Wisła (Żeromski)/Nowy ląd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wisła |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze |
Data wyd. | 1918 |
Druk | Drukarnia Naukowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Suchy wiatr spalił już wielkie śniegi. Gorący podmuch wyniósł je w przezroczyste niebiosa. Płyną teraz w widnokręgach dalekich, złote zarazem i białe, śniade i rumiane, puszyste i bujające, jak włosy czteroletniej dziewczynki. Po śnieżnem panowaniu w głębokich lasach jeszcze się nie wyprostowały zeschłe trawy i zmartwiałe byliny. Leżą wygniecione przez ucisk zasp, na płask rozpostarte po ziemi, oczywiste uprzytomnienie ciężaru zlodowaciałych pokładów. Blask słońca wszystko z martwych wskrzeszający tu i tam na nie przypada, — poprzedzierany przez fioletowe cienie śniatów bukowych i pniów świerka, jakby łaski pełne spojrzenie poprzez palce, przesłaniające boskie oczy. Gdziekolwiek wpośród rudych porostów strumyczek wiosenny w nizinę się przesącza, tam żółtą smugą rodzina jaskrów wytryska. Z pomiędzy zeschłych badylów lśni tu i owdzie przylaszczka, podobna do barwy kwietniowych niebios. Ledwie dosłyszalny szmer wiosennej wody podnosić się zdaje, przypominać i uwydatniać tajemniczy zapach ziół, ledwie rodzących się w owej chwili. Jak czarodziejskie młodości natchnienie, jaśnieją w dalekiej puszczy sosnowej brzozy owiane nieroztulonemi listkami. Spojrzenie w każdą stronę jest odkryciem cudu i zwiastowaniem o nim czującej duszy. Każde takie powzięcie pełną miarę zapomnienia się od szczęścia podnosi do warg zeschniętych, do gardła ściśniętego od łez. Na wzór rozkwitającej przylaszczki serce wita się z niebiosami, jak za dziecięcych dni, jak przed straszliwą zimą doświadczeń. Polotny wiatr wywiewa z niego i zabiera na błogosławione swe skrzydła nieprzezwyciężoną noc udręczenia.
Daleko, dokąd wzrok nie sięga, za błękitnemi mgłami śni swe przedwiośnie długa, szeroka, nieprzymierzona, nieobeszła, nieogarniona ziemia. Trawi swój pokarm i napój wysysa. Drży w wiosennym oparze. Zapadły się w jej głębokość tysiące tysięcy ciał przychodniów z dalekich stron, — z za siedmiu gór, z za dziewięciu rzek. Tysiące tysięcy nóg deptały ją i tratowały, przemierzyły jej kręte, wąskie i mylne drożyny, — brnęły w błotach, zarabiały się w piaskach i więzły w glinach, — tłukły się i zbijały o jej kamienie, idąc naprzód i w tył, wciąż w siną dal, — od zaoranych do rozgrodzonych jej granic. Brali ją w posiadanie chciwemi oczami, przezywali jej niedolę zelżywem słowem, przywłaszczali sobie jej odwieczną biedę nigdy tutaj niesłyszanemi nazwami. Setki tysięcy zwierzyły jej ostatni swój jęk i ostatnie miłosne słowo, gdy, upadłszy, nisko leżały, krzyżem na męczennicy, — gdy gruntowały najdokładniejszą, nieomylną, własną miarą głęboką otchłań cierpienia.
Wchłonęła ich, jako swoją zdobycz wojenną, chciwa z głodu ziemia niewoli. Zapuszczają się teraz wylękłe nici młodocianych korzeni w jej głębinę i pełnemi łaski zwojami oplatają tajemnicę straszliwą. Kwiaty wiosenne, nie znające nigdy o niczem pamięci, po to tylko potrzebne, żeby wiekuiste, na nic nikomu piękno kształtować, — pić poczynają soki zdrowe i wydychać woń czarodziejską z tajemnicy straszliwej. Jak przez kwiat wiosny, który litości nie zna, żalu nie czuje, — płynąć poczyna zdrowie duszy poprzez siły cielesne pokolenia nowego. Potępione przez nie zostanie, zapomniane, wzgardzone, nastąpnięte stopą nieszczędną truchło, zapadłe w ziemię, gnój podglebny, próchnica, wołająca o lemiesz i kilof.
Przypływ i odpływ oceanu nie jest tak nieprzezwyciężony, toń jego nie jest tak niezgruntowana, jak wielką była otchłań hańby i przepaść cierpienia, zalewająca tę ziemię. Bezdenny ciężar martwego oceanu sto lat ta ziemia dźwigała na sobie. Aż oto anioł straszliwy poruszył go do dna, — począł kołysać, rozdzielać, rozkładać na ludy wolne, na ludy w sobie samych zaślepione, od pychy swej oszalałe. Pchnięte skrzydłem anielskiem pociągnęły głuche wody na wschód, — na zachód. Poznały ziemie słoneczne, lądy szczęśliwe, ciężar przypływu cierpienia. Zrozumiały ludy wyniosłe męczarnię niewolnicy milczącej. W słońcu wiosny odsłaniać się począł wielki, zapomniany, nowy ląd. Stare nawroty wód, wyżłobionemi dążąc szlakami, jeszcze się po nim tarzają. Jeden z nawrotów wydarł miljon młodzieńców kwitnących i mężów potężnych ze środka miast i siół, — pod znakiem odwiecznego tyrana postawił ich pierś przeciw piersi w bratobójczym boju na ojczystej równinie, lub wymiótł w góry Kaukazu, w doliny Azji, ponad przepaście morza. Drugi — bezimiennych trupów polskich setki tysięcy rozrzucił, rozmiótł, rozwlókł po obliczu ziemi: — u wrót fortecy Verdun, która na swej bramie wyryła napis, równie niezłomny, jak ona — „s’ensevelir sous tes ruines plutôt que se soumettre“, na drogach Francji, Belgji, Serbji, Rumunji, w błotach Rygi, w lasach Litwy, w górach Albanji, w dolinach Macedonji, nad krwawą rzeką Isonzo, w przepaściach Tyrolu i w piaskach Palestyny. Trzeci — ze skłębionych odmętów swej burzy, z łona tego trzęsienia ziemi, które własną jego naturę przewróciło na nice, wydaje miljon zrabowanych dusz, miljon serc i miljon prawic męskich, które orła wolności przyciskają do piersi, spalonych tęsknotą. Czwarty — z najgłębszej, najurodzajniejszej gleby wyłamał pół miljona pracowników, ażeby z nich uczynić sanskryckie dwipada, pociągowego dwunoga, starogreckie andrapodon, bydlę robocze z ludzkiemi nogami, rzymskie mancipium, czyli to, co się ręką w jarzmo ima. Inny — pokonał dzieci w kołyskach, wytracił chorobami podrosłe, nauczył pokolenie odziewać się mrozem i deszczem, opasywać głodem, podpierać na drogach swej ojczyzny krzywdą i zniewagą.
Lecz każda noc, która kona, odsłania coraz dalsze zarysy nowego lądu. Każdy dzień, który się z nocy rodzi, ukazuje przestrzeń coraz dalszą...
Bądź pozdrowiona, przenajdroższa ziemio nasza, którą czciliśmy miłością bezdenną, gdyś była pod otchłaniami wód niewoli! Bądź pozdrowiona teraz i o każdej porze mową naszą tysiącletnią i na wieki wieków świętą! Bądź pozdrowiona w sercu pokolenia, co się jeszcze morduje i cierpi, — oraz w sercu przyszłych, szczęśliwych i radosnych!