Wisła (Żeromski)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Wisła
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Naukowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


STEFAN ŻEROMSKI



WISŁA





WARSZAWA   1918   KRAKÓW
Towarzystwo Wydawnicze w Warszawie
Mazowiecka 12, Marszałkowska 143.



Drukarnia Naukowa — Warszawa, Rynek Starego Miasta 11.
Geprüft und auch für die Ausfuhr freigegeben Pressever.
Warschau d. 4/IV 1918. T. № 9695. Dr. № 329.






NOWY LĄD



Suchy wiatr spalił już wielkie śniegi. Gorący podmuch wyniósł je w przezroczyste niebiosa. Płyną teraz w widnokręgach dalekich, złote zarazem i białe, śniade i rumiane, puszyste i bujające, jak włosy czteroletniej dziewczynki. Po śnieżnem panowaniu w głębokich lasach jeszcze się nie wyprostowały zeschłe trawy i zmartwiałe byliny. Leżą wygniecione przez ucisk zasp, na płask rozpostarte po ziemi, oczywiste uprzytomnienie ciężaru zlodowaciałych pokładów. Blask słońca wszystko z martwych wskrzeszający tu i tam na nie przypada, — poprzedzierany przez fioletowe cienie śniatów bukowych i pniów świerka, jakby łaski pełne spojrzenie poprzez palce, przesłaniające boskie oczy. Gdziekolwiek wpośród rudych porostów strumyczek wiosenny w nizinę się przesącza, tam żółtą smugą rodzina jaskrów wytryska. Z pomiędzy zeschłych badylów lśni tu i owdzie przylaszczka, podobna do barwy kwietniowych niebios. Ledwie dosłyszalny szmer wiosennej wody podnosić się zdaje, przypominać i uwydatniać tajemniczy zapach ziół, ledwie rodzących się w owej chwili. Jak czarodziejskie młodości natchnienie, jaśnieją w dalekiej puszczy sosnowej brzozy owiane nieroztulonemi listkami. Spojrzenie w każdą stronę jest odkryciem cudu i zwiastowaniem o nim czującej duszy. Każde takie powzięcie pełną miarę zapomnienia się od szczęścia podnosi do warg zeschniętych, do gardła ściśniętego od łez. Na wzór rozkwitającej przylaszczki serce wita się z niebiosami, jak za dziecięcych dni, jak przed straszliwą zimą doświadczeń. Polotny wiatr wywiewa z niego i zabiera na błogosławione swe skrzydła nieprzezwyciężoną noc udręczenia.
Daleko, dokąd wzrok nie sięga, za błękitnemi mgłami śni swe przedwiośnie długa, szeroka, nieprzymierzona, nieobeszła, nieogarniona ziemia. Trawi swój pokarm i napój wysysa. Drży w wiosennym oparze. Zapadły się w jej głębokość tysiące tysięcy ciał przychodniów z dalekich stron, — z za siedmiu gór, z za dziewięciu rzek. Tysiące tysięcy nóg deptały ją i tratowały, przemierzyły jej kręte, wąskie i mylne drożyny, — brnęły w błotach, zarabiały się w piaskach i więzły w glinach, — tłukły się i zbijały o jej kamienie, idąc naprzód i w tył, wciąż w siną dal, — od zaoranych do rozgrodzonych jej granic. Brali ją w posiadanie chciwemi oczami, przezywali jej niedolę zelżywem słowem, przywłaszczali sobie jej odwieczną biedę nigdy tutaj niesłyszanemi nazwami. Setki tysięcy zwierzyły jej ostatni swój jęk i ostatnie miłosne słowo, gdy, upadłszy, nisko leżały, krzyżem na męczennicy, — gdy gruntowały najdokładniejszą, nieomylną, własną miarą głęboką otchłań cierpienia.
Wchłonęła ich, jako swoją zdobycz wojenną, chciwa z głodu ziemia niewoli. Zapuszczają się teraz wylękłe nici młodocianych korzeni w jej głębinę i pełnemi łaski zwojami oplatają tajemnicę straszliwą. Kwiaty wiosenne, nie znające nigdy o niczem pamięci, po to tylko potrzebne, żeby wiekuiste, na nic nikomu piękno kształtować, — pić poczynają soki zdrowe i wydychać woń czarodziejską z tajemnicy straszliwej. Jak przez kwiat wiosny, który litości nie zna, żalu nie czuje, — płynąć poczyna zdrowie duszy poprzez siły cielesne pokolenia nowego. Potępione przez nie zostanie, zapomniane, wzgardzone, nastąpnięte stopą nieszczędną truchło, zapadłe w ziemię, gnój podglebny, próchnica, wołająca o lemiesz i kilof.
Przypływ i odpływ oceanu nie jest tak nieprzezwyciężony, toń jego nie jest tak niezgruntowana, jak wielką była otchłań hańby i przepaść cierpienia, zalewająca tę ziemię. Bezdenny ciężar martwego oceanu sto lat ta ziemia dźwigała na sobie. Aż oto anioł straszliwy poruszył go do dna, — począł kołysać, rozdzielać, rozkładać na ludy wolne, na ludy w sobie samych zaślepione, od pychy swej oszalałe. Pchnięte skrzydłem anielskiem pociągnęły głuche wody na wschód, — na zachód. Poznały ziemie słoneczne, lądy szczęśliwe, ciężar przypływu cierpienia. Zrozumiały ludy wyniosłe męczarnię niewolnicy milczącej. W słońcu wiosny odsłaniać się począł wielki, zapomniany, nowy ląd. Stare nawroty wód, wyżłobionemi dążąc szlakami, jeszcze się po nim tarzają. Jeden z nawrotów wydarł miljon młodzieńców kwitnących i mężów potężnych ze środka miast i siół, — pod znakiem odwiecznego tyrana postawił ich pierś przeciw piersi w bratobójczym boju na ojczystej równinie, lub wymiótł w góry Kaukazu, w doliny Azji, ponad przepaście morza. Drugi — bezimiennych trupów polskich setki tysięcy rozrzucił, rozmiótł, rozwlókł po obliczu ziemi: — u wrót fortecy Verdun, która na swej bramie wyryła napis, równie niezłomny, jak ona — s’ensevelir sous tes ruines plutôt que se soumettre“, na drogach Francji, Belgji, Serbji, Rumunji, w błotach Rygi, w lasach Litwy, w górach Albanji, w dolinach Macedonji, nad krwawą rzeką Isonzo, w przepaściach Tyrolu i w piaskach Palestyny. Trzeci — ze skłębionych odmętów swej burzy, z łona tego trzęsienia ziemi, które własną jego naturę przewróciło na nice, wydaje miljon zrabowanych dusz, miljon serc i miljon prawic męskich, które orła wolności przyciskają do piersi, spalonych tęsknotą. Czwarty — z najgłębszej, najurodzajniejszej gleby wyłamał pół miljona pracowników, ażeby z nich uczynić sanskryckie dwipada, pociągowego dwunoga, starogreckie andrapodon, bydlę robocze z ludzkiemi nogami, rzymskie mancipium, czyli to, co się ręką w jarzmo ima. Inny — pokonał dzieci w kołyskach, wytracił chorobami podrosłe, nauczył pokolenie odziewać się mrozem i deszczem, opasywać głodem, podpierać na drogach swej ojczyzny krzywdą i zniewagą.
Lecz każda noc, która kona, odsłania coraz dalsze zarysy nowego lądu. Każdy dzień, który się z nocy rodzi, ukazuje przestrzeń coraz dalszą...
Bądź pozdrowiona, przenajdroższa ziemio nasza, którą czciliśmy miłością bezdenną, gdyś była pod otchłaniami wód niewoli! Bądź pozdrowiona teraz i o każdej porze mową naszą tysiącletnią i na wieki wieków świętą! Bądź pozdrowiona w sercu pokolenia, co się jeszcze morduje i cierpi, — oraz w sercu przyszłych, szczęśliwych i radosnych!



WISŁA


I

Poczęcie Wisły dokonywuje się wśród świstu — poświstu wiatrów południa i wiatrów zachodu, przypadających na jasne mgły w kwiecistych tatrzańskich dolinach i na wilgotne obłoki, ledwie powstałe z pomiędzy koron sosnowych w szerokiej puszczy Beskidu.
W łonie chmury czarującej, której kształt nieprzerwanie nowy już się nigdy nie powtórzy, a piękność jedyna już nigdy drugi raz nie przepłynie w niebiosach, staje się Wisły istnienie.
Nadranna rosa wiosny, ciepły letni deszcz, różany szron jesieni i szadź, okrywająca martwemi kolcami bezlistne drzewa, długotrwałe zimowe ulewy, ślepa zawieja i grad wszystko wyniszczający wciąż odnawiają nieprzeliczone jej źródła.
Ze śniegowic, klinem wciosanych w szczeliny skalne między trzonami szczytów podniebnych, na których roztrzaskuje się wściekły huragan, wyją furje burzy, ciężarne w zaspy śniegu i kamienie gradowe, — sączą się w źleby zawalone mokremi piargami wysokie wody do stawów.
Ze skalnych jezior, zawieszonych jakoby lutnie, zawsze nowe pieśni samogrające, z kotlin wysiedzianych u podnóża krzesanic przez cielska lodowców, które odeszły były przed szesnastoma tysiącami lat w północne strony, — uciekają strumienie wieczyście żwawe wyłomami w morenach, przez miljon lat uzgarnianych.
Z pieczar, drążonych przez kamienne pokłady wskutek wzdrygnienia bezdennej granitowej skaliny, gdzie czarne powierzchnie jezior podziemnych trwają nieruchomo w mroku przenigdy nierozdartym spojrzeniem oczu istoty żyjącej, — skradają się wody czarne chodnikami wykapanemi w granicie, lub wyżartemi w wapieniu do przepaści głębokiej, którą biały ich wodospad napełnia powabem niewysłowionym.
Z łanów leśnych, sianych wytrwale przez zamierzchłość stuleci po garbach nieprzebytych wzgórz Śląska, z trzęsawisk torfowych, ponad któremi najobfitszy mży deszcz, z pośród gnatów korzennych wieloramiennego buka i dębu niepołoma, z pościeli mchów, otulających stopy jodeł i świerków, z zagaja młodej olszyny paproci i podbiałów, — ściekowiskiem wykapu ze smereku wylewa się Czarna Wisła.
Głębokiemi wąwozy, po wielkich złomach kamieni i kłodach zwalonych drzew, na dnie pełnem grubego żwiru, w cieniu gałęzi i bujnych traw, z hukiem i gwałtem pieni się Biała Wisła.
Czarne i białe ramię, dwa potoki, spadają z wyniosłości, aby, złączywszy się, toczyć zakolem — zakolem, w głębokich parowach, wśród gór i lasów wspólne wiślańskie fale.
Niezliczone dzikie strumienie, jak włókna i nici, oplotły i przepoiły rozległy Śląska kraj, ażeby jego wodne zasoby Wiśle darować.
Sidła i wężowiska ich sięgają do źródeł Olzy i Ostrawicy, w Odrze tonących, podobnie jak szlak graniczny naszej mowy, chwiejąc się i zaplatając od przemocy, tonie w obcym zalewie.
Szumne, przezroczyste, zielone i fioletowe strumienie południa wielkich Tatr, które nałęczą cudną opasał i wchłania w siebie Poprad pienisty, obfitowody, wierny szlak Spiża, — w Wiśle ujście znajdują.
Leśny San darowuje północy to, coby Dniestr na południe wyniósł.
Błękitny, unicki Bug, bystra podlaska Narew podbierają skarb wodny górnej Prypeci.
Ssące włókna Wisły sięgają do wód Odry, do wód Dniestru, do wód Dniepru i do wód Niemna.
Jedne z nich, jako całkowite rzeki, wytryskują z wapieniów Pienin, ze wzgórz krakowskich, — inne sączą się ze żwirowisk i wywierzysk, rozmywających zbocza płaskowzgórz i pagórków, albo przeczystemi baniami nieprzerwanie pulsują kędyś w równinie barwistej łąki, ażeby później toczyć się przez nią nie dostrzegalnym ponikiem w nakryciu liści wiklów i kaliny, w łożysku wysłanem niezapominajkami.
Z nizinnych błot, z rudawic, płytkich jezior i stawisk ciągną ze wszech stron ku Wiśle wody ociężałe, osnute rzęsą porostów, w miękkości jedwabistych moczarów, wśród tataraku i trzciny, w cieniu wierzb i olch pochyłych.
Bujają nad niemi błękitne ważki, wielobarwne motyle i słupy komarów; najżywszą melodję życia wydzwania chyże skrzydło dzikiej kaczki; w wysokości obłoków zanosi się dudnienie lotu bekasa; przerzyna jasne powietrze pokrzyk czajki, a po chwiejnych trzcinach unoszą się z miejsca na miejsce stada szpaków gwarliwych.
Wszystkie wody wiślańskie, — przaśne i słodkie, zaprawne wyssaną z głębin ziemi solą lub siarką, żelazem lub przeróżnemi szczaw odmianami, spływają od wielkich gór, co zostały za niemi w oddali, jakgdyby obłoki znieruchomiałe, błękitne i liljowe, z różanego powietrza utworzone o poranku, a o zachodzie szkarłatne, — po jednoskłonie północnym w zamglone polskie równiny.
Wyszedłszy z lasów i z pomiędzy gór, skręca się Wisła na wschód wielkim łukiem, wije wśród pagórków, uroczych skał z wapienia i pól krakowskich, dążąc w swój żłób pozadunajcowy, trzy razy szerszy, niżby wymagała obfitość jej wodnego zasobu, — leżący w piaszczystych wybrzeżach, między pszennemi glinami sandomierskiej i lubelskiej ziemi.
Wymija przedtem skałę Wawelu, którego początek nieznany jest i tajemny, jako tej rzeki początek, — gniazdo mocy i sławy, — gruz władzy przed wiekami wygasłej, — ślad wielkości, niby piszczele szkieletu, świadczące o życiu, które niegdyś je odziewało.
Opuściwszy prawiślisko lubelskie, po rozdarciu przed laty nieprzejrzanemi kredowego kazimierskiego progu, płynie ku mazowszańskim polom między wzgórzami Janowca i Puław.
Wznoszą się nad jej wartem wzorzyste dąbrowy, zaścielające płaskowzgórza i zbocza, wygrzane w słońcu, koralowe od berberysu, pachnące jałowcem i macierzanką.
Tarniny i dzikie róże zwieszają się tam nad ścianami białych wąwozów, w których głębi dwukolejowe, wąskie drożyny chyłkiem zdążają do widnych, białych mieszkań wspaniałego ludu.
Sady, rumiane od jabłek i rdzawe od śliwek, splatają jakoby wieniec nieskończony wzdłuż siół.
Stoją tam nad wiślaną wstęgą olbrzymie Czartoryskie topole i wielkie Puław drzewa, które miały to szczęście, iż pod ich cieniem wszystka się ojczyzna chroniła w złe swe godziny.
Szeroko rozwala się Wisła, wyminąwszy trupie mury tyrańskiej twierdzy Dęblina, wpoprzek wielomilowych piaszczystych przestworów, w których jednostajnej, mglistej głuszy, śpią zagrzebane pod działkami ziemniaków i owsa, lichego żyta i tatarki, — maciejowickie i wawerskie, raszyńskie i grochowskie pola.
Rozciągają się nad jej połyskliwą falą wilgotne łęgi, bogatym rok rocznie utłuszczane namułem i same się białą koniczyną zasiewające, a wielkie białodrzewy i grube pnie wierzbowe, zielonemi koronami prętów wciąż nanowo młodocianych zawsze ozdobne, ciągną szeregiem lub kępami wzdłuż jej strumieni i pętlic, gdy, stare porzucając szlaki, szuka sobie przejść nowych między łachami piasków, stokroć przesypanych z miejsca na miejsce.
Pieni się gościniec główny wielkiej rzeki w wiązadłach mostów z kamienia i żelaza u stóp miasta Warszawy, — cytadeli ziemskiego okręgu, — stolicy wolności świata, gdzie przez stulecie tkwiło kowadło, wbite w ziemię głęboko młotami kowali, wprawnych w sztuce ciemięstwa, na którem nieubłagana a niewidzialna zemsta losu kuła zarazem kajdany dla ludów uciemiężonych i ideji, zakutych w dyby, — mrowisko prac zawsze spiskowych, gdzie się ukrywał, wił i prężył olbrzymi zamysł wysiłu wielkiego plemienia, sztuką, w chwili nieszczęśliwej w żelazne potrzaski schwytany.
Długiemi smugami, wolnemi zakręty i liczną odnóg siecią, wśród bezpłodnych haków, kęp okrytych chróstem i ostrowów, zdawna zarosłych dębem i topolą, a w głębokiem rozsianych korycie, odchodzi w dal połyskliwe zwierciadło wodne, ażeby opłynąć Modlin, trzecią pieczęć niewoli, przemocą tyrańską wyciśniętą na ziemi polskiej.
Przeglądają się w głębinie Wisły stare miasta o sławie zagasłej i Toruń wieczyście sławny, gdyż w jego murach stała kolebka genjalnego dziecięcia Polski, odkrywcy, co powziął najprzenikliwszą, najsubtelniejszą i najśmielszą myśl o wszechświecie i ciał niebieskich obrocie.
Dalej, ujęta w tamy, przy brzegach wklęsłych zaopatrzona w ochronne nasypy, przy wypukłych w groble poprzeczne, wtłoczona w łożysko rok rocznie prostowane i pogłębiane, żywi Wisła posłusznie siedm portów handlowych i płynie równo a cicho.
Między Gniewem i Tczewem jednolita jej masa rozdziela się na trzy ramiona.
Jedno z nich, Nogat, niegdyś samoistna w Żuławach struga, a od szesnastego stulecia pierwszorzędne wielkiej rzeki ramię, — odchodzi w złowrogi cień Malborga i w dalekie, zimne morze.
Dwa inne rzną nawskroś urodzajne namuły, z polskich wydarte i uniesione gleb.
Wisła Śmiała, przedarłszy w połowie dziewiętnastego stulecia podczas wielkiego zatoru wydmy piaszczyste, wlewa się mnóstwem ujść w najgłębszą zatokę Bałtyku, mieszając słodkie polskie wody ze słonym nurtem, głębią morza idącym z oceanu.
Złote wiślane smugi niosą się daleko w zielonawy przestwór morza, w błękitnawy jego widnokrąg, co z niebiosami nieskończonemi się spaja.
W niebiosa znowu, tam, skąd przyszła, odchodzi Wisła.
A nim zaginie w niedocieczonej morza tajemnicy, wykreśla kierunek westchnieniu polskiemu, tęsknej źrenicy pokazuje cel, wspomina szlak zaginiony, zapomniany, wzgardzony, jakoby ślad brózdy pośród morskiego odmętu wyoranej przez szkutę Jana z Kolna, najdzielniejszego żeglarza Bałtyku i najśmielszego syna Polski, co w piętnastem stuleciu na ubogim statku waregskim pierwszy z ludzi europejskich na gruncie Ameryki stopę postawił, opłynął wybrzeża Labradoru i odkrył cieśninę Anjanu.



II

Niegdyś, w otchłani czasów, w prawiekach, po odejściu na północ skandynawskich lodowców, z obszarów leśnych i przez leśne obszary samowładnie i samowolnie toczyć się poczęły wiślane fale.
Któż wie, jaki człowiek, przychodzień z suchych zachodu stron w krainy uwolnione od lodów pierwszy ją ujrzał lasy dzielącą, — brał w posiadanie oczyma mętne i dzikie jej piany, nazywał swoją w mowie i pieśni, — kto pierwszy brodził po jej wybrzeżu i w czółnie z drzewnej kory przeprawiał się na jej brzeg drugi?
Kości jego potomków śpią dotąd wzdłuż rozległej doliny, po słonecznych pagórkach krakowskiej, sandomierskiej i lubelskiej ziemi, pod piaszczystemi wzgórzami mazowsza i w nizinach dolnego biegu, złożone w skrzyniach kamiennych, nakrytych płasko łupanym głazem, stopami na wschód słońca zwrócone.
Broń i narzędzie z gładzonego krzemienia, głębokie, kuliste, lub wysmukłe naczynie z gliny, w którem żal i trwoga potomnych przy wezgłowiu zmarłego stawiała bogu niewiadomemu obiatę, na zawsze zostały w tych ziemiach.
Czarne ślady okrągłych popielisk, przesiąkłe krwią, resztkami pożywienia, nawozem i okruchem naczynia, pełne kości zwierząt, węgla i popiołu, wielkie i głębokie donice tłustego iłu w jasnożółtej, zwiewnej glinie lubelskiej osadzone, znaczą ślad domostw prawiecznego sioła.
Garbata jabłoń i rozłożysta czereśnia dzisiejszego sioła obfity wydaje owoc, nie będąc w stanie przez wieków tyle wyssać soków żywota z popieliska naddziadów.
Gliniane zaś naczynie mieszkańca dzisiejszego sioła uboższe jest i brzydsze, niż owo, spoczywające w ziemi od siedmiu tysięcy lat.
Tają się w łonie tych ziem wielkie cmentarze, pełne naczynia z bronzu, — i późniejsze, — z żelaza, pełne mis i urn, świadcząc o kulcie innym i nowym obyczaju.
Stoją, wzdłuż szlaku małopolskiej Wisły wyniosłe kopce, mogiły-grodziska, strome podwaliny drewnianych zamków, warstwami szkliwa, jak zbroją, z wierzchu nakryte.
Baśń lotna i zwiewna, jak nadrzeczna mgła, a nigdy niewyczerpana i niezmienna, jako jej wody, jedna jedyna dobrze wie i pamięta o rycerzach, co na te szklane góry wdzierali się z miłości, lub nienawiści, walczyli i konali.
W gałęziach Wisły, wśród sieci jej bujnych, górskich ruczajów, odwiecznego traktu, łączącego ciepłe morza południa z chłodnem morzem Bałtyku, ponad brzegami Bugu, łączącego zachód z Wołyniem i Dniepru źródłami, na północnej Tatr i Karpat pochylni, między szerokiem wielkiej rzeki łożyskiem i nieprzebytemi Polesia błotami, leżała dziedzina, która była gniazdem słowiańskiego plemienia i słowiańskiej mowy.
Tutaj się wykołysało leśne pradziadowisko Słowian rodu, skąd szczepy jego wyszły na wschód i południe, na zachód i nad morze.
Kopce, pełne szkieletów, świadczą, o najściu i podboju Gotów, dokonanym na tej ludności prastarej.
Inna, niż ongi, przemyślnym, greckim i rzymskim kształtem kuta broń lub ozdoba kobieca mówią o wędrówkach kupców z radosnych krajów południa poprzez puszcze i wąwozy gór, wzdłuż wiślanego rozdołu i grodów Krakowa, oraz Kalisza.
Pieczara pustelnicza Świętego Świerada przy ujściu bujnych Dunajca wód, schronienie niewygasłą otoczone klechdą, gdzie w zaraniu jedenastego stulecia przebywał ów człowieczy cud, apostoł słowiański, wyrosły z pośród owoczesnego chłopstwa polskiego, „jako róża z pośród cierni“, anachoreta, który przez trzy dni tygodnia nic nie jadł, a na post wielki, idąc w głębszą puszczę, brał ze sobą na czterdzieści dni czterdzieści orzechów, — w ciągu dnia modlił się, lub brał siekierę i rąbał lasy dookoła pustelni, — zamiast łoża miał pień, płotem z ostrej trzciny otoczony, aby go kłuła, gdyby się we śnie na bok przechylał, — na głowę zasie kładł koronę drewnianą, obwieszoną głazami, aby go biły po czaszce, gdyby znużona przechylała się w którąbądź stronę.
Gruzy Tyńca zadumane, prastare, a na stokroć starszych wzniesione popiołach, dla dzisiejszych ludzi niepojęte gruzy, co się stały tak niezłomnemi, iż czas, nędza i zapomnienie już ich bardziej zniweczyć nie mogą.
Dziurami okien, jak ślepe oczy, patrzą w nurt żywej wody, co u stóp skały białej wieczystą swą toczy beztroskę, przynosi zdala i unosi w siną krainę niewyczerpane swoje wesele, — i patrzą w otchłań zamarłych czasów, niedocieczoną dla nikogo na ziemi, w zdarzenia, z których pozostał taki jedynie ślad, jak ślad jastrzębia, który w powietrzu przepłynął, śniady na ziemię rzucił cień rozpostartych skrzydeł i odleciał, — powieść o wiarołomnym władcy, o książeciu we Wiślech...
Przed secinami lat sadzone drzewa i winny szczep na słonecznych Sandomierza pagórkach, w miejscach, gdzie dzisiejsza bieda i dzisiejsza ciemnota rozpościera panowanie wokół romańskiego piękna świętego Jakóba.
Wiślica, Kazimierz — murowane legendy o wielkim niegdyś wśród nas marzycielu, o mocnym władcy, o potężnym rozumie i niezłomnej woli.
Wały, ściskające Wisły koryto z rozkazu wiecznotrwałego króla sypane, początek pracy, do której potomność nie dołożyła prawie nić.
Naprost Solca kościołek Piotrawina z kamieniem po prawej stronie ołtarza niemożliwym do odczytania, niemy, tajemniczy świadek zatargu śmiałej potęgi z piastowego wyrosłej łona z niszczącą zewnętrzną mocą...
Wzdłuż zakrętów i poszarpanych Wisły osypisk, które odsłaniają tysiącletnie dzieje przemian tej gleby, na przestrzeni stu pięćdziesięciu mil usiadły wsie niezliczone.
Wciąż kwietniowe swe suknie wdziewają ich sady, wciąż stada ptactwa rzucają je pod jesień i wracają na te same drzewa, pola i łąki pod wiosnę, wciąż nowe szemranie liści, budzące radość i miłość, młodociane wita pokolenia.
Nieprzeliczone pokłady zwłok i kości naddziadów przesycają niestrudzenie gliny i piaski, żywią wielowieczne lipy i brzozy, otulające pradawne mury, skarpy i wieże kościołów.
Gdy śniegi, spalone na wielkogórach, marcowym halnym wiatrem ruszają z posady zlepy szkliwa igieł lodowych, szrony podwodne, progi lodowe, przywierające do iłów dennych i grubą skorupą okuwające kamienie, — nabrzmiewają od wirów spienionych szumne skalne potoki i podgórskie ruczaje.
Z pędem ciec poczyna „krakowska“ kra głównem rzeki korytem, wypełnionem po brzegi.
Lody, okrywające szerokie Wisły rozlewisko, kruszeją i pękają.
Pędzące wody coraz wyżej wynoszą na sobie zmurszałą skorupę lodową, podbitą tłoką rozmokłej śnieżycy, aż wszystka zrywa się z miejsca do biegu.
Słychać wówczas trzask i szum tafli, które druzgocą się wzajem, widać wywracanie się ich wspak i na nice zanurzanie jednych przez drugie, gonitwy i walki płyt, wegnanych przez wart pędzący na miejsca płytkie, gdzie tworzą zwały i pokłady rozległe.
Masa wód wyrzuca się z brzegów i zalewa niziny.
Powtóre, gdy jasne słońce i ciepłe dżdże napełnią mleczem kłosy pszeniczne, żytnie i jęczmienne, ledwie z szypułek wychodzące, gdy wielobarwną rozkoszą oczu okryją się bezgranicza łęgów nad Wieprzem, nad Narwią i Bugiem, gdy wonią bzów i kwiatów napełni się powietrze, a czarująca słowicza pieśń w jasną noc księżycową przerzuca dźwięki z olszyn do olszyn i z brzegu na brzeg wiślany, — wznoszą się znowu i szaleją bujnie świętojańskie wody.
Zwarte lasanki czereśni pod Janowcem, rubinowe od owocu, stoją w nurtach zmąconych, przez parki starych pałaców i przez wyhodowane ogrody dworów płyną szumne popławy, na pniach i gałęziach wieszają się pokosy zmulonego siana i kępy wyrwane zbóż.
Wielkiemi, płaskiemi taflami osuwa się i wjeżdża w pędzący odmęt namuł tysiącletni, najurodzajniejszy, w oczach na pianistę mleko się rozpuszcza i ginie w toni, ażeby ułożyć się kędyś daleko, jako bak jałowy, łacha bezpłodna, której nagość ledwie przesłania chwiejna wiklina.
Zapadł się w Wisłę i zginął w niej wysoki przedmostowy szaniec Sokolnickiego w Ostrówku, aż do głębi rowów swoich i wałów przepojony bezcenną polską krwią i wieczną sławą.
Popłynął z wodą.
Ucieka coraz wyżej z urodzajnego wądołu wioska za wioską na jałowe wydmy Mazowsza.
Drzewa, obciążone nadmiarem śliw, grusz i jabłek, rozdziera i unosi bystra woda.
Można widzieć, jak mrowie ludzkie, przez trwogę z setki nizinnych siół przygnane w ostatnim terminie podnoszenia się fal, buduje samoswoją tamę lewego brzegu, ostatkiem sił zwozi, znosi i sypie piasek i żwir, zasłaniając rodzime niziny.
I można widzieć, jak rybak beztroskliwy, siedząc we widłach głowicy wierzby rosochatej, łapie podrywką okonie i płocie, pluskające się żwawo w łanie przebogatej, dorodnej pszenicy, po bujne, a ledwie rozwinięte kłosy zalanej zmulonemi mętami.
Skoro sroga górska zima napełniać pocznie strumienie zielonawemi igłami lodu, okryje głazy i żwiry ich dna seledynowym kożuchem szkliwa, a fale przepełni miazgą kryształów śryzu, wkrótce i na dnie wielkiej rzeki tworzy się masa lodowa kilkustopowej grubości, przyrastająca do brył iłu dennego, okuwająca podwodne kamienie i pnie gnijącej prądowiny.
Gdy zaś i niziny obejmie ostry polski mróz i zewnętrzne zwierciadło rzeki ścina się w skorupę, podwodne sowy lodowe wstają z dna, dźwigając w szponach swych ciężkie nieraz kamienie, które w sobie zamknęły, łączą się z lodem powierzchni i zmarzają w jednę warstwę niezłomną.
Wówczas staje Wisła na przeciąg siedmdziesięciu pięciu dni.
Lis sandomierski bezkarnie przebywa granicę, dzielącą Kongresówkę od Galicyi, nawet zając trwożliwy staje się natrętnym cudzoziemcem i bezczelnie wkracza w Poznańskie, a srogi wiatr nocny te same przez stulecia polskie zaspy przerzuca tam i sam, zanosząc słupy graniczne i zamazując na nich rozmaite, obcojęzyczne napisy.
Lecz gdy w południowych, krakowskich stronach przygrzewać pocznie dłużej słońce bardziej radosne, a na północnej, zimnej połaci Wisły wciąż jeszcze stoją lody grube, w powyginanem jej korycie nowa się wszczyna burza.
Samowładnie wężowaty kierunek brzegów i swawola samicy głównego wartu, mnóstwo martwych odnóg, płytkich, stojących jeziorzysk, poprzegradzanych łachami, wciąż nanowo tworzące się drogi wodne i strumienie, niezmierna nierówność dna, gdzie obok mielizn czyhają studnie i jamy bezdenne, wywiercone przez wiry, sprawiają, iż tafle kry, pędzonej nurtem wzburzonym, wepchnięte pod nakrywę lodową, napierane jedne przez drugie, zaorują się w muły i piachy, wgniatają na się i szybko tworzą wielki poprzeczny wał, zatamowujący odpływ niewyczerpanego potoku wód.
Góra lodowa rośnie wszerz i na wysokość, a sięga nieraz na kilkanaście wiorst w głąb rzeki.
Wielkim wybuchem rzuca się zastawiona Wisła poza swe szerokie łożysko, zrywa brzegi, wlewa na niziny z dzikim pędem, zasypując je piaskiem i zanosząc mułem.
Mnóstwo siedzib ludzkich staje pod wodą.
Ucieka wieśniak na dach domostwa, — belki stodół i zabudowań, sterty zboża i stogi siana płyną wśród kry, tańczącej na fali.
Spustoszenie i niedola zalega wielkie przestwory.
Hula i bawi się Wisła, jak przed tysiącami lat, jak wówczas, gdy pierwszy przychodzień z suchych zachodu stron ujrzał ją, lasy dzielącą...
Dopiero na równinie poznańskiej ustaje Wisły szaleństwo.
Od trzynastego wieku ujmowana w tamy, płynie uspokojona wpoprzek tej ziemi spokoju, ziemi milczenia i ziemi pracy.
W tamecznym jej nurcie kryje się zasób niezmierzonej siły, tak samo niewidzialny, jak niewidzialną jest potęga ukryta w łonie poznańskiego odłamu naszego rodu.
Równe i niepowabne stały się tam jej bujne i pięknie bezładne wybrzeża, jak równa i nisko ku ziemi nachylona jest myśl i praca tamecznych ludzi.
Trzysta kilkadziesiąt parowych pomp i wiatraków pracuje nad regulowaniem szumnych wód, nad pogłębianiem dna i usuwaniem zatorów.
Na setkę kilometrów rozwinął się ku zachodowi brzeg morski od ujścia Wisły, po jezioro łebskie i gardzieńskie, dziedzinę słowińców nad ujściem Łeby i Łupawy.
Przerzynają ten ląd wartkie strumienie, a w głębi sosnowych lasów błyszczą jasne jeziora.
Wzgórza i łąki szerokie zniżają się ku piaszczystemu wybrzeżu, gdzie szaleją straszliwe jesienne wichury nadmorskie i huczą śnieżne burze.
Na piaszczystych wydmach helskiego międzymorza stoją chaty ze słomianą strzechą, mieszkanie ludu rybackiego, który naszą mówi mową i naszą śpiewa pieśń.
Opuściła go Rzeczpospolita i opuścili go panowie.
Na tem morskiem pustkowiu został sam jeden, został tam, gdzie były jego praszczury.
Odwala pługiem wilgotne skiby ziemi i słucha świstu wichru, w którym ongi ponad Pucka zatoką trzepał się znak: — ręka po ramię, trzymająca miecz, lub orzeł biały w czerwonem polu.
Patrzy sam jeden w te sine, dalekie wody, po których pływały okręty w Gdańsku Sobiesławowiczów zbijane, flota gardziny Krzywoustego w dwunastym wieku, idąca na wyprawę wojenną do Danji, statki Zygmunta Augusta i Władysława Czwartego, wypuszczane z fortecy w Pucku.
Kiedy w te niziny zstąpili ludzie polskiego szczepu, zna tylko pieśń, gadka ludowa, którą usłyszał był i zapisał w zaraniu dwunastego stulecia wielki nasz pisarz narodowy, zwany Gallusem, Sallustjusz państwowej Bolesławów potęgi.

„Inni niegdyś nam słoną rybą truli zdrowie,
Na cuchnących swych wozach dowożąc ją zgrają,
Teraz po nią na miejsce trafiają synowie
I w znak życia skaczące u stóp ryby drgają.

Gdy ojców mniej pohopnych hamowały grody,
Synów morskie spiętrzone nie zastraszą wody,
Za jeleniem lub dzikiem w trop chodziły sfory
Ci polują na skarby z morza i potwory“.



III

Wielki przestwór, blisko dwieście tysięcy kilometrów kwadratowych, leżący w niżowym Europy lądzie, zajmuje Wisły dorzecze.
Ponad brzegami jej dopływów ciągną się ziemie tłuste, — proszowskie i kujawskie, urodzajne, — lubelskie i sandomierskie, ziemie chude, — kieleckie i radomskie, płone, — mazowieckie i piotrkowskie, leżą błota i wydmy piasków bezpłodnych.
Ponad brzegami jej dopływów orze i sieje, kosi i żnie jeden jedyny lud.
Nad niemym głosem jej strumieni rozbrzmiewa żywy gwar mowy tej samej przez tysiąc lat, tej samej ponad głównym ich nurtem i nad wszystkiemi źródłami, tej samej w górach Śląska, w skałach Tatr, nad ssącemi włóknami, które sięgają do źródeł Odry, Dniepru i Niemna, tej samej w dolinach i na płaszczyznach, tej samej nad Nogatem i nad Wisłą Śmiałą — i ponad morzem.
Bo i tam, daleko w morzu o cztery wiorsty od paszczy głównego ujścia, gdzie wynurzają się wciąż nowe wyspy, z naszych przyniesione małopolskich, mazowieckich i wielkopolskich brzegów, do których to wysp zawijają okręty, — wzdłuż martwych łożysk w piaszczystych mieliznach i nowych bystrzyn, wyoranych w ziemi, ten, kto splata faszyny, kto przerzuca namuł, tapla się w błocie i tworzy groble urodzajnej Żuław krainy, kto najcięższe, najbardziej nieudźwignione z miejsca na miejsce przenosi, — naszą mówi mową.
Świadectwa i pomniki pracy tego ludu leżą przed oczyma świata, stoją rozsypane, jak długa i szeroka ta ziemia.
Naród polski nie prowadził nigdy wojen zaborczych.
Zasłaniał w ciągu wielu stuleci wolność i dobro Europy od barbarzyńców nawały.
Jeżeli szedł na wschód, to nie po dobro cudze, lecz po to, żeby ziemie niczyje, dzikie pola, w pustynię zamieniane raz wraz przez tatarskie zagony, wciąż na nowo zaorywać i zasiewać, uzbrajać w zamki, zakładać miasta i sioła, wznosić kościoły i szkoły.
Językiem cywilizacji na wschodzie był język polski, jak świadczą chociażby dzieje Akademji Kijowsko-Mohilańskiej.
Kształci się dotąd Kijów na księgozbiorach Porycka i Wilna, a Petersburg na księgozbiorze Załuskich.
Naród polski ma w swym dorobku przywilej: „Neminem nobilem captivabimus“, który o dwa stulecia wyprzedziła jedynie wielkiej Anglji „Magna Charta“. Dopiero po upływie dwustu lat od daty polskiego przywileju Anglja posiadła „Habeas corpus“.
Litwa przez unję horodelską dobrowolnie przyłączyła się do Polski.
Stany pruskie wypowiedziały posłuszeństwo Krzyżakom i szukały łączności z narodem polskim.
Inflanty uczyniły to samo.
W wieku szesnastym, gdy ludy zamierały w systematach absolutyzmu, Polska każdego monarchę, wstępującego na tron, zobowiązywała do przysięgi, iż przestrzegać będzie praw narodu.
Polska uznawała wszystkie wyznania za równouprawnione, otwierała swe granice i gościnny dom dla zbiegów z całego świata, gdy w Europie płonęły stosy herezyarchów i wyznawców wolności sumienia.
W jej to miastach, dzisiaj zbiedniałych i zapomnianych, w wiejskich domostwach, otoczonych niewygasłą legendą, w świątyniach, których ruiny jeszcze bieleją tam i sam w lasach i na pagórkach, wyhodowały się kulty religijne, zachwycające po dziś dzień duszę nowoczesnego człowieka swą szlachetnością głęboką i nieskalanem dotrzymaniem słowa głoszonej prawdzie, zaświadczonem pięknem żywota wyznawców.
Polska była ogrojcem, gdzie wykwitły najbardziej czyste kwiaty miłości ojczyzny, najżywsza żądza pracy dla bliźnich, dla dalekiej przyszłości, dla szczęścia potomnych, dla wszechdzieci plemienia nienarodzonych jeszcze, pracy tak bezinteresownej i ofiarnej, iż stałą i niewątpliwą za nią nagrodą było więzienie, wygnanie i niepłakana, samotna śmierć.
Naród polski ma w swej przeszłości szarże najbardziej zdumiewające, szalone a owocne: pod Kircholmem, pod Kłuszynem, pod Wiedniem, pod Somo-Sierrą, pod Dębem Wielkiem.
W swym przyczajonym ogromie dzisiejszym ma on najgłębszą ze wszystkich narodów świata tęsknotę do wielkiej szarży swego ducha.
Nie pragnie on i nie pożąda niczyjej roli, ani domu, ani siły, ani szczęścia, ani sławy.
Pragnie on tylko pracy na swojej własnej roli, szczęścia w swym własnym domu, rozwinięcia swej własnej siły i czci dla swojej sławy.
Wyspana i wypoczęta jego moc skupia się teraz i zrasta w jednę jedyną energję wysiłu, którą był w swym lochu nadwiślańskim wysiedział, wyczekał, wytworzył niestrudzonemi myślami, wymarzył i wyjaśnił na bezczynność skazany Walgierz Udały.
Jakież słowo zdoła wyrazić dzieje zakucia w dyby żywego narodu, dzieje klęski rozszarpania żywej, jednej jedynej mowy i obyczaju i dzieje stu kilkudziesięciu lat istnienia w niewoli?
Jak rzeka Wisła, był polski lud czyjś i niczyj, nieswój, bezpański, bezużyteczny.
Nie tworzyły mu ongi prawa narodziny króla, lecz gdy dla ratowania swego bytu takie prawo, na wzór innych, na swe barki dobrowolnie chciał włożyć, usiłowano go unicestwić i zniweczyć w samej istocie bytowania na ziemi.
Lecz on wtedy stuletnie swe życie w przedziwny, jedyny na ziemi sposób stworzył dla siebie.
W jamie czasu, ciemnej i długiej, jak więzienny loch, ciągnął i stwierdzał swe stuletnie bezkrólewie z ducha, rozpleniał i zasilał swą jedyną na ziemi, tajną, trójjedyną, zawsze tę samą Rzeczpospolitą.
Wgryzała się w jego ręce i nogi rdza łańcuchów, gniło tam i sam ciało i wyginały się kości, biły weń młoty i kusiło go odstępstwo, — sypała piasek w oczy straszliwa ohyda niesławy i nieskończona długość cierpienia.
Stało się w istocie, iż odszczepy narodu, jak dawno przepowiedział w chwili jasnowidzenia prorok nieulękły — „w obcy się naród, który nas nienawidzi, obróciły“.
Bo oto, — niema stu lat, — jak stwierdza w „Uwagach“ swych Hugo Kołłątaj, dostrzegacz pilny i świadek żarliwy, we wszystkich świątyniach miasta Wrocławia wygłaszano kazania jednej niedzieli po polsku, drugiej po niemiecku, — a na zachód od tego miasta, daleko, bo aż po kraj łużycki, można było rozmówić się z wiejską ludnością łamanym polskim językiem.
Gdyby się tam dziś znalazł w pustyni, otaczającej grobowce książąt piastowskich, w obrębie katedry biskupstwa, które jedno z trzech w swojem polskiem królestwie fundował król Krzywousty, — jakżeby przeszedł przez to miasto ze swem sercem płonącem, wśród „obcego narodu, który nas nienawidzi“?
Lecz wielkie dzieło budowniczych i pracowników istoty, zakresu, bezgranicza bytu narodu polskiego: — Chrobrego, Krzywoustego, Śmiałego, Kazimierza, Stefana, Żółkiewskiego, Czarnieckiego, Kościuszki, Mickiewicza, — po tylu zamachach, ciosach i klęskach stoi niepokonane, rozrośnięte i młode na nowo.
Wiedza i praca poznańska, jak hak dźwigający, czeka na chwilę, ażeby zarzucić się na ogniwa wielkiego królewiackiego łańcucha.
Miłość i entuzjazm, dwa ziarna cudowne, wyhodowane w moskiewskiej niewoli, czekają na chwilę siewu w wyhodowane, lecz bezduszne skiby Galicji.
Tęsknią do siebie te same cnoty kresowe: — śląskie i polsko-litewskie.
Czekają jałowe wydmy, błota i ugory, martwe pagóry i wyboiste drogi, puste szkoły i nędzne chałupy na wiedzę, doświadczenie i energję emigrantów.
O, Wisło, Wisło!
Żywa pieśni lądu polskiego, nigdy nieprzerwana wieści o tem, co się dokonało za dni, które leżą w zamierzchłej dali czasów, — i wieczny pozwie ku przyszłości bez końca!
Podniosło się nad wszystkiemi twemi wodami, gdziekolwiek brzmi polska mowa, jedno westchnienie i wpoprzek rozdzielonych krain, jako żywiący wiatr, przepływa.
Przed tysiącami lat złożył szczęśliwy los u wezgłowia Wisły, tam, gdzie się jej spławność zaczyna, w Śląsko-Krakowskiem Zagłębiu skarby węgla, których przez pół tysiąca lat nie wyczerpie najbardziej wytężona i najbardziej obfita praca całego plemienia.
Pożąda pracy polski lud!
Jego pot przez tysiąc lat przepoił powierzchnię ziemi i przesiąkł aż do skarbu w głębinie.
Polskiego ludu to skarb.
Węgiel, sól, nafta.
Ujmie nareszcie brzegi wiślane plemię w jedno zrośnięte.
Obwałuje je wreszcie niezłomnemi tamami, zabezpieczy na zawsze złotodajne niziny, wielkiemi pracami wymiecie nierówności dna, rozległe mielizny, brózdy i wzgórza, fałdy i jamy ze stromemi ścianami, studnie kilkusążniowej głębiny, wywiercone przez nagłe wiry.
Powiększy i unormuje głębokość żeglowną, ułatwi ruch lodów.
Zaginie w Wiśle odwieczna, bezpłodna łacha i odwieczny, rokroczny zator, — czterokrotna co roku powódź, samopas i niewolniczo, niszczycielsko i obłędnie chodząca masa wód.
Podjęte znowu zostanie dzieło Wielkiego Kazimierza.
Ugną się swawolne nurty pod setkami tysięcy szkut i komięg, bez przerwy, dzień i noc, darmo i szybko wiozących węgiel do Warszawy i Gdańska.
Przyszłe życie Polski otrzyma za cenę pracy plemienia dwie potęgi: bezmiar węgla, dostawiany do miast i wsi przez rzekę, posłusznie pracującą w ciągu stuleci.
Rozrosną się od tysięcy fabryk stare grody: — Kraków, Sandomierz, Warszawa, Płock, Toruń, Gdańsk.
Nienastarczona a niewyczerpana masa węglowa narzuci pracę pokoleniom, wyżywi i zbogaci prowincje.
Stanie Warszawa na linji skrzyżowania kolei z Londynu do Kalkuty, z Paryża do Władywostoku, z Gdańska do Tryestu.
W obrębie miasta, w jego łonie olbrzymiem leżeć będzie czcigodne pole wolskie i czcigodne pole grochowskie, — cytadela, szkoła marzeń o Polsce wolnej, i Wilanów, pamiątka po wodzu, który uczył wspierać po polsku sąsiada w niedoli.
U bram miasta znajdzie się czcigodne pole raszyńskie i czcigodne pole wawerskie.
Na placu Saskim, tam, gdzie Wilczek i Śląski rzucali w twarz tyranowi moskiewskiemu najprawowitsze i najszlachetniejsze wyzwanie na pojedynek, przeszywając swe nieulękłe serca rycerskie szpadami w obronie honoru swego i narodu, — wolny lud strąci dzwonnicę, która Polsce wieczną niewolę wydzwaniać miała, i zetnie złote kopuły cerkwi, które jej w oczy wieczną sromotą przyświecać miały.
Kadłub cerkiewny, dzieło artyzmu, zdobiony cennemi Wasniecowa freskami, zostać powinien, gdyż nie popełnia Polak barbarzyństwa.
Na znak skwitowania i wyrównania rachunków ten kadłub zawrze w sobie cywilny skarbiec narodu.
Tam, pod strażą żołnierską, a na oczach pokoleń, spocząć powinien szczerbiec Chrobrego i korona, odebrana z Petersburga, serce Kościuszki przyniesione z Rapperswilu, buława Czarnieckiego, którą pod Łowiczem w roku 1806 Jan Henryk Dąbrowski otrzymał, sztandary z pod Byczyny, z pod Wiednia, z pod Racławic, z pod Raszyna, z pod Stoczka, z pod Małogoszcza, — rękawica Żółkiewskiego, szable wodzów i postronki, na których zawisł Traugutt z towarzyszami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.