, dit impuissance. — Świdnickiego drażni to jednak i napełnia goryczą, że jest niczem, więc ratuje się paradoksem i wywraca umysłowe koziołki. Widziałem raz klowna, który bawił publiczność tem, że nadawał swojej czapce najrozmaitsze dziwaczne i śmieszne kształty. Świdwicki robi to samo z prawdą i logiką. Jest to także klown, ale zgorzkniały i przekorny. Z tego powodu jest zawsze przeciwnego zdania niż ten, z którym mówi. Dzieje się tak zwłaszcza wówczas, gdy jest pijany, a upija się co wieczór. Wówczas patryocie będzie mówił, że ojczyzna jest głupstwem, wobec człowieka wierzącego będzie drwił z wiary, konserwatyście powie, że tylko anarchia i rewolucya są coś warte, socyaliście, że proletaryat posiada »pyski« (słyszałem, jak się tak wyraził), tylko dlatego, ażeby on »nadczłowiek« miał w co bić, gdy mu przyjdzie ochota. I tak ciągle. Błyska w rozprawach paradoksami, ale czasem zdarzy mu się wypowiadać rzeczy uderzające, dlatego, że we wszelkiej krytyce jest zawsze część słuszności. Jeśli chcesz, to urządzę ci kiedy takie widowisko, chociaż on ma dla mnie pewne względy, naprzód dlatego, że mnie lubi, a powtóre, że oddałem mu w życiu parę usług. Obiecał mi za nie zapłacić czarną niewdzięcznością, ale tymczasem nie napastuje mnie z taką energią, jak innych.
— A że to nikt nie połamał mu dotychczas kości — zauważył Władysław.
— On się przed tem bynajmniej nie cofa. Sam nawet często szuka awantur i niema roku, żeby nie wywołał jakiegoś zajścia.
— W knajpach?
— Nie tylko, albowiem, należąc z nazwiska i związków rodzinnych do tak zwanych, wyższych warstw towarzyskich, ma i wśród nich dużo znajomych. Dwa lata temu obili go wprawdzie artyści w jakiejś knajpce, ale, naprzykład, i Dołhański, z którym się wzajem nie znoszą, postrzelił go zeszłej wiosny w pojedynku.
— A, to ja wówczas słyszałem jego nazwisko: teraz sobie przypominam.
— Możeś słyszał je i dawniej, albowiem poprzednio miał kilka rozpraw o kobiety, gdyż w dodatku jest to wielki kobieciarz. Ostatecznie to szelma jest niepohamowana.
— A co do kobiet, czy dotychczas?
— To nie stary człowiek. Od pewnego czasu jest wszelako w takiej fazie, że podobają mu się nie panie, ale ich służące. Wyobraź sobie, że niedawno jeszcze tak mu wpadła w oko służąca panny Anney — ta sama brunetka, która cię doglądała trochę w Jastrzębiu, że chodził za nią czas jakiś krok w krok. Mówił, że zwymyślała go kiedyś na schodach, ale to właśnie ujęło go jeszcze bardziej.
Krzycki na wzmiance o »brunetce, która go doglądała w Jastrzębiu«, zmieszał się tak wyraźnie, że Groński to zauważył, ale nie wiedząc, co zaszło między nią a Władysławem, sądził, iż rozkochanego młodzieńca uraziła myśl, że koło panny Anney kręcą się podobne figury, jak Świdwicki. Więc, chcąc zatrzeć wrażenie, rzekł:
— On powiada że nie lubi zachodzić do tych pań, ale i pani Otocka nie przyjmuje go wcale z entuzyazmem. Robi to tylko przez pamięć dla męża, który był jego ciotecznym bratem i niegdyś opiekunem jego majątku. Zresztą, być może, że i Świdwickiemu nieswojo wśród takich kobiet.
— Bo mikroby nie lubią czystego powietrza.
— To pewna, że jest w nim jakaś »moral-insanity«. Ja się do niego przyzwyczaiłem, ale są rzeczy, których i ja w nim nie znoszę. Niech sobie bluzga na wszystko — pal go sześć — ale niech pewnych rzeczy nie tyka. Nie masz pojęcia o tem pogardliwem politowaniu, o tej niechęci i prawie nienawiści, z jaką on się odzywa o wszystkiem, co jest polskie. I tu już ja mówię: hola! Pomimo naszych dobrych stosunków, o mało raz nie doszło między nami do awantury. Bo jak zaczął strzykać pewnego wieczora żółciowemi dowcipami na całą Polskę, powiedziałem mu tak: Ten lew jeszcze nie kona, a choćby konał, to wiesz, kto kopie konającego lwa? — Nie zachodził potem do mnie przez miesiąc — ale czy nie miałem słuszności? Rozumiem, że z goryczą i nawet z jadem może mówić o swym narodzie jakiś wielki bohater, któremu zapłacono niewdzięcznością — ale Świdwicki to przecież nie Milcyades, ani Temistokles. A takie wylewy żółci są wprost szkodliwe, bo on, jako umysł niezmiernie błyskotliwy, znajduje naśladowców — i tworzy modę, wskutek której rozmaite snoby, które nic nigdy dla Polski nie zrobiły, ostrzą na tej osełce swoje zwapniałe rozumy. Rozumiem krytykę, choćby nieubłaganą, ale jeśli to się staje koniem, a raczej osłem, z którego się nigdy nie zsiada, to jest i złe, bo odbiera się chęć do życia tym, którzy muszą jednak żyć — i paskudne, bo to jest plwanie na społeczeństwo, często wprawdzie grzeszne, ale przedewszystkiem niesłychanie nieszczęsne. Pesymizm nie jest rozumem, ale surogatem rozumu, a zatem i oszustwem takiem, jakiego dopuszcza się kupiec, sprzedający naprzykład cykoryę zamiast kawy. — A z takim surogatem spotkasz się teraz na każdym kroku w życiu i w literaturze...
Tu Groński umilkł na chwilę, a Krzycki podniósł brwi w górę i rzekł:
— Z tego, co pan mówi, widzę, że Świdwicki to wielka małpa.
— Czasem myślę, że to jest człowiek bajecznie nieszczęśliwy — i dlatego nie zrywam z nim stosunków... Przytem on ma dla mnie jakiś rodzaj przywiązania, a to zawsze rozbraja. Nakoniec, wyznaję otwarcie, iż mam tę czysto polską słabość, gwoli której pobłaża się i przebacza u nas wszystko ludziom, którzy nas bawią. On zaś bywa czasem bardzo zabawny, zwłaszcza, gdy się rozgada i gdy tylko do pewnej miary głowę zaprószy.
— Ale ostatecznie, jeśli nic nie robi, tylko gada, to z czego on żyje?
— On nie należy do ludzi biednych. Niegdyś był bardzo zamożny, potem stracił większą część majątku. Ale wkońcu nieboszczyk Otocki, który był najpoczciwszym w świecie człowiekiem, a przytem bardzo praktycznym, widząc, do czego idzie, wziął wszystko w ręce, ocalił sporo i zmienił kapitał na rentę dożywotnią. Świdwicki otrzymuje z tego kilka tysięcy rubli rocznie i choć wydaje więcej, niż powinien, ma jednak z czego żyć. Gdyby nie pił, żyłby nawet dostatnio, gdyż jednej tylko namiętności nigdy nie miał — mianowicie do kart. Powiada, że na to trzeba mieć umysłowość murzyna. Z tego właśnie powstała awantura z Dołhańskim. Ale zresztą oni się nie znosili wzajem od dawna. Obaj są, jak się ktoś wyraził, komiwojażerami, podróżującymi w cynizmie — i robią sobie konkurencyę.
— Z pomiędzy tych dwóch, wolę jednak Dołhańskiego — rzekł Krzycki.
— Bo cię bawi, a Świdwicki nie miał dotąd sposobności. Wiecznie ta sama polska słabość! — odpowiedział Groński.
A po chwili dodał:
— W Dołhańskim łatwiej zobaczyć dno.
— A na dnie pannę Kajetanę.
— Obecnie, może i naprawdę tak jest. Czy wiesz, że Dołhański przywiózł te panie następnym po nas pociągiem? — Mówił mi też, że wybiorą się zaraz z wizytą do twojej matki i do pani Otockiej.
— Pan oczywiście też dziś do nich zajrzy?
— Tak. Ja tam zachodzę codziennie. A ponieważ tobie jeszcze nie wolno wychodzić, zaproszę je jutro na popołudniową herbatę.
— Serdecznie panu dziękuję. Mnie nie wolno wychodzić, ale mógłbym wyjechać.
— Powiadał mi służący, że jutro od rana, z rozkazu partyi, strajk dorożkarzy.
— Więc jakże te panie będą mogły jutro przyjechać?
— Prywatnym swoim powozem. Chyba, że zakażą jeździć nawet prywatnym...
— W takim razie i matka nie będzie mogła do mnie zajrzeć?
— Jeśli na ulicach będzie spokojnie, to przyprowadzę ją i odprowadzę. Czasem tak bywa, że jednego dnia ulice są burzliwe jak morze, a drugiego ciche i głuche. Oczywiście, jest to względne bezpieczeństwo, gdyż kto dziś wychodzi na miasto, ten nigdy nie może zaręczyć, że wróci. Nie ci, to tamci mogą mu wsadzić w bok nóż, albo bagnet. Ale dla kobiet jest stosunkowo bezpieczniej.
— W takim razie lepiej jednak, żeby matka wcale mnie nie odwiedzała. Wolę popiłować się jeszcze przez te trzy dni, które wyznaczył mi Szremski, niż narażać ją, albo którąkolwiek z tych pań. Niech pan odłoży swój »five o’clock«.
— Bodaj, że trzeba będzie tak zrobić! Ale twoja matka nie zgodzi się na to, żeby cię przez trzy dni nie widzieć. A może i kto inny będzie się napierał, bym nie odkładał.
Twarz Władysława zajaśniała głęboką i tkliwą radością.
— Matce niech pan powie, że niepokój o nią może mi zaszkodzić i sprowadzić gorączkę, a komu innemu, że mu całuję brzeg sukni.
— Nie. Takie rzeczy trzeba mówić samemu.
— Obym jak najprędzej mógł to nie tylko powiedzieć, ale i wykonać. Tymczasem mam do pana prośbę, bym mógł wysłać na miasto służącego. Jeśli się będzie bał, niech mi tylko skrzyknie posłańca. Chciałbym temu komu innemu posłać trochę kwiatów.
— To poślij i kuzynkom, gdyż inaczej matka twoja zdziwi się przedwcześnie.
— Napewnoby się zdziwiła, albowiem, z powodu swej choroby, tak mało widywała nas razem, że nie mogła pomiarkować się w położeniu. Ale ja niebawem wszystko jej wyznam.
— Powiem ci tylko, co mi powiedziała pani Otocka. Powiedziała mi tak: Niech Władysław nie mówi z matką przed ostateczną rozmową z Anitką, gdyż inaczej nie będzie mógł jej powiedzieć wszystkiego.
Krzycki spojrzał Grońskiemu bystro w oczy.
— A pan nie wie, o co idzie?
— Wiesz, że o brak ciekawości nie można mnie posądzać — odpowiedział Groński — ale sądziłem, że pani Otocka ma dostateczne do milczenia powody i dlatego nie wypytywałem o nic.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.