Wodzirej/Tom II/XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

W biurze dnia tego Tadeusz spotkał Maleniego, który wychodził od namiestnika i zmierzał ku głównemu wyjściu.
Maleni za kilka godzin miał wyjechać do Wiednia. Tadeusz wiedział o tém od Charłupki i Bodockiego.
W ciasnem przejściu korytarza, na szaréj ścieżce dywanu, znaleźli się nagle dwaj mężczyźni, sami, jeden wobec drugiego.
Serce Tadeusza zabiło tak gwałtownie, iż na chwilę wodzireja odbiegła przytomność.
Bezwiednie przycisnął się do ściany i stał, oczekując przejścia Maleniego.
Magnat szedł powoli, jak słoń w czapraku dystynkcyi i dygnitarstwa. Olbrzymia jego postać wypełniała wąwóz korytarza. Na plecach miał narzucone futro, i z ciemnego pasma kołnierza wysuwała się twarz cokolwiek obrzękła, okrągła, otoczona kilkoma półkulami podbródków, ujętych w ledwo dostrzegalne pasma rudawych faworytów.
Usta, zupełnie wygolone, drobne były i małe, jak u dziecka. Cała synteza charakteru Maleniego kryła się w rysunku tych dwóch warg, dobrodusznie a ironicznie zaciśniętych.
Oczy zato nie miały żadnego wyrazu.
Były drobne, małe, czarniawe, tonące w białości policzków.
Tadeusz uczuł się podwójnie wzruszonym i zmieszanym zbliżeniem Maleniego. Był to potentat w c. k. karyerze urzędniczéj i mąż Muszki. Podwładny i kochanek znaleźli się wobec dygnitarza i męża. Gdy Maleni minął Tadeusza, skłaniając lekko głowę, Tadeusz pochylił swoją tak, że twarz jego znikła zupełnie, a tylko wyszczotkowana czupryna zaciemniała na plastronie koszuli. Bez tchu wszedł Tadeusz do pokoju, w którym stało jego biurko. Chciał szybko usiąść, wziąć gazetę lub książkę i udać, że zagłębia się w czytaniu. Ale od progu powitały go chichoty Malewicza i Pozbitowskiego,
Stali na środku pokoju, a Malewicz ze śmiechu aż zwijał się, jak wąż, Pozbitowski zaś powtarzał spazmatycznie:
— Nie.. jak Boga kocham.. to farsa... to niepodobna... to farsa!...
— Ależ nie!... — odpowiadał Malewicz — to prawda!.. oświadczył się wczoraj...
— I hrabiostwo przyjęli?
Parfaitement!...
— To umrzeć można ze śmiechu!...
Nagle drzwi się otworzyły i powoli, uroczysty tragiczny, przesunął się przez pokój Kafthan.
Miał brwi ściągnięte i minę stanowczą i zdecydowaną.
Widoczne było, iż zaszła w nim jakaś zmiana, jakieś postanowienie niedozwalania więcéj na drwiny, których był przedmiotem.
I tyle stanowczości było w jego chodzie, we wzroku, w sposobie przesunięcia się po ścieżce dywanika, iż Malewicz i Pozbitowski, którzy mieli usta pełne dowcipów i śmiechu, zajęli się nagle swojemi paznogciami i z gorliwością zaczęli szlifować i piłować owe nieszczęsne „rubiny”.
Tadeusz podszedł do biurka i na przechodzącego Kafthana spojrzał.
Kafthan wychodził zupełnie z biura, bo miał na plecy narzucone długie futro z ciemnym kołnierzem.
Tadeusz został uderzony podobieństwem chodu Kafthana do chodu Maleniego. Ta sama powolna, słoniowa powaga, to samo dźwiganie czapraka dystynkcyi i dygnitarstwa.
Kafthan znikł za drzwiami, i Malewicz z Pozbitowskim natychmiast szeptać zaczęli:
— Widziałeś?
— Widziałem!...
— Jak się nadął!
Il n’a pas l’air commode!
— Nie będzie można z niego żartować! Szkoda!
— Spodziewam się! Zięć hrabiego!
W téj chwili Malewicz zwrócił się ku Wielohradzkiemu.
— Wiesz, co Kafthan zrobił? — zapytał.
— Nie wiem — odparł obojętnie Tadeusz.
— Oświadczył się o czwartą pannę i został przyjęty!
— A!...
Wiadomość ta nie zajęła Tadeusza. W tém podnieceniu nerwowem, w jakiem się znajdował, co go obchodzić mogły zaręczyny Kafthana!
Lecz już Malewicz i Pozbitowski szeptali znów między sobą, jak dwie plotkujące kobiety.
— Zamianują go starostą w Dzerdzynie! zobaczysz!...
— Bardzo być może.
— Jak on to pocichu uplanował i urządził...
— Dla niego to partya! Będzie pusowany.
— No... i dla niéj: Kafthan bogaty.
— Tak!... ale... Zresztą prawda, że ona prawie nic nie ma. Jakieś sto tysięcy...
— I to problematyczne.
Tadeusza szepty te doprowadzały do wściekłości. Odwrócił się ku oknu i patrzył przez szyby, z których spływały roztopione strugi wody. W ogrodzie leżał jeszcze śnieg, lecz już miejscami czerniła się ziemia i jakieś niewyraźne, zielonawe cienie snuły się po gałęziach i pniach drzew.
Po alejach biegał mały piesek rudawy i kudłaty i zdaleka wyglądał jak olbrzymia wiewiórka, szukająca żeru.
Przed werendę szklaną wyszła jedna z panien hrabianek i ustawiała w promieniu bladego słońca doniczki z napół umarłemi roślinami.
Ubrana była w czerwony kapturek i długą, piaskowéj barwy, rotundę. Zdaleka wyglądała jak purpurowa róża, okolona massą jesiennych liści. Galopem przybiegł ku dziewczynie piesek i, poszczekując, chwytał za brzegi rotundy, którą panienka, klęcząc, rozrzuciła dokoła na szarém tle asfaltu.
I nagle z otwartych drzwi wybiegła jeszcze jedna piaskowa rotunda i purpurowy kapturek, a za nią druga i trzecia.
Zaroiło się w słonecznych promieniach od tych czterech dziewczyn, które, jak parter kwiatów, jak miniaturowy klombik, płonęły w oddali czerwienią swych kapturów.
Chwilkę rozbiegły się tu owdzie, ścigane przez pieska, i nagle przyklękły koło doniczek, wyciągając ku obumarłym kwiatom miłosierne ręce.
I w téj chwili te cztery brzydkie były wdzięczniejsze i piękniejsze, niż inne, bardziéj od nich piękne.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.