<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Pociągnąć za dzwonek — to rzecz prosta.
Tadeusz stoi przed drzwiami mieszkania Dezyderego i zdecydować się nie może.
Nagle w oknie, prowadzącém na korytarz, zdaje mu się, iż dostrzega bladą twarz lokaja.
Dzwoni i przeraża się, sądząc, że za silnie guzik pocisnął.
Drzwi otwierają się prawie w téj saméj chwili.
Przed Tadeuszem usuwa się w głąb przedpokoju Karol, lokaj Dezyderego, trupio blady, z twarzą zawiędłą chorobliwego maniaka.
— Pan hrabia wyjechał!... — mówi bezdźwięcznym głosem, w którym przebija się znudzenie służbą i życiem.
Tadeusz powstrzymuje się od wymówienia głupstwa, miał bowiem ochotę odpowiedziéć „wiem o tém”, i kazał zaanonsować się hrabinie.
W téj chwili czuje, iż nie jest nawet panem swych myśli i że na każdym kroku może się skompromitować.
Zaczyna pośpiesznie szukać karty wizytowéj. Ręce mu drżą.
Zimna krew lokaja, jego rybie spłowiałe oczy wyprowadzają go ostatecznie z równowagi.
— Oto moja karta!... — mówi, podając bilet lokajowi — proszę mnie zaanonsować pani hrabinie.
Powoli, nie śpiesząc się, Karol odmyka drzwi od małego pokoiku, służącego za bibliotekę Dezyderemu.
— Pan będzie łaskaw zaczekać! — mówi i znika za portyerą.
Tadeusz wchodzi do pokoju i natychmiast wzrokiem szuka lustra. Lecz niema tu żadnego zwierciadła. Nad kominkiem z czarnego marmuru, na którym tli się kilka polan drzewa, zamiast lustra umieszczono duże panneau, malowane sposobem dekoracyjnym, dużemi płaszczyznami, w bardzo czystym i prymitywnym stylu. Dokoła szafy ciemne, szczelnie zamknięte i zasłonięte firankami z ciemno szafirowego jedwabiu, na wzór bibliotek XVIII-go stulecia.
Na środku stół dość duży, okrągły, pokryty szafirowem suknem i zarzucony mnóstwem dzienników i broszur. Rozmaite Revues francuskie i świeże wydawnictwa paryskie i belgijskie. Przeważnie książki o kartach nierozciętych. Wszakże jest tu kilka noży do przecinania kartek, wspaniałych, rzeźbionych, cyzelowanych.
Dokoła stołu fotele, kryte aksamitem, fotele Voltaire, leniwe w opuszczeniu i bezczynności zupełnéj. Wielohradzki zbliża się do jednéj z szaf i usiłuje przejrzéć się w szybie na tle ciemno-szafirowéj firanki. Nie widzi jednak nic oprócz czarnéj sylwetki o uszach wybitnie odstających. Rozpaczliwie poprawia kołnierzyk, który go dusi. Lekkie chrząknięcie, dyskretne i ciche, przywołuje go do porządku. We drzwiach stoi Karol, sztywny i obojętny.
— Pani hrabina prosi, ażeby pan zechciał przejść do małego salonu. Pani hrabina zaraz nadejdzie!
Przechodzi cicho, jak kot, przez gabinet i uchyla szafirowéj portyery.
Tadeusz idzie za nim i, przeszedłszy próg otwartych drzwi, znajduje się w gabineciku o ścianach lustrzanych i gobelinowych meblach.
Szeroko otwarte podwoje szklanych drzwi ukazują salonik biały, różowy, błękitny. Na ścianach majaczeją panneaux delikatne i jasne, na których bukiety róż i niezapominajek łączą się liniami gzygzakowatemi błękitnych i różowych wstążek.
Giestem automatu Karol wskazuje Tadeuszowi niewielką kanapę i kilka krzeseł, stojące na środku salonu.
— To te meble! — mówi, posuwając jedno z krzeseł.
I cicho, spokojnie wychodzi, przymykając drzwi obite wałkami białego aksamitu.
Tadeusz mimowoli zbliża się do „tych mebli” i ogłupiałym wzrokiem patrzy na harmonijne linie kanapy, która zdaje się być cała z niewielkich lir dębowych zrobiona. Przez okna o drobnych szybach, ujętych w białe ramki i przysłoniętych od strony zewnętrznéj błękitnemi firankami, płynie prawie księżycowe światło, łagodzące jeszcze bardziéj delikatny wdzięk malowideł i śliczne formy mebli.
Białe posążki marmurowe, porozstawiane na konsolkach, prześliczny sewrski pająk, cały z róż i niezabudek utkany, nabierają w tém oświetleniu czarodziejskich tonów.
W kącie złoci się dyskretnie harfa i w wypukłościach girland, któremi jest ozdobiona, niebieskie światło zapala łudzące migotanie ametystów i szafirów.
W powietrzu unosi się woń dziwna, nieokreślona, woń, jaką zwykle miewają muzea i stare pałace, w których rzędem pod ścianami stoją stare meble, kryte spłowiałym jedwabiem, a ze stropu zwieszają się portrety dam w pudrowanych fryzurach i kwiatami zasianych robronach.
Woń ta czaruje, upaja, rozmarza. Woń ta przypomina muzykę dawno usłyszanego menueta i obecność odbiegłych w dal jakichś eleganckich, wykwintnych i artystycznych istot.
Wielohradzki stał na środku salonu nieruchomy, przyciskając nerwowo kapelusz do piersi. Miał minę dzieciaka, studenta, oczekującego na profesora, który ma mu wyjawić wielkość wyznaczonéj kary. Był bardzo czerwony i pod czaszką czuł najzupełniejszą pustkę, pomimo napływu krwi do głowy.
Drzwi uchyliły się cicho i weszła przez nie Muszka, odziana w długą, białą, jedwabną suknię domową w formie bluzy, która wlokła się za nią bez szelestu, jak mgła, jak cień.
Wielohradzki spojrzał na wchodzącą kobietę, i przeraził się straszną zmianą, jaką dojrzał w jéj twarzy.
Była blada, trupio blada.
Oczy, podkrążone sinemi obwódkami, wyglądały jak dwie przepaści ciemne i światło w siebie chłonące.
Postarzała, z ustami rozchylonemi, spieczonemi jakby niezaspokojonem pragnieniem, była uosobieniem „wielkiéj rozkochanéj,” typem kobiety dławionéj potęgą zbudzonéj namiętności.
W długiéj, śnieżnéj szacie, na którą błękitnawe światło kładło sinawe smugi, szła ku niemu powoli w aureoli miedziano-rudych włosów.
I wyciągnęła obnażone do łokci ręce i podała mu do pocałunku usta gorączką spieczone i tak bardzo jego ust spragnione.