<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Wodzirej
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1896
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Panie!
Bardzo się Pan zdziwi, skoro Pan moje pismo raz jeszcze zobaczy na papierze, ale to dlatego, że nie chciałabym z Panem sam na sam rozmawiać po tém wszystkiem, co pomiędzy nami zaszło. Sumienie moje jednak i obowiązek nakazuje Panu powiedzieć, co o nim myślę, bo Pan w ostatnich czasach zrobił się bardzo złym i bardzo niepoczciwym. Powiem to Panu poprostu, tak, jak umiem, bo ja nie znam się na wielkoświatowych frazesach, do których Pana przyzwyczaiły wizyty i tańce u tych wszystkich hrabin i baronów, u których Pan tak ciągle przesiaduje. Ale to wiem i dzięki Bogu rozumiem, że Pan postępuje, jak człowiek bez serca, i że Pan postępowaniem takiem swoją biedną matkę do grobu zapędzi.
To, co Pan względem mnie zrobił, to ja dawno Panu przebaczyłam. Byłam głupia dziewczyna i nie umiałam zachować się przyzwoicie, i Pan Bóg mnie słusznie pokarał za taką lekkomyślność. Odpokutowałam ciężko moje grzechy i wymodliłam sobie u Boga spokój i przebaczenie. Teraz nawet, kiedy już do rozumu przyszłam, jestem Panu wdzięczna za jego naukę. Tylko co do matki Pana, to nie mogę zamilczeć i nie mogę Panu pozwolić, ażebyś się Pan tak nad nią pastwił. Pan tylko myśli o sobie i wiecznie tylko o sobie mówi, a czy Pan nie widzi, jak się pani Wielohradzka zmieniła? jaka jest blada? jakie ma oczy zapuchnięte? Czy pan nie słyszy, jak ona w nocy kaszle? Babcia mówiła, że to serce się kraje patrzeć, jak się taka kobieta marnuje w wysługach dla takiego, jak Pan, dorosłego mężczyzny. I Babcia miała racyę. Pan powinien ulżyć trochę w pracy swojéj matce, a nie ciągle balować, a potem jeszcze téj biednéj, świętéj kobiecie sceny robić. Ja wiem, że mnie Pan za ten list już ostatecznie znienawidzi; ale, proszę Pana, taka nienawiść to mnie nie obraża, ani nie martwi, bo każdy człowiek, co źle postępuje, to nie lubi tych, co mu prawdę w oczy mówią. A że Panu nikt prawdy w oczy nie powiedział i nie powie, to ja wzięłam na odwagę i piszę do Pana ten list, który Pan może schować, a może podrzeć. O to się nie boję, bo przedwczoraj ksiądz mi poradził, ażebym Babci przyznała się, jak było pomiędzy mną i Panem. Więc choć to mnie dużo kosztowało, powiedziałam Babci wszystko i pokazałam jéj brulion listu, który do Pana do Francyi pisałam. Babka bardzo mnie złajała za to wszystko, ale mi przebaczyła i przyrzekła, że sama panu Janczewskiemu o wszystkiem powie. Bo i to chciałam koniecznie ja sama. Nie mogłam przecież wyjść za mąż tak, aby pan Janczewski nie wiedział, jaka byłam przed ślubem. Bardzo się bałam, ale pan Janczewski nic nie powiedział i tylko się zrobił dla mnie jeszcze uprzejmiejszy i lepszy. Widziałam, że trochę posmutniał, ale to taki anielski człowiek, jak Babcia i Mama Pana, więc nawet mi nie dał poznać, że mu przykrość zrobiłam. Już ja mu to całem życiem szczęścia wynagrodzę i taka będę dobra, że o wszystkiem zapomni! Widzi więc Pan, że nie mam teraz powodu bać się, ażeby mój list do Pana mnie skompromitował. Teraz mam czyste sumienie i, na szczęście, przestałam kłamać i ludzi oszukiwać. I tylko teraz chciałabym, ażeby się Pan opamiętał i wreszcie zrozumiał, że tak żyć, jak Pan, nie można i dręczyć Matkę to grzech i brak serca, a chyba Pan ma serce i nie jest zupełnie bez serca. Już ta biedna Mama to ledwo na nogach ustać może i za komorne winna, i kaszle, i meble ma zajęte. A Pan nic nie chce wiedzieć, tylko tak napada i krzyczy i spazmuje, że aż wstyd i zgroza patrzeć na takie komedye. I to Panu na seryo mówię, że jeśli Pan się nie opamięta, to ja tak zrobię, że po ślubie wezmę Pana Mamę do siebie i będę ją pielęgnować i nie pozwolę jéj dłużéj męczyć. A Pan niech sobie wtedy robi, co chce: niech Pan sam mieszka, chodzi do restauracyi; tylko nie wolno Panu będzie nawet przyjść Mamę zobaczyć u nas. Na to Panu przysięgam! Bo taki syn, jak Pan, to nie godzien mieć taką Mamę, jak Pan ma. A teraz kończę ten list, bo jeszcze powiedziałabym Panu co przykrego, taki mam żal do Pana, ale nie za siebie, tylko za Mamę Pana.

Tekla Piknicka.

P. S. A to, co Pan powiedział, że Panu z szafy poginęły ordery, to ja dobrze zrozumiałam, że to niby do mnie było. Tylko ja się nawet nie obraziłam, bo wiedziałam, że przez Pana tylko złość mówiła, boć przecież Pan wie, że ja jestem już dorosła dziewczyna, i takie cacka to dla mnie nie mają wartości i ciągną tylko do siebie próżniaków.




Rodzaj terrasu dwupiętrowego mieścił w swem wnętrzu nisze i legowiska psów. Można było terras ten obejść dokoła. W środku wielka kryta sala miała połączenia ze wszystkiemi celami, w których mieściły się na zimę psy. Zamykano wówczas nory od zewnętrznéj strony. Chroniono cenne zwierzęta od przeziębienia. Gończe miały inne budowle, urządzone według koniecznéj dla nich hygieny. Lecz tu mieściły się najcenniejsze okazy lub świeżo sprowadzone, które Maleni pragnął najkorzystniéj zaprezentować odwiedzającym.
W téj chwili psiarnia była opuszczoną najzupełniéj przez służbę. Maleni bawił we Lwowie i tylko Muszka od czasu do czasu zaglądała do Paprotki, zajmując się psami.
Służba rozchodziła się po lesie, lub ciągnęła ku dworowi. Psiarczyki, dwa małe wyrostki, poszli do lasu piec kartofle w popiele.
Widocznie nie spodziewano się przyjazdu państwa, gdyż Muszka wczoraj zjechała niespodziewanie, zapowiadając na odjezdnem, iż powróci dopiero za tydzień.
Przez kratę drucianą psy szczekały i wyły. Tadeusz zbliżył się do furtki i probował ją otworzyć.
Dostrzegł, iż kłódka założona była tylko, ale nie zamknięta. Chwilę zawahał się, nie wiedząc, czy ma wejść do środku. Obok ścieżki, wiodącéj do wnętrza terrasu, znajdował się właśnie box wspaniałych dogów angielskich Mastiffs, o blado-kawowéj sierci i czarnym, olbrzymim pysku. Z drugiéj strony stara suka gaskońska, wielka i żółta jak dukat, patrzyła na niego nieufnie zaczerwienionemi ślepiami.
Nagle szczeknęła chrapliwie, i był to sygnał potwornéj symfonii cienkich i nizkich głosów, akord fatalny i donośny, dysonans wpadający rozwichrzoną gammą w massę wiosennego powietrza.
Wszystkie psy i psiaki zaczęły grać i ujadać zapalczywie, otwierając pyski, opierając się na wyciągniętych daleko przednich łapach.
I tylko dogi nie wtórowały téj symfonii, stojąc nieruchome i groźne, gdy psy górskie z rasy św. Bernarda, białe z żółto-szaremi łatami, legły leniwie i ciężko, tuż przy saméj siatce, śledząc milcząco niespodziewanego i nieznanego przybysza.
Za niemi bielały patony pirenejskie, śnieżne, podznaczone czernią silną ócz i plamą okrągłą nosa.
Wielohradzki całą siłą woli przezwyciężył trwogę, którą uczuł na widok tych srogo wpatrzonych w niego ślepi i roztwartych pysków. Nigdy w życiu nie widział naraz tylu psów, i to psów tak olbrzymich, tak niezwykłych i groźnych. W niszach, w których złociło się trochę słomy, przez okrągły otwór w szaréj ścianie kamiennéj widział jeszcze wszędzie wielkie łby niepokojące i zagniewane. Kilka białych gryfonów, niewielkich, nastroszonych angorą o żółtawych odcieniach, ujadało na piętrze terrasu, a małe bassety wykrzywione i kilka taksów pokracznych, karykaturalnych, wtórowało im ochrypłemi głosy.
Wielohradzki, idąc na palcach, przesunął się pomiędzy psami, przybierając, o ile możności, minę swobodną i ruchy pełne gracyi. Przypuszczał, iż Muszka jest wewnątrz zabudowania, i kto wie, może widzi go, nie będąc widzianą.
Pod siekącą chłostą wrzasku psów pchnął jakieś drzwiczki i nagle znalazł się w przestronnéj sali, słabo oświetlonéj wprawionemi w sufit, zabrudzonemi deszczem i śniegiem szybami.
Nowy wybuch wściekłego ujadania powitał wejście Tadeusza. Ten wrzask, półcień panujący dokoła nie dozwolił Tadeuszowi rozróżnić otaczających przedmiotów. Spostrzegł tylko ciemną massę drobnych stworzeń i jakieś jasne zjawisko, wytryskujące z czarnéj wilgoci ubitéj ziemi, służącéj za podłogę. Cofnął się i potrącił gliniane naczynie z wodą, które oblało jego wycięte półbuciki i jedwabne skarpetki zimną strugą. Ogłuszony i nawpół oślepły mrugał oczami, napróżno starając się odzyskać równowagę.
Powoli rozróżnił, iż poruszająca się massa były to psy, kręcące się tu i owdzie, w ciągłym i bezustannym ruchu. Zjawisko jasne i smukłe przybrało teraz uchwytniejsze kształty. Blado-liliowa batystowa bluzka i popielata wełniana spódnica, biały pasek z lakierowanéj skóry odcinały się teraz wyraźnie w półcieniu. I twarz występowała coraz dokładniéj, twarz obramowana massą złotorudych włosów, gorących i zmysłowych. Muszka miała w téj chwili swą maskę pobladłą, maskę dni złych i fatalnych.
Otoczona tak zwierzętami, z których sierci biła woń dzika i pociągająca, stała Muszka milcząca i nieruchoma, wpatrzona szeroko otwartemi źrenicami w cofającego się ku ścianie Wielohradzkiego. We wzroku tym malował się cały świat pogardy i pragnienia. Muszka płonęła w téj chwili cała od zdenerwowania i ręce jéj zlodowaciałe ściskały konwulsyjnie harap, który opadał ku ziemi wśród fałdów angielskiéj spódnicy.
A jednak, głosem napozór spokojnym, lecz cokolwiek stłumionym, przywołała ku sobie Tadeusza:
— Chodź-że pan tu bliżéj! — wyrzekła prawie rozkazująco.
I on, jak jeden z tych psów, które kręciły się dokoła, przysunął się, potykając się po nierównéj podłodze.
Chciał porwać ją za rękę, lecz ona ręce trzymała opuszczone i natychmiast odwróciła głowę, jakby nie chcąc spotkać wzroku Tadeusza.
— Patrz pan... — wyrzekła — to rasa francuska à poil ras, nazywają się „Briquets d’Artois”. Podobno są nadzwyczajne... nie lubię tylko ich sukni. Nic nie mówi, nie ma charakteru.
Tadeusz milczał, lecz czuł dokładnie fałszywą nutę w głosie Muszki. Postanowił jednak być jéj ślepo uległym. Poddańcze usposobienie psów razem z ich dzikim odorem wnikało w jego istotę. Mimowoli płaszczył się, uszy tulił i oczy pokornie w górę wzniósł.
— A to Cookes espagneules... — ciągnęła daléj Maleniowa, wskazując harapem kilka małych piesków, uczesanych ślicznie, kokieteryjnie, wyzywająco, o rudawych fryzurach, przypominających czerwonawe włosy Muszki.
Piękna irlandzka suka ceglastéj prawie barwy przypełzała do nóg kobiety.
— Kettly!... Kettly... — wymówiła Muszka, a głos jéj nabierał pewnéj uczuciowéj nuty — stara, poczciwa Kettly...
I ręka jéj przesuwała się po łbie suki miękką, leniwą pieszczotą.
— Tam są inne jeszcze irlandzkie rasy, o!... Patry Molly, a tu Blackfield Spaniels...
Głos jéj stawał się coraz cichszy i niepewny. Osunęła się na przewróconą dnem kadź i pociągnęła ku sobie irlandzką sukę.
— Kettly!... Kettly!... — szeptała.
Tadeusz zbliżył się i przyklęknął z drugiéj strony jéj kolan.
— A ja?... — dopominał się błagalnie.
Ona, tak jak tam, na wybrzeżu morskiém w Concarneau, drugą rękę położyła na głowie Tadeusza. Harap leżał teraz na jéj kolanach, przecinając tkaninę jéj jasnéj sukni czarną linią. Część jéj ręki dotknęła twarzy Tadeusza.
I nagle Muszka pobladła jeszcze więcéj, źrenice jéj rozszerzyły się w niepomierny sposób, usta rozchyliły się, ukazując biel zaciśniętych zębów.
Nerwowym, gwałtownym ruchem odepchnęła od siebie psa i przyciągnęła mężczyznę.
— Kochany!... kochany!... — wyszeptała.
Tadeusz, zanim zdołał dotknąć jéj ust, jakaś jasna smuga przesunęła mu się przed oczyma. Psy zaczęły ujadać, jak szalone. Równocześnie Muszka z nadzwyczajną siłą odepchnęła go od siebie i, porwawszy się z miejsca, pochyliła się ku niemu, jak hyena.
Arrière, canaille!... — zawołała drżącym głosem.
Harap śmignął w powietrzu tuż nad głową Wielohradzkiego, który klęczał ciągle, oszalały, nieprzytomny, kurcząc instynktownie głowę przed świszczącemi w powietrzu rzemieniami.
Po za plecami posłyszał nagle głos męski:
— Co się tu dzieje? co to znaczy?
Nerwowym ruchem Wielohradzki wykręcił głowę.
Po za nim, w drzwiach otwartych, stało kilku mężczyzn: Wielohradzki zdrętwiał; w najbliżéj stojącym poznał Maleniego.
Dygnitarz! — a jego twarz biała i olbrzymia, pochylona cokolwiek, zdawała się być potworną nieruchomą maską, zawieszoną w powietrzu. Twarz ta planowała w przestrzeni, przecięta czarną plamą oczodołów i jamy ust napół otwartych. Tadeusz pozostał na klęczkach w postawie żaka szkolnego, złowionego na kradzieży jabłek. Trwoga ogarnęła go straszna. Podwładny i kochanek drętwieli w nim równocześnie przed zwierzchnikiem i mężem. Nie czuł śmieszności swojéj pozy, nie starał się nawet nadrobić fantazyą, któréj nigdy nie miał na zbyciu.
Psy przycichły trochę, gdyż w otworze rozsuniętych drzwi ukazywały się postacie psiarczyków, nadbiegłych co tchu z lasu na widok nadjeżdżających niespodziewanie powozów, wiozących Maleniego i kilku sportsmenów.
— Co się tu dzieje? voyons... co się stało? — zapytał Maleni.
Bez chwili wahania Muszka, wyprostowana i dumna, odparła:
— Ten pan (harap ukazał Wielohradzkiego) zna cokolwiek weterynaryę. Chciałam, aby obejrzał uszy Molly... ten pan zapomniał się... przywołałam go do porządku... Voilà!
Mrużyła oczy, patrząc z góry na Wielohradzkiego. Robiła w téj chwili wrażenie dobréj aktorki, i tylko wprawne oko dostrzedz mogło drżenie jéj rąk i nerwowy skurcz warg. Czuła, iż w téj chwili rozgrywa się cała jéj przyszłość i że z apoteozy tryumfalnéj świetności, w jakiéj żyła, spaść może na dno nędzy moralnéj, ubóstwa materyalnego (względnego) i śmieszności zapomnienia się w objęciach tak marnéj kreatury, jaką był Wielohradzki.
Ton jéj mowy był już napozór zimny i obojętny, lecz pot zrosił jéj krzyż, a w gardle zaschło. Nie śmiała spojrzéć w twarz męża. Instynktem odgadywała, że Maleni zrozumie prawdę i nie uwierzy jéj słowom. Lecz nadzieja, iż człowiek ten nad wszystko ceni swoją karyerę i utrzymanie się na stanowisku, dodawała jéj otuchy.
Maleni bez najmniejszéj zmiany w twarzy wysłuchał słów żony. Zdawać-by się mogło, iż odpwiedź tę on jéj myślą dyktował i suggestyonował. Gdy skończyła, podał jéj ramię.
Acceptez mon bras!... — wyrzekł spokojnie.
I gdy ona oparła swoją rękę na jego ramieniu, wyprowadził ją z psiarni pomiędzy dwoma rzędami rozstępujących się mężczyzn.
Na progu usunął ramię i Muszka odwróciła się twarzą ku niemu. W téj chwili spotkały się ich źrenice i zamigotały w słońcu wiosenném przez jedną sekundę. Pierwsza Muszka spuściła powieki. W tém mgnieniu oka zrozumiała, iż Maleni wie całą prawdę: tyle pogardy i ironii uczuła we wzroku męża.
Lecz teraz była już zupełnie spokojna i pewna siebie. Giest, którym Maleni ofiarował jéj ramię, był pełen szacunku i godności. Wiedziała, że ramię to prowadzić ją będzie nadal mimo wszystko i utoruje jéj drogę świetną i wspaniałą. I lekko a majestatycznie oddaliła się wśród krzaków zieleniejących od spodu, a po wierzchu pociągniętych krwawym refleksem zapadającego słońca.
Przez ten czas Tadeusz podźwignął się z ziemi. Słowa Muszki spadły na niego jak lodowy grad i zmroziły całą jego istotę. To przejmujące zimno fizyczne zabijało w nim poniekąd wszystkie wrażenia moralne. Potarł ręką czoło, spojrzał dokoła i z ciemnéj massy kręcących się psów przeniósł wzrok na stojących w strudze światła mężczyzn i na powracającego ode drzwi Maleniego.
Uczuł, iż musi coś powiedziéć koniecznie, i zbielałemi usty wybełkotał z jakąś mimowolną uniżonością:
Je suis à vos ordres, monsieur!
Lecz Maleni, z rękami w tył założonemi, z cylindrem zsuniętym z czoła, nie spojrzał nawet w stronę Tadeusza.
A mes ordres? — odparł obojętnym głosem — dites: aux ordres de mes domestiques!
Lekko wykręcił głowę ku psiarczykom, którzy od kilku chwil uprzątali gorliwie próżne miski i sortowali psy, zapędzając je do klatek.
— Wyrzucić tego człowieka! — rzucił przez ramię.
Poczém zwrócił się ku stojącym ciągle nieruchomo mężczyznom:
— Panowie... proszę za mną! obejrzymy najprzód Gordon Setter’y, a późniéj przejdziemy do Dachshundów. Mam nadzwyczajne niemieckie i...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.