<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

I ciągle już potém Tadeusz miał minę żaka; który ukradł ołówek albo książkę swemu koledze.
Był zamało mężczyzną, aby tryumf, dokonany w biały dzień, w godzinę po wyjeździe męża, dodał mu odrazu szyku i pewności siebie. Zdawało mu się, iż jakiś ciężar legł na jego barkach i że lada chwila grozi mu jakieś straszne niebezpieczeństwo. O Muszce, o jéj namiętności myślał jak o potworze z zasłyszanéj dawno bajki, który się przed nim ujawnił nagłe i porwał go w swe szpony.
Biuralista, przywykły mimowoli do szacunku dygnitarzy, miał bezustannie na myśli Maleniego. Widział go ciągle olbrzymim, groźnym, imponującym i kurczył się o ile możności, aby temu wielkiemu panu miejsca ustąpić. Cały fakt owego „tryumfu” nad Muszką majaczył teraz w jego oczach, jak czarna plama. Co to było? Nie umiał sobie nawet zdać dokładnie sprawy. Pozostała mu tylko trwoga śmieszna, głupia, dziecięca.
Nie umiał się jéj pozbyć.
Gdy szybko przez Muszkę pożegnany krótkiemi, rozkazującemi mu odejść wyrazy, znalazł się w przedpokoju i zobaczył przed sobą bladą twarz lokaja, wyobraził sobie, iż widzi w rybich oczach tego człowieka rodzaj litosnéj ironii.
Wybiegł na ulicę i pędził ku ogrodom Inwalidów, chcąc tam pozostać samotnym i ukryć się przed wzrokiem ludzkim.
Po drodze starał się interesować drobiazgami, grającą katarynką, wystawami żydowskich kramów, dziwną tarczą słoneczną, poprzecinaną liniami chmur o krokodylich wydłużonych kształtach.
Chciał zagłuszyć w sobie wspomnienie chwili, którą przebył, chwili fatalnéj, choć przewidywanéj. Pod czaszką mu wrzało, gdy w głowie czuł przerażającą pustkę. Dwukrotnie oparł się o ścianę domu i otarł pot z czoła.
— Oszaleję!... — wyszeptał zbielałemi usty.
Wbiegł do alei ogrodu i doznał uczucia zawodu.
Zdawało mu się, iż znajdzie się wśród cieniu i spokoju. Tymczasem bezlistne jeszcze drzewa drżały w chłodzie wczesnéj wiosny, a tu i owdzie po szaréj grudzie alei snuły się czarne postaci inwalidów, rysujące się w przestrzeni, jak wycięte z blachy sylwetki Tadeusz błądzić zaczął wśród ścieżek, lecz rozmarzła woda znaczyła się teraz kałużami pomiędzy rózgami krzaków.
Smutek wyjący, bolesny, rwał tu serce na strzępy. Tadeusz miał ochotę usiąść na ławce i zanieść się z płaczu: tak wszystko w nim smuciło się razem z tym ponurym zachodem słońca. I uczuł się nagle znieważonym tą wzgardliwą namiętnością, z jaką Muszka porwała go w swoje ramiona. Ani słowa miłości nie zdołali zamienić pomiędzy sobą. Jéj wzrok rozkazujący zamykał mu usta i nie dozwalał na najprostszy wyraz uczucia. A późniéj to pożegnanie nieme, rozkazujące, ten giest suchy, nerwowy, wskazujący mu drzwi i natychmiastowe zniknięcie jéj saméj, bez rzucenia uśmiechu, wejrzenia!
I teraz zaczynał już nie być pewnym: czy cale to zajście nie było halucynacyą, snem, ułudą..
Długo błąkał się po ogrodzie i zmierzch zupełny zastał go na fortyfikacyach, które obchodził pogrążony w myślach. Doszedł do rogatek i wszedł do miasta. Nie wiedział, gdzie się znajduje. Było mu to obojętnem. Widział przed sobą cały szereg latarni, bramujących ulicę żółtawemi światełkami, i szedł za niemi, wpatrzony w te migotliwe punkty.
Wybiła dziesiąta. Wielohradzki ujrzał otwarte drzwi jakiejś małéj cukierenki i w téj saméj chwili uczuł głód i zimno. Wszedł i kazał sobie podać herbaty.
Natychmiast wziął w rękę dziennik i zasłonił się tą płachtą, pragnąc odosobnić się najzupełniéj od reszty ludzkości.
Lecz ludzkość ta przedstawiała się jedynie w postaci zaspanéj, chudéj kobiety, drzemiącéj za kontuarem, i małego chłopca o dużéj głowie i brudnym fartuchu, który postawił przed Wielohradzkim tackę z herbatą i talerz zeschłych ciastek.
Zapanowała głucha cisza.
Tylko gaz syczał w przyległym pokoju i świst jego nieznośnym hałasem wypełniał zbolałą głowę Tadeusza. I znów jego myśli zaczęły tańczyć sarabandę i nie chciały w żaden sposób sformułować się w jakieś porządne i dokładne wrażenia.
Powoli pił herbatę i gryzł jakieś stare ciastko, które miało smak łoju zmieszanego z próchnem. Wzrok zaspanych oczu siedzącéj po za kontuarem kobiety draźnił go niewypowiedzianie. Znowu zapragnął ciemności ulicy. Porzucił niedopitą herbatę, zapłacił i wyszedł. Na ulicy porwał go żal i smutek. Zdawało mu się, iż ma do przebycia olbrzymi szmat drogi wśród bagna i błota, Wcisnął ręce w kieszenie palta i iść zaczął, nie starając się myśléć, zesztywniały moralnie, zdrętwiały na duszy.
Minął płachty jakichś namiotów, po za któremi grały chrapliwe katarynki. Za płócienną ścianą ryczały boleśnie lwy, zamknięte w klatkach nędznéj menażeryi. Kinkiety naftowe żółciły się światełkami na tle czerwonych perkalowych festonów. Katarynki grały walce, polki, kadryle. Wielohradzki poznał w tych wyjących tonach melodye tańców, które prowadził w salonach. Szarpnęło mu to nielitościwie duszę. Uczuł się nędzarzem moralnym i materyalnym. Zaczął biedz prawie, chcąc uniknąć téj powodzi tonów. Skręcił w jakąś boczną uliczkę: i tam wpadła za nim kaskada tego piekielnego chóru, błąkającego się, jak oślepły nietoperz wśród ciasnych ścian brudem zapełnionych kamienic.
Tadeuszowi zdawało się, że teraz ktoś go ściga, goni i do ucieczki przymusza. Biegł ciągle, bez planu, potrącając przechodniów. Pragnął głównie uniknąć wzroku matki. Chciał znaleźć ją już uśpioną i módz wsunąć się do swego pokoju niedostrzeżony i w zupełnym spokoju. Lecz należało przedewszystkiem poczekać i nie wracać natychmiast do domu.
I rozpoczął teraz wędrówkę po ulicach Lwowa, wędrówkę prawdziwego Ahaswerusa, dźwigającego na sobie brzemię wielkich powodzeń miłosnych.
Przez Żółkiewskie, czarne i opustoszałe, wydostał się na Plac Teatralny i ku Szkarpom biedz zaczął. Placem Bernardyńskim i Maryackim przeszedł na ulicę Kopernika i szedł w stronę Ogrodu Jezuickiego, gubiąc się w zakrętach nowych ulic, na których sterczały rusztowania świeżo budowanych domów.
Dwa razy przesunął się, jak cień, pod bramą kamienicy, w któréj mieszkał; szedł daléj, nie śmiąc zadzwonić do bramy. Instynktownie unikał ulicy, przy któréj mieszkała Muszka. Wyczerpany i znużony, znalazł się znów na Szkarpach, tuż pod oknami namiestnictwa. Przygasłym wzrokiem spojrzał na ten gmach, drzemiący leniwie w cieniu, jak dobrze wypasione zwierzę, odpoczywające na pastwisku. Na drugiem piętrze świeciło się w dwóch oknach. Malewicz wysiadywał inspekcyę, i Wielohradzkiemu przyszła chęć zastąpić go i pozostać na noc w téj samotnéj i cichéj sali. Wybiła pierwsza, przeciągle i chrapliwie. Wielohradzki zastanowił się i nagle biedz jak strzała zaczął w stronę domu. Matka musiała już spać, a ten „dom” teraz, po tak długiéj włóczędze o chłodzie i ciemnicy, wydawał mu się rozkosznym przytułkiem. Szybko dopadł do bramy, zadzwonił i wdrapał się na schody. Cicho otworzył drzwi i wsunął się do pokoju. Odetchnął!
Wielohradzka spała, oddychając ciężko.
Początki astmy zaczynały bowiem objawiać się u niéj od pewnego czasu.
Tadeusz przesunął się jak cień i, gdy wszedł wreszcie do swojego pokoju, doznał uczucia ulgi i spokoju.
Na stole paliła się przyciemniona cokolwiek lampa, rzucając niepewne światło na kwadrat białéj serwety, którą stół był przykryty.
Na serwecie stał talerz, leżały widelce i noże. Maszynka spirytusowa srebrzyła się, mając obok czajnik, pokryty serwetką. Na spodeczku leżał duży kawałek tortu i kilka cukierków.
Tadeusz lampę rozjaśnił i do łóżka się zbliżył.
Na poduszce znalazł kawałek zapisanego papieru, przypięty szpilką. Odpiął go i przeczytał.

Moje kochane dziecko! Dobranoc Ci. Kładę się spać, bo jestem znużona. Pewnie będziesz głodny, gdy powrócisz. Pod blachą są pierożki. Odgrzéj sobie herbatę na maszynce, ale ostrożnie, ażebyś, broń Boże, ognia nie zaprószył. Pani Piknicka i Tecia przysyłają Ci kawałek tortu i cukierki. Bardzo wszyscy żałowali, że Ciebie nie było. Śpij spokojnie i z Bogiem. Całuję Cię serdecznie i Bogu polecam.
Twoja najprzywiązańsza
Matka.

Wielohradzki długą chwilę stał zamyślony, trzymając kartkę w ręku. Cisza i ciepło, panujące w tym pokoiku, zaczynały go napawać rozrzewnieniem. Trwoga, która go ogarniała po wyjściu od Muszki i pędziła wśród ulic, rozpraszała się czarodziejską władzą.
Po raz pierwszy oddawna nie czuł obecności Maleniowéj po za progiem mieszkania. Widocznie myśl i chęci téj kobiety uśpione były w téj chwili i nie błądziły w pobliżu.
Cicho i z początku nieśmiało zapalił Tadeusz knot maszynki i zaczął odgrzewać przygotowaną herbatę. Odsunął wszakże od siebie tort i cukierki. Po chwili jednak w roztargnieniu sięgnął i zjadł jedną pomadkę. Głód szarpał mu wnętrzności. Nie chciał iść jednak po owe pierożki, z obawy obudzenia matki.
I po chwili namysłu, wzruszywszy ramionami, po tort sięgnął.
Tort był dobry, massa świeża, herbata gorąca i słodka.
Pijąc i jedząc, Tadeusz zaczął odzyskiwać pewną fantazyę. Gdy nalał sobie drugą filiżankę, sięgnął po ręczne lusterko i podkręcił wąsy. Zjadłszy tort i cukierki, zaczął grupować wspomnienia. Gorąco przebiegło mu żyły. Starannie zbierając ze stołu okruchy ciastka, Tadeusz tracił teraz powoli bojaźń przed mężem, a natomiast coraz silniéj zaczynały rysować się przed nim smukłe kształty i twarz żony.
Nazajutrz, razem ze świtem, opadły znów Tadeusza niepewność i trwoga.
Teraz zaczynał się troszczyć: co będzie daléj? jaką ścieżką każe mu iść Muszka? w jaki sposób swoją wolę objawi? Sam nie chciał nic przedsięwziąć; nie przeszło mu nawet przez umysł, iż może miéć swoją wolę. Zajął wobec niéj rolę podrzędną, rolę wypełniającego rozkazy, i nie umiał z niéj wybrnąć, nie umiał i nie chciał.
Czekał więc, oswajając się powoli ze swojem nowem położeniem: kochanka wielkiéj damy.
Sytuacya nie była tak tragiczna przy świetle dziennem, jak mu się wydawała o zmierzchu i wśród nocnéj galopady po ulicach miasta. Matka przywitała się z nim tak samo, jak poprzednio, a w biurze nikt nie domyślał się nawet, co pomiędzy nim a Maleniową zaszło.
W kilka dni późniéj Maleni powrócił z Wiednia, i znów Wielohradzki spotkał się z nim w ciasnem przejściu korytarza na ścieżce dywanu. Trwoga jego i bojaźń odżyły w téj chwili z całą mocą. Nie śmiał podnieść głowy: tak bardzo imponował mu ten olbrzym, sunący ciężko wśród smugi wiosennego słońca.
I długo jeszcze po przejściu Maleniego Tadeusz nie mógł odzyskać równowagi. Odzyskał ją wreszcie i znów zaczął przeżuwać wspomnienia i dręczyć się przypuszczeniami na przyszłość.
Teraz bowiem budziła się w nim chęć ponownego zobaczenia Muszki. Zgłuszona przez niezwykłość sytuacyi, namiętność zaczynała nurtować. Ten sen, ta halucynacya stawały się zmorą, dławiącą go wśród bezsennych nocy. Zdawało mu się, iż nie Muszkę samą trzymał niedawno w swoich objęciach, ale jéj cień, jéj widmo. I zapragnął teraz, z młodzieńczą krewkością, dostać w swoje ramiona na długo, na wyłączną, choć chwilową, własność tę kobietę.
Lecz Muszka nie dawała o sobie znaku życia.
Tadeusz oczekiwał ciągle i pragnął oczekiwanie to uczynić o ile najmożliwiéj correct i nieposzlakowane. Nie gonił więc Maleniowéj, nie narzucał się jéj oczom. Starannie unikał przechodzenia ulicą, przy któréj mieszkała. Raz, zdaleka zobaczywszy jéj powóz, wpadł w bramę jakiegoś domu. Uczynił to z szalonego wzruszenia, jakie nim ogarnęło na samą myśl tak nagłego spotkania. Niemniéj przeto późniéj grał przed sobą komedyę, winszując sobie taktu i miary, z jaką wybrnął z téj trudnéj sytuacyi. Wogóle, pozostawiony teraz sam sobie, nie mogąc się zwierzyć nikomu ze swych tajemnic, zaczął wchodzić sam z sobą w układy, kompromisy i zwierzenia. Gadulska jego natura rozgadała się teraz na wewnątrz i dręczyła go samego, jak stara plotkarka.
Na zewnątrz jednak charakter jego, pod wpływem tych szamotań nerwowych, zaostrzył się i stawał coraz przykrzejszym.
Wielohradzki bowiem więcéj niż kiedykolwiek zanurzył się w egoizmie, przejęty cały ważną doniosłością swéj społecznéj roli. W oddaleniu bowiem nikły teraz te pogardliwe giesty Muszki, jéj wybuch namiętności milczący i obelżywy, który w pierwszéj chwili sprawił na Wielohradzkim wrażenie policzka.
Teraz Wielohradzki we wzgardzie téj widział jedynie wspaniałą gracyę kobiety, która w chwili upadku pragnie zachować aureolę istoty nieskazitelnéj i wyniosłéj. Ostre rysy zaokrąglały się i nabierały wdzięku. Po bliższem zastanowieniu się w ciszy nieprzespanych nocy Tadeusz doszedł do przekonania, iż jedynie tylko szalona miłość mogła skłonić Maleniową do podobnego kroku.
I sam w swych oczach zaczął się dąć i pozować na człowieka niezmiernéj wagi. Wściekłość ogarniała go na myśl, że nikt nie może wiedziéć o jego tajemnicy, zazdrościć mu, patrzéć na niego z podziwem i uwielbieniem.
Kochanek Maleniowéj!
Była to wspaniała rola, pozycya tak świetna, o jakiéj żaden z professional lover’ów lwowskich marzyć nawet nie śmiał.
I ztąd Tadeusz urósł nagle w zuchwalstwo i pychę. Kto wie, do czego ta sytuacya doprowadzić go mogła... Los gotował mu ciągle nadzwyczajne niespodzianki. Należało tylko umieć czekać. Na co? Nie wiedział, ale czekać postanowił.
W pierwszych chwilach oczekiwanie to przychodziło mu z pewną łatwością. Żył wspomnieniami i pewnością. Powoli przecież milczenie Muszki zaczynało go dręczyć i wprowadzać w stan bezustannego niepokoju. Fantazya jego pracować teraz zaczęła. W nocy snuł całe tomy powieści, jak podrostek zakochany w pensyonarce. Rano wstawał niechętnie i z trudem wciągał się w szarą i cichą rzeczywistość. Jedynie tylko nadzieja otrzymania znaku życia od Muszki dodawała mu bodźca i stawiała moralnie i fizycznie na nogi. Lecz dzień za dniem mijał i cisza była coraz większa. Tadeusz zaczął, z początku niewyraźnie, potém rozzuchwalony powodzeniem, dokuczać matce i wynajdywać bezustannie przyczyny do gniewu lub ironii.
Kilkakrotnie miał ochotę napaść na Tecię; ale dziewczyna podniosła głowę i spojrzała na niego chłodnym i wzgardliwym wzrokiem. Zmieniła się teraz bardzo, powróciła do czerwonego jersey’u z różową kamizelką i do pretensyonalnéj fryzury włosów. W uszach i pod szyją świeciły się żółte gwiazdy broszki i kolczyków, ofiarowanych przez pana Janczewskiego, a na palcu serdecznym błękitniał niewielki turkusik, oprawny w wianuszek pereł. I razem z temi burżuazyjnemi klejnotami Tecia nabrała pewnéj buty małomieszczańskiéj, pewności siebie, nie zatracając jednak dawnego wdzięku. Widocznem jednak było, iż Tadeusz przestał na nią działać, że dziewczyna zbuntowała się naprawdę i nie chce dłużéj znosić tyranii wodzireja.
Ofiarą więc rozdenerwowania miłosnego Tadeusza padła teraz Wielohradzka.
Stara kobieta chyliła się widocznie ku starości, pomimo od rana włożonego gorsetu, gładko i ładnie przyczesanych siwych włosów i téj wielkiéj dystynkcyi, która ją opromieniała aureolą zdetronizowanéj królowéj.
Kaszlała nieraz noce całe, dławiąc się i krztusząc. Kryła twarz w poduszki, nie chcąc kaszlem swoim budzić Tadeusza, który także leżał, nie śpiąc, z oczyma szeroko otwartemi i wpatrzonemi w czerń nocy. Rano Wielohradzka wstawała znużona, wycieńczona, mając na twarzy woskową żółtość, właściwą astmatykom w pierwszych chwilach rozwoju fatalnego cierpienia, W ubraniu jéj czuć się zdawało pewne zaniedbanie i choć suknie jéj były całe i starannie zastosowane do wymagań bieżącéj mody, nie szumiały już całą falą złatanych z okrawków podszewek. Często Wielohradzka opierała głowę na dłoni i siedziała tak długo skurczona, jakby przywalona ciężarem olbrzymiego cierpienia. Modliła się coraz dłużéj i goręcej, pomimo, że do kościoła uczęszczać prawie przestała. Zdawało się chwilami, że unika widoku ludzi, i ona, tak zawsze ożywiona i uprzejmie stojąca na wyłomie, usuwała się w cień i szukała, jak zwierz spracowany, odpoczynku.
Próżne jednak były te jéj usiłowania, gdyż więcéj niż kiedykolwiek kłopoty i troski materyalne opadły ją, jak gniazdo os zjadliwych i bolesnych. Pani Pake wymagała punktualnego zapłacenia raty. Owo opisanie i zajęcie mebli groziło, w chwili nieuiszczenia jednéj raty — licytacyą. Wielohradzka nie czuła się u siebie i zdawało się jéj, że mieszka w hotelu, a te wszystkie sprzęty nie do niéj już należą. Jéj szlachecka natura buntowała się na myśl korzystania z łaski i uprzejmości żyda. Przybrała więc Wielohradzka względem Pakowéj sztywne i zimne obejście wielkiéj pani, poniżającéj się pour son bon plaisir do wchodzenia w układy z żydówką. Na pozwolenie sobie przynajmniéj téj fantazyi należało płacić punktualnie raty. Robota szwankowała. Nowomodne, parasolowym krojem, spódnice stanowiły niemałą trudność zapleśniałéj w rutynie i tradycyi Wielohradzkiéj. Z wypiekami na pobladłéj twarzy słuchała wymówek swych klijentek. Wreszcie przezwyciężyła swą dumę i wzięła kilka lekcyi kroju. Lecz i to niewiele pomogło. Dwie jéj najlepsze klijentki zaprzestały nagle dawać jéj robotę. Ogarnęła ją rozpacz. Poniżyła się do napisania listu, prosząc o robotę. Nie otrzymała odpowiedzi. Przez kilka dni chodziła jak obłąkana, i nagle postanowiła zacząć szyć do magazynów gotowych ubrań. Lecz i tu znalazła nieprzezwyciężone trudności. Konkurencya krawców-żydów była wielka i trudna do zwalczenia.
Wielohradzkiéj opadły ręce. Ogarnęła ją trwoga przed jutrem, po raz pierwszy w życiu. Mimowoli zwróciła się w stronę Tadeusza, lecz ten nie miał w téj chwili dla matki nic — prócz ironii i brutalnych często odpowiedzi. Co rano prawie, idąc do biura, z jakiego błahego powodu wszczynał „scenę” i wybiegał z domu, trzaskając głośno drzwiami. Na każdą uwagę matki odpowiadał jednemi i temi samemi słowy:
— Niech mama mnie nie denerwuje!...
Obiad mijał zwykle w ponurem milczeniu. Często Tadeusz zrywał się i biegł ku drzwiom. Zdawało mu się, że słyszy na wschodach kroki, że zobaczy posłańca lub pannę Marcelę, że wreszcie listonosz przyniesie mu list z poczty.
Codziennie prawie Tadeusz pytał matki:
— Czy niema listu do mnie?
I na odpowiedź przeczącą wpadał nagle w szał, w gniew nie do opisania.
Nie, to jemu tylko przytrafić się może coś podobnego! List był wysłany: on wie o tém z pewnością... Tylko — w takim bezładzie i nieporządku wszystko zmarnieć musi. Cóż więc dziwnego, że listy przepadają!...
Zębami rwał i szarpał chustkę, wyłamywał palce u rąk, tak, że aż stawy trzeszczały. Krew biła mu do głowy i wypukłe oczy zdawały się wychodzić z oprawy.
Wielohradzka, przerażona, starała się go uspokoić, podawała mu krople laurowe, które drżącemi rękami wlewała na cukier. On krople laurowe przełykał, gdyż bardzo lubił ten smak gorzkich migdałów, lecz krzyczał pomimo to coraz silniéj, tem silniéj, iż Tecia zdawała się nie być wzruszoną temi spazmami i atakami swego dawnego ideału. Dziewczyna siedziała pochylona nad robotą i raz Tadeuszowi zdawało się nawet, iż dostrzega przelotny uśmiech ironii na jéj wązkich wargach.
Uspokoił się natychmiast, przestał krzyczeć po kobiecemu, lecz natomiast ogarnęła go złość podrażnionego mężczyzny, który nie chce i nie lubi, aby znajdowano go głupim i śmiesznym. Całą tę złość skoncentrował w uczuciu nienawiści do Teci, i pewnego wieczoru, pozostawszy sam z matką, po chwilowem wahaniu wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Mama powinna sobie poszukać innéj pomocnicy... Należałoby, aby Tecia przestała tutaj przychodzić!...
Wielohradzka spojrzała na syna zdziwiona.
— Co téż ty mówisz, Tadziu? — wyrzekła, wzruszając ramionami — toć Tecia to dla mnie skarb nieoceniony... Cóżbym ja bez niéj robiła?
Tadeusz uśmiechnął się ironicznie.
— Naturalnie... wyżyć-by mama nie mogła bez swojéj Teciulki. Co to za wstrętna hypokrytka!
Wielohradzkiéj serce ścisnęło się żalem na widok nikczemności syna.
— O Tadziu! — wyrzekła z goryczą — dlaczego nazywasz Tecię hypokrytką? Wiesz, iż niema uczciwszéj i prawszéj nad nią dziewczyny...
Lecz Tadeusz szydził ciągle, bujając się na krześle.
— Och!... uczciwość Teci!... — śmiał się ironicznie — uczciwość jéj byłaby mnie daleko zawiodła, gdybym się był w porę nie opamiętał...
— Co téż ty wygadujesz!...
— Ta ta ta... ja wiem, co mówię, i radzę mamie nie ufać zbytnio téj panience. Sprytniejsza ona, niż my wszyscy. Winszuję, ale nie zazdroszczę panu Janczewskiemu takiéj żony!... Tylko taki pan Janczewski może się dać złapać w podobne sieci... nie ja...
Wielohradzka brwi ściągnęła.
— Tecia siatek nie zastawiała ani na pana Janczewskiego, ani na ciebie... Za to mogę ręczyć...
Tadeusz wykrzywił się niemiłosiernie i ręce w kieszenie kurtki wpakował.
— Proszę mamy!... — wyrzekł, przeciągając każdą samogłoskę — mama jest z innego świata i z innéj epoki, niż teraźniejsze panny, a zwłaszcza takie Tecie.
Imię to wymówił z taką pogardą, że aż Wielohradzka drgnęła.
— Powiedz raczéj takie panny Dobrojowskie... — wyrzekła ostro, zdjęta nagłą potrzebą wymówienia tego imienia, które ją dławiło od chwili rozpoczęcia rozmowy.
Chciała nerwy i złość Tadeusza zwrócić w stronę Muszki. Zawiodły ją jednak oczekiwania. Tadeusz porwał się, jak oparzony.
— Dlaczego mama imię uczciwéj kobiety miesza z imieniem téj panny? — wrzasnął przeraźliwie. — Niech mama wie, że ja panią Maleniową czczę i szanuję, bo na szacunek ten zasługuje więcéj, niż mamina Teciulka!...
Zerwał się z krzesła i zaczął po dawnemu biegać po pokoju, potrącając się o ścianę.
Gdyby mama wszystko wiedziała... — mówił gorączkowo — liczyłaby się mama ze słowami, mówiąc o pani Maleniowéj...
Wielohradzka pokiwała smutnie głową.
— Mój drogi!... — wyrzekła — nie wiem, co rozumiesz przez to słowo „wszystko”. Ja wiem tylko to jedno, że kobieta ta zrobiła nam wiele złego!...
Urwała, patrząc zamglonemi oczami w światło lampy, płonącéj na środku stołu.
— Wiele złego!.. — powtórzyła raz jeszcze cichym głosem.
Lecz skrzekliwy głos Tadeusza przerwał jéj natychmiast:
— Złego? nam? co znowu!.. — Pani Maleniowa jest zanadto wyjątkową istotą, aby mogła dobrowolnie sprawić komuś przykrość... Daruje mama, ale chyba ja znam lepiéj tę kobietę, niż mama, i wiem, co o niéj sądzić.
Zatrzymał się na środku pokoju i stał groźny i wyzywający w obronie czci Muszki. Gdy mówił: „Ja znam lepiéj tę kobietę”, głos jego nadął się pychą, nurtującą go od tak dawna.
Wielohradzka powoli wzrok swój przeniosła na syna. W sercu jéj wezbrało się nagle morze nienawiści ku téj pannie Dobrojowskiéj, która była przyczyną ich zgryzot moralnych i materyalnych kłopotów.
Powściągnęła jednak słowa tłoczące się na usta. Instynkt kazał jéj milczeć, i czysta jéj dusza, wiedziona przeczuciem, cofała się przed czemś brudnem i złem, przed widmem kochanki, wprowadzonem nagle w ciszę jéj domu słowami syna.
I widmo to, niewidzialne, a istniejące od téj chwili, weszło w nędzę tego mieszkania, wyniosłe, blade, wzgardliwe i obojętne. Pocisnęło klamkę drzwi, na pozór dobrze zamkniętych, i wsunęło się cicho pomiędzy matkę i syna, fatalne i nieubłagane, tworząc z ciała swojego przejrzysty mur, przeszkodę niepokonaną, o którą rozbijają się zwykle węzły krwi i macierzyńskiego najgorętszego przywiązania.
I wśród ciszy i pół światła stali tak naprzeciw siebie oboje, syn i matka, czując obecność téj trzeciéj istoty, nieméj a potężnéj, niezwyciężonéj i tryumfującéj w bezgranicznéj zuchwałości.
Nazajutrz po południu Tadeusz zabrał się nagle do porządkowaniu swoich trofeów kotylionowych. Nie wychodził teraz z domu, oczekując ciągle listu Muszki. Dokoła panował wielki nieład; na krzesłach, sofie i stole leżały sztuki płótna, perkalu, wełny, a nawet białego atłasu.
Była to wyprawa Teci.
Z wielką nieśmiałością Tecia przyniosła rankiem wczesnym ten swój wyprawny dobytek, prosząc Wielohradzkiéj, aby zechciała zająć się sporządzeniem tak bielizny, jak i sukien. Było to ubogie, nędzne, skromne. Zarobek nie był wielki, lecz niemniej przeto Wielohradzka odetchnęła, widząc przed sobą nadzieję zapłaty. Delikatność serca Teci ujawniła się raz jeszcze w ciężkiéj do przebycia chwili. Wielohradzka przygarnęła dziewczynkę w objęcia i ucałowała gorąco jéj czoło.
— Moja dobra, poczciwa Tecia! — wymówiła prawie ze łzami w głosie.
I natychmiast zabrała się do roboty. Lecz jakiś żal dławił ją i dręczył. Zdawało się jéj, iż szyje dla Teci suknię śmiertelną. Było to po części zwykłe uczucie rozpaczliwego smutku, jakie przejmuje serce każdéj zamężnéj kobiety na widok przedślubnych przygotowań, czynionych dla innéj.
Solidarność kobiet występuje wtedy silniéj, niż kiedykolwiek. Serca ich przejmują się smutkiem. W tém napozór altruistycznem wrażeniu mieści się dużo egoistycznéj domieszki. Smucąc się nad ślubną suknią Teci, Wielohradzka opłakiwała siebie samą i swe stracone dziewczęce złudzenia.
Tadeusz siedział w swoim pokoju i czytał „Salammbo”. Zabrał się znów do téj książki, która w jego umyśle łączyła się jakimś nierozerwalnym węzłem z postacią Maleniowéj. Gorączkowo przewracał kartki i od czasu do czasu odwracał głowę w stronę przymkniętych drzwi. Z pokoju matki dolatywał tylko szum poruszanych tkanin i od czasu do czasu przeciągły zgrzyt rozdzieranego perkalu.
Szum ten, zgrzytliwy i niemiły, drażnił Tadeusza w nieopisany sposób. Od rana nerwy jego doszły do takiego stanu chorobliwéj nadczułości, iż zdawało mu się, że wszystkie wydobyły się z pod skóry na zewnątrz, i czynią na jego ciele jakąś siatkę bolesną i drażliwą. Po raz pierwszy wczesnym rankiem przeszedł pod oknami kamienicy, w którój mieszkała Muszka. Okna te były szczelnie zamknięte i zakryte kolorowemi jedwabnemi zasłonami. Okna jadalni były otwarte.
Przechylony przez oparcie Karol, w kamizelce paskowanéj i czarnych perkalowych rękawach, trzepał wązki pas gobelinu, zdjęty z płyty nadkominkowéj.
Wielohradzki przeszedł szybko, odwracając głowę z przesadzoną obojętnością. Zdawało mu się, iż lokaj musi śledzić go z ironiczną pogardą. Jego rybie spłowiałe oczy wkręcały mu się w plecy, jak dwa świdry. Napróżno chciał nadrobić arogancyą, przed samym sobą, przypominając gwałtem swéj myśli, że on, Wielohradzki, jest kochankiem pani tego lokaja. Wrażenie wstydu było silniejsze, i zmaltretowany, zły, upokorzony poszedł Wielohradzki do namiestnictwa.
Tu panowało wielkie ożywienie.
Kafthan wyjeżdżał do Wiednia, poczem miał być mianowany starostą odrzykrowskim. Jego zaręczyny z córką hrabiego, ten krok tak energiczny i rozumny cierpliwego karyerowicza zjednał mu ogólne uznanie i natychmiast obwarował pewnym murem nietykalnego szacunku. Nikt nie drwił teraz z Kafthana, który, wyniosły, ponury, roztargniony, wchodził doskonale w rolę dyplomatycznéj maszyny, mającéj przed sobą najświetniejsze nadzieje z powodu doskonałéj protekcyi i tych „pleców”, które w tym świecie stanowią potęgę niezwalczoną.
Te same „plecy” kazały mianować Charłupkę starostą w Krowodrzy i przenosiły Malewicza do Krakowa. Słowem, ruch był na całej linii. Tylko Wielohradzki był zapomniany i opuszczony. Jego „wodzirejowstwo” nie przyniosło mu wielkiéj protekcyi i korzyści.
Nie myślał jednak teraz o tem, pochłonięty cały troską miłosną. Przysłuchiwał się plotkom i komerażom tych „panów“ z rozdrażnieniem, ale bez zazdrości. Wzruszał ramionami na widok Pozbitowskiego, który złościł się, iż Malewicz jedzie do Krakowa, gdy on, Stanio, gnuśnieć będzie nadal w tém utrapionem kasynie. W Krakowie gra w karty jest bardziéj seryo i ma sezony niezwykle ożywione, z powodu blizkości Wiednia; Lwów zaś leży na końcu świata, a w grze nie ma ani nerwu ani żadnych sensacyi.
Wielohradzki powrócił do domu, zjadł obiad w milczeniu i w chwili gdy Tecia, powracając z miasta, weszła do pokoju, wstał i z najwyższą ostentacyą i złością z pokoju wyszedł.
Wychodząc, trzasnął drzwiami, aby zamarkować swe niezadowolenie. Wielohradzka spuściła oczy i twarz jéj pokryła się cieniem smutku. Przez usta Teci przesunął się uśmiech, zaledwie dostrzegalny, ale niezmiernie ironiczny. Poczém obie kobiety zaczęły pracować, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie urywane zdania. Wielohradzka szeptała je z pewną lękliwością; Tecia mówiła głośno i zupełnie spokojnie.
Nagle Tadeusz ukazał się we drzwiach, wykrzywiony, jak maska japońska.
— Czy nie mógłbym prosić o trochę spokoju? — zapytał kwaśno, mrużąc lewe oko i mierząc Tecię wyniosłem spojrzeniem prawéj źrenicy.
Widocznem było, iż Tecia miała ochotę odpowiedzieć, lecz wzrok jéj padł na twarz Wielohradzkiéj, która stała teraz nieruchoma, trzymając w obu rękach białą massę perkalu, którą właśnie rozdzierać zaczęła.
Tadeusz, widząc, iż ukazaniem się swojem sparaliżował niejako ruchy i mowę obu kobiet, postanowił sterroryzować je zupełnie. Podszedł więc do szafki, w któréj złociły się jego przybory kotylionowe, wyjął z kieszeni kluczyk i rzucił niedbale nie odwracając głowy:
— Prosiłbym zdjąć te wszystkie szmaty ze stołu... i ja potrzebuję trochę miejsca...
Ostentacyjnie zaczął wyjmować i rozkładać złociste cacka, mieniące się jak tęcza szarfy, brzęczące tamburyna, trąbki, potworne „głowy”, kaski, czepki, berety, krezy, spódniczki, girlandy, kokardy, pęki wstążek, kwiaty, ordery, kije, laski, parasole, gwiazdy, kapelusze, lejce, wędki, maski, chorągiewki, piszczałki, boa kwiatowe, pióropusze, rogi, latarki. Cały ten bazar, ta świecąca i pstra tandeta zaległa nagle powierzchnię stołu, błyszcząc w wiosennem świetle martwym, szychowym blaskiem. Tafta, gaza, złociste papierki, perkalowe kwiaty, blaszane brzękadła, tani atłas wstążek — pomieszane razem dawały teraz mieszkaniu wygląd garderoby teatralnéj po skończonem świeżo widowisku baletowem.
Z zaciśniętemi wargami, z brwiami ściągniętemi Wielohradzki oglądał każde cacko, każdy kwiat, każdy order, przerywając panującą w pokoju ciszę ironicznym sykiem lub krótkiemi, urywanemi zdaniami:
— Co tu kurzu!... Piękny porządek! Wszystko musi zmarnieć. Niezadługo trzeba będzie swoje rzeczy przenieść do namiestnictwa. Niepodobna dłużéj żyć w podobnych warunkach.
Nie śmiał rzucać wprost podejrzeń na Tecię, lecz utyskiwać zaczął, iż brak mu połowy orderów i kilku cacek.
— Co téż ty wygadujesz!... — odezwała się wreszcie Wielohradzka — masz zawsze klucz od szafy przy sobie...
— Nie zawsze... — bąknął Tadeusz.
Nagle w przedpokoju zajęczał dzwonek.
Tadeusz zarumienił się gwałtownie.
— Niechże mama otworzy!... — zawołał z niecierpliwością.
Lecz od okna podniosła się Tecia i szła teraz ku przedpokojowi powolnym, spokojnym krokiem.
Dzwonek jęknął raz drugi.
Tadeusz poskoczył na środek pokoju, lecz Tecia zniknęła już w ciemnéj jamie przedpokoju.
Otworzyła drzwi i równocześnie wpadł gwar głosów kobiecych, dyskretnych, dźwięcznych, dobrze wychowanych.
Jak kot, Tadeusz na dźwięk tych głosów wpadł do swego pokoju i z sercem bijącem drzwi przymknął. Przez niewielką szczelinę przysłuchiwał się, nagle przerażony, z sercem niemal w piersiach zamarłem.
Tecia powróciła na swe miejsce, mówiąc obojętnym głosem:
— To panie z wielkanocną kwestą.
Lecz już Wielohradzka, zmieszana i zalękniona, przyjmowała dystyngowanym ukłonem zjawiające się na progu damy. Były to: Orzecka i bratowa Pozbitowskiego, z domu baronówna Dranck-Stifhausen. Towarzyszył im młody Drunicki, który niósł w ręku skórzany woreczek i parasolki pań. Całe to towarzystwo weszło śmiało, jakkolwiek z udaną dobrodusznością.
Wielohradzka ładnym, dystyngowanym giestem wskazała nowo przybyłym krzesła. Orzecka podziękowała, dodając, iż śpieszą się, gdyż jeszcze mają całą ulicę „do zrobienia”. Zdziwione jéj oczy zatrzymały się na stosie kotylionowych przyborów, które leżały na stole. Zdawało się jéj, że poznaje laskę pasterską, zakończoną bukietem róż i wstążek, która stanowiła jedną z piękniejszych dekoracyi kotylionu ostatniego wieczoru, jaki odbył się w jéj domu podczas ubiegłéj zimy.
Wzrok młodéj pani Pozbitowskiéj również został przykuty tą massą błyszczących cacek, które połyskiwały wszędzie: na ziemi, na krzesłach, na stole, wśród sztuk perkalu, płótna i jedwabiu.
Przyłożywszy do oczu swoją face à main, patrzyła z impertynencyą dobrze wychowanéj gąski, przekrzywiwszy cokolwiek na bok swą drobną głowę, na któréj świeciła się mała kapotka, naszywana massą czarnych dżetów. Przez delikatny tiul wualki czerniły się jéj małe purpurowe usta i błękitniały duże oczy. Była to ładna rasowa niemka, o wiedeńskim szyku, przypominającym szyk księżniczki. Bił od niéj Amaryllis, podczas gdy suknie Orzeckiéj przepojone były White Rose. Były to wonie dyskretne, zaledwie dostrzegalne, lecz ładne i przejmujące. Młody Drunicki zdawał się kąpać w téj atmosferze. Miał dużą głowę, odstające uszy, rodzaj łaty z ciemnych włosów, lśniących i gładko przyczesanych na środku szerokiego czoła. Trzymał obydwiema rękami brzeg torby i uśmiechał się głupowatym uśmiechem zadowolenia. Był to prawdziwy typ arystokratycznego młokosa, typ cokolwiek szarżowany i zakrawający na teatralną blagę. Wpatrywał się z zachwytem w ładny kark Orzeckiéj, wysuwający się z fryzowanych piór czarnego boa. Orzecka, zwrócona ku Wielohradzkiéj, mówiła właśnie, z pewnym rodzajem scenicznéj pokory:
— Przepraszamy za nasze natręctwo... ale to dla biednych!....
Wymawiała r jak h. Brzmiało to „nathęctwo” i dawało do poznania, że najpierwsze nauczycielki francuzczyzny pochodziły z łona proletaryatu paryskiego. Robiło to wrażenie to samo, jakie odnieślibyśmy, gdyby Francuz mówiący po polsku popisywał się używaniem cz zamiast c, mówiąc obczasy zamiast obcasy. Byłoby to świadectwo pochodzenia kuchennego osób, które go w języku polskim kształciły...
Niemniéj przeto owo francuzkie h zamiast r, tracące również kuchnią paryską, było szczytem wykwintu i elegancyi w usteczkach pani Orzeckiéj. Mówiła:
— Przephaszamy za to nathęctwo...
Wielohradzka, wyprostowana, uśmiechnięta, odpowiadała:
— Ależ to nie natręctwo.. poświęcenie pań dla tak pięknéj sprawy...
Słów jéj brakowało. Myślała bowiem z trwogą, iż posiada jedynie papierek trzyreńskowy. Nie mogła wyzuwać się ze wszystkiego dla zapewnienia plasterka kiełbasy i kawałka placka „biednym”. Lecz co czynić? Nie mogła zażądać reszty, nie mogła również posłać Teci, aby zmieniła ten nieszczęsny banknot.
A przed nią stały wciąż dwie czarne postaci z różowemi plamami okrągłych ładnych twarzyczek, błyszczących od dżetu i nastroszone od piór okalających ich szyje. Pomiędzy niemi zieleniał się wiosenny überzieher młodego Drunickiego, mający wdzięczny wygląd worka.
Nagle Wielohradzka zwróciła się ku drzwiom wiodącym do pokoju Tadeusza. Być może, iż syn jéj posiadał papierek guldenowy. Pocisnęła klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły.
Tadeusz zabarykadował się na zewnątrz.
Wielohradzka zapukała kilkakrotnie.
Nie było odpowiedzi.
— Tadziu!... Tadziu!... — wyrzekła słodko stara kobieta.
Lecz Tadzio, który całą siłą podpierał drzwi, milczał jak grób, drżąc z wściekłości i trwogi. Poznał głos Orzeckiéj i młodego Drunickiego. Jakiż wstyd, gdyby te panie ujrzały go w tém nędznem otoczeniu, w mieszkaniu szwaczki, pomiędzy maszyną do szycia, meblami obitemi wytartą ceratą, komodą i łóżkiem matki, osłoniętem trzcinowym parawanem, obciągniętym zieloną kitajką!
Wielohradzka nagle zrozumiała całą sytuacyę i odstąpiła ode drzwi zmieszana, jakby złowiona na gorącym uczynku.
Chciała naprawić swój błąd i ona, tak zawsze prawdomówna, zdobyła się na heroiczne kłamstwo, wypowiedziane cichym i pewnym głosem:
— Mam małego, sześcioletniego wnuka, chciałam, aby i on... przyczynił się jaką drobną sumką do ulżenia doli nieszczęśliwych...
Drżącemi rękami sięgnęła do kieszeni i wydobyła z portmonetki papierek trzyreńskowy.
— Oto w mojem i w jego imieniu!... — wyrzekła, podając banknot Orzeckiéj.
Ładna dama wzięła pieniądze i oddała je Drunickiemu, który, otworzywszy torbę, wyciągnął z niéj paczkę cukierków.
Wyjął z niéj szczypczykami kilka karmelków zawiniętych w papier złocisty i położył na brzegu maszyny do szycia.
— To dla małego Tadzia!... — wyrzekł z głupkowatym uśmiechem.
Wielohradzka zaprotestowała, lecz te panie zaczęły wołać ze śmiechem, że taki jest zwyczaj, iż chodząc „po żebrze”, zostawia się w domu, w którym są dzieci, kilka cukierków. I z ukłonami, uśmiechami, szelestem i brzękiem dżetów wyszły na wschody, przeprowadzone przez Wielohradzką, która z zakłopotaniem usprawiedliwiała się z ciasnoty i ciemności przedpokoju. Gdy, zamknąwszy drzwi, powróciła do pokoju, stała chwilę milcząca i niezdecydowana, patrząc z pewnym rodzajem obawy na zamknięte drzwi, prowadzące do pokoju syna.
Wreszcie podeszła cicho i zapukała dyskretnie:
— Tadziu! ci państwo wyszli, możesz drzwi otworzyć!...
Drzwi otworzyły się teraz gwałtownie i ukazał się w nich Tadeusz, z twarzą krwią nabiegłą, drżący, i od progu krzyknął przeraźliwym głosem:
— Dlaczego mama wymówiła moje imię w obecności tych pań?..
Wielohradzka przerażona cofnęła się w stronę Teci.
— To przez nieuwagę.. — tłómaczyła się pokornym głosem.
Tadeusz postąpił kilka kroków naprzód. Był siny z gniewu. Dławił się wymawianemi wyrazami, bełkotał, jąkał się, wargi mu drżały jak w febrze.
— A czy mama wie? czy mama wie, jakie skutki straszne mogła na mnie sprowadzić ta nieuwaga? — zawołał, podnosząc w górę zaciśnięte pięście — czy mama wie, że gdyby mnie tu pani Orzecka i pani Pozbitowska zobaczyły, byłbym okryty śmiesznością i wstydem... i nic-by chyba nie pozostało, jak utopić się albo powiesić! Oto, o czem mama zapomniała!...
— Ależ!... — tłómaczyła Wielohradzka.
Lecz on przerwał jéj, rosnąc w gniewie, podniecając się coraz więcéj:
— Co mama myśli, że ja chcę, aby oni wiedzieli, jak ja mieszkam, a zwłaszcza, że mama jest szwaczką?... Gdyby się to wykryło!... Ręczę, że wszystkie salony zamkniętoby mi przed nosem, nikt-by mnie nie chciał wziąć na wodzireja... A!... ja tyle lat pracuję, aby zasłużyć sobie na szacunek ludzi i poważanie, a mama chce mi to wszystko wydrzeć... zniszczyć... odebrać...
Parsknął nerwowym śmiechem i porwał się za głowę.
— Daję słowo... możnaby przypuścić, że mama to umyślnie robi!
Wielohradzka zaprotestowała gorąco.
— Ależ, Tadziu! jak możesz przypuścić coś podobnego?
— Mogę! mogę!... — wrzeszczał Tadeusz, rwąc krawat i kołnierzyk — mogę... bo matka tak nie postępuje względem dziecka, jak mama względem mnie postępuje... Zresztą, mama zawsze miała więcéj serca dla obcych niż dla mnie. Dawniéj był Radolt, teraz..
Zatrzymał się, brwi zmarszczył, miał ochotę rzucić wzrokiem w stronę Teci, ale dał pokój.
— Teraz... kto inny!... — dokończył chrapliwie. — Ale... wolna wola mamy... ja nic od mamy nie żądam... tylko proszę, aby mnie mama nie kompromitowała!... Słyszy mama? nie kompromitowała, bo mnie chodzi o moje stanowisko i o moje stosunki... Słyszy mama? moje stosunki!... Mama mi jeść nie da, jak mnie wypędzą z namiestnictwa... a o mojéj przyszłości ja jeden tylko myśleć muszę!...
Wielohradzka była blada jak płótno; oczy jéj zaszły mgłą łez.
— Ależ, moje dziecko!... — wyrzekła — chyba nikt tak, jak ja, nie troszczy się o twoją przyszłość.
Wybuch spazmatycznego śmiechu Tadeusza przerwał jéj mowę.
— Ha! ha! ha!... Mama troszczy się o moją przyszłość... mama troszczy się o moją przyszłość!... Co mama do téj chwili dla téj przyszłości zrobiła?... Czy dała mi mama majątek?... przyzwoitą pozycyę?... zapewniła w Wiedniu protekcyę?... Nic! nic!... Utonęła mama w swojéj krawiecczyznie i oprócz niéj nic mamę nie obchodzi...
Wielohradzka zamilkła. Ręce jéj drżały, zaczęła szukać nożyczek, lecz kilkakrotnie przesunęła palce po ich ostrzach, nie wiedząc, że je ma pod ręką.
Tadeusz zaczął biegać po pokoju i przechodząc kopał meble i porozrzucane dokoła sztuki płótna i perkalu.
— Ale tak dłużéj być nie może!... — wrzasnął po chwili milczenia — tak dłużéj być nie może... ja muszę także zacząć myśleć o sobie i stać się egoistą... Pójdę tylko za mamy przykładem... Wyprowadzę się ztąd... Tak! tak!... wyprowadzę!...
Przez umysł Wielohradzkiéj przesunął się cały szereg samotnych dni. Czarny ten różaniec napełnił jéj serce nagłą rozpaczą. Mimowoli, ruchem kobiety, która nie chce pozostać samą i broni się przed widmem opuszczenia, wyciągnęła ręce:
— Och!... Tadziu!... co téż ty mówisz, moje drogie dziecko!...
Lecz Tadzio, któremu od dni kilku myśl osobnego mieszkania nie dawała spokoju, potrząsał ironicznie głową.
— Nie.. nie... to się na nic nie zda! na nic!... już tak postanowiłem... Mama sama temu winna... Zresztą, już wszystko urządzone.. Mogę się lada chwila wyprowadzić: mnie to nie robi różnicy!
Miał w kieszeni guldenowego papierka i cała mgławica przeczuć obecności Muszki w tém „osobnem mieszkaniu” wirowała mu w mózgu.
— Nie chcę, ażeby dłużéj mama mnie kompromitowała... I ja muszę dbać o swoją przyszłość!...
Wielohradzka tłómaczyć się zaczęła.
— Ależ.. nic się nie stało... Te panie są przekonane..
Wzrok Tadeusza padł na rozrzucone na stole i na ziemi przybory kotylionowe.
Poskoczył jak tygrys i zaczął pośpiesznie wrzucać te wszystkie cacka wewnątrz szafy.
— Naturalnie!... — krzyczał nieludzkim głosem — naturalnie... te panie są teraz przekonane, że to ja żyję w tém śliczném mieszkaniu. Te panie nie są ślepe i poznały akcesorya, które same mi dawały... Co za hańba! co za wstyd!... A... ślicznie mnie urządzono... I to dlaczego? Dlatego, że musiałem sam wziąć się do porządku i obliczenia nareszcie, co i ile mi zginęło...
— Zginęło?...
— Tak! tak!... zginęło!.. Czy mama myśli, iż ja nie widzę, że mi ktoś pokradł najpiękniejsze akcesorya?... Ale skoro tak, niechże wszystko sobie zabierze!... Albo nie — nic mieć nie będzie... nic!!! nic!!!
Zanurzył ręce w stos cacek i nagle zaczął wszystkie te złociste zabawki rwać, szarpać, rozrzucać dokoła, deptać z furyą hysteryczki, która doszła do szczytu paroksyzmu swéj wściekłości.
— Nic! nic!... — powtarzał, a piana mu zalewała zsiniałe z wściekłości wargi.
Dokoła niego, jak snop fajerwerków, migotała i latała cała massa złocistych orderów, gaz, tarlatanów, błyskotek i kwiatów. Już cały stos leżał na ziemi, stos trupów motylich o poszarpanych skrzydłach. Kask francuskiego kirasyera uderzył twardą masą o stojącą na komodzie lampę i stłukł ją. Brzęk spadającego szkła podniecił tylko złość Tadeusza. Porwał tamburyno i, pragnąc przedziurawić je, bił w nie co siły pięściami i łokciem. Długa tarlatanowa zielona szarfa oplotła mu głowę i szyję. Na rękawach kurtki drżały poszarpane kwiaty i złociste druty. Wielohradzka próbowała zbliżyć się i wyrwać mu z ręki tamburyno. Lecz Tadeusz odepchnął ją. Stara kobieta nie zwróciła nawet uwagi na ten giest syna, lecz, z twarzą bladą jak płótno i rękami złożonemi jak do modlitwy, powtarzała ochrypłym głosem:
— Tadziu!... Tadziu!...
Lecz Tadzio nie krzyczał już teraz, bo głosu nie miał od zbytniego krzyku. Piał jak kogut i widząc, że pergamin tamburyna ustąpić nie chce, rzucił się nagle głową naprzód, pragnąc czołem przebić uparte cacko.
Widząc ten giest, Wielohradzka zatrwożyła się jeszcze więcéj i zwróciła się ku Teci, która od kilku chwil wstała ze swego krzesła i milcząca i nieruchoma przypatrywała się Tadeuszowi z pod brwi chmurnie ściągniętych.
Wielohradzka porwała ręce dziewczyny:
— Teciu!... ratuj... uspokój go!... biegnij po doktora!... on sobie jeszcze co złego zrobi!...
Lecz Tecia ręce Wielohradzkiéj całować zaczęła.
— To pani niech się uspokoi!... błagam panią!.. — zaczęła mówić urywanym głosem. — Pani i tak nie ma zdrowia!... ja panią proszę!... niech pani ztąd wyjdzie!... niech pani pójdzie do babci... ja z panią pójdę i zrobię kwiatu pomarańczowego.
Zdawała się zapominać o egzystencyi Tadeusza, który, widząc się opuszczonym i wzgardliwie traktowanym przez tę dziewczynę, która niedawno bladła z przerażenia na widok jego „ataków nerwowych”, nie wiedział teraz, jak wybrnąć z téj „głupiéj sytuacyi”.
Lecz zanadto był kobietą, aby nie poradzić sobie w takiéj chwili. Jak bezwładna kłoda zwalił się na fotel i wybuchnął spazmatycznym płaczem. Był to płacz równie wypływający z podrażnienia nerwów, jak i z podniecenia zmysłów. Gryzł ręce, i dławił się, i krztusił, mając ochotę zacząć wśród łkań krzyczeć jedno imię:
— Muszka! Muszka!...
Dokoła niego pokornie opadły szczątki jego kotylionowych trofeów.
On sam miał wygląd zniszczonéj zabawki, stłuczonego cacka, poszarpanego pajaca.
Zrozpaczony, zaszlochany, drżący, wodziréj c. k. salonów galicyjskich, leżał bez woli i bez tchu w powodzi złocistych strzępków, które zdawały się być pakułami, trocinami, sypiącemi się ze zranionego korpusu tego szykownego Poliszynela.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.