<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Wielohradzka wypiła herbatę, zjadła suchą bułkę i, przyciemniwszy trochę lampę, usiadła przy stole.
Zmęczona była i smutna.
Jakiś niepokój rwał jéj serce od samego rana. Zdawało się jéj, gdy wstała, że nie ma dachu nad głową, i czuła się samą, chorą i opuszczoną nad wyraz wszelki. Powróciła od Piknickiéj, gdzie zaczynał panować nastrój świeżo zakładającego się gniazda. Tecia, zupełnie swobodna i szczęśliwa, była punktem jasnym, do którego ciągnęły spojrzenia babki, Felka, pana Janczewskiego i saméj Wielohradzkiéj.
Wyprawa, przygotowywana powoli, zalegała teraz komodę, stoliki, krzesła. Była to biel skromna, dziewczęca, wdzięczna i czysta. Tecia kąpała się w tém ubóstwie śnieżném tanich koronek i płótna. Stawała się coraz więcéj kobietą, rozwijała się jak kwiat, jak ptak gotujący się do lotu. Wielohradzka w téj atmosferze zapominała się, przejmując się mimowoli radosnemi nadziejami i szczęściem danéj chwili, jakby i dla niéj była w tém jakaś osobista cząstka. Powróciwszy do domu, znalazła się w pustce i osamotnieniu. Natychmiast przeczucie nieszczęścia spadło na nią, jak sęp, i zaczęło rwać jéj serce. Chciała się modlić, lecz książka wysunęła się z jéj rąk. Banalne frazesy drukowanéj modlitwy nie wystarczały jéj. W głębi serca nic znaleźć nie mogła.
Usiadła więc w półcieniu i swe zbolałe oczy zanurzyła w przestrzeń, w któréj majaczył jakiś niewidzialny wróg groźnego fatalizmu.
— To ten list Radolta tak mnie rozstroił — pomyślała, opierając głowę na spracowanéj dłoni.
Rano bowiem dostała list od literata, który przez jéj życie przesunął się jak cień, zostawiając jako wspomnienie srebrzystą strugę gorących łez i chromatyczną gamę jęku torturowanego zwierzęcia.
I jęk ten powtórzył się teraz, dobywając się całą siłą z tego szmatu papieru, przysłanego z zapadłéj wioszczyny górskiéj, w któréj dogorywał Radolt. Nie była to śmierć fizyczna, natychmiastowa i nieunikniona, lecz była to agonia moralna wyczerpanéj życiem istoty. Radolt szalał ze smutku i rozpaczy w otoczeniu ludzi prostych, cierpiąc podwójnie wśród jasności i przestrzeni wioskowéj.
„Kona coś we mnie z dniem każdym o zachodzie słońca — pisał do Wielohradzkiéj — kona ciężko i boleśnie. Przechodzę całą Golgotę śmierci i sądzę, że już wszystko skończone. W nocy śpię jak umarły. Nie śnię, jestem bez czucia, bez życia. Lecz rano budzę się i doznaję uderzenia maczugą. Cały ten trup, który, zdawało mi się, że już tylko potrzebuje się rozłożyć i w proch rozpaść, odżywa i torturuje mnie długi, długi dzień, bez chwili wytchnienia. Wieczorem rozpoczyna się moja męka. Nie wiem, czy mnie Pani zrozumie, ale ja w téj samotności, ze wspomnieniem téj strasznéj zbrodni, jaką na mnie spełniono, chwilami tracę resztę rozsądku, jaka mi jeszcze pozostała. Z chwili trochę przytomniejszéj korzystam i skarżę się Pani, bo Pani jedna okazała mi, nie litość, ale serce prawdziwe i współczujące. Jeślim natrętny — przepraszam! ale ja dławię się od tak dawna i rana moja nie może się zagoić, i tylko jątrzy się i boli coraz więcéj! coraz więcéj! Jad, który ci ludzie w rany wlewają, jest silny i zbierany z żądeł piekielnych potworów. Nic nie zdoła go zniszczyć, nic zeń nie uleczy. Strzeż Pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem, bo nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa. Moja matka, prosta chłopka, ale zawsze to matka. Próbowałem wypłakać się u jéj kolan. Nie pomogło! Jeszcze mi chyba dodało smutku i goryczy!...”
Przeciągle i chrapliwie wybiła na zegarze w kuchni jedenasta.
Wielohradzka myślą przechodziła ustępy listu Radolta.
„Strzeż pani Tadeusza, aby i on nie zatruł się tym jadem!...”
Powoli Wielohradzka zaczęła wnikać w siebie i bezstronnie zapatrywać się na minione chwile. Muszka, wyjazd Tadeusza do Concarneau, owe piękne rojenia małżeństwa z panną Dobrojowską, zniweczenie tych nadziei, w które ona tak gorąco, tak niezłomnie wierzyła — nie byłże to już ów jad, owa trucizna, która weszła w jéj życie i w życie Tadeusza?
Nigdy od téj chwili nie zdołała odzyskać równowagi i zawiązać dawnéj, serdecznéj nici pomiędzy sobą i synem. Ciągle rwało się coś pomiędzy nimi, i widmo kobiety o miedzianych włosach stało po za progiem ich ubogiego mieszkania, w którym tryumfowały gnomy złośliwe codziennych, materyalnych kłopotów.
I coraz więcéj, coraz więcéj serce Tadeusza oddalało się od niéj; czuła to doskonale: dziecko jéj nie było już jéj dzieckiem. Jakiś mur wznosił się powoli pomiędzy nimi dwojgiem. Jego uraza do matki rosła coraz większa, uraza niesformułowana, ale istniejąca. Ona zaś, zdjęta jakiémś nieokreśloném zrozumieniem swéj winy, usuwała się, pokorna i zalękniona.
„Nawet w swém sercu nie znajdziesz na tę śmierć powolną lekarstwa”.
Ten człowiek miał racyę.
Nie znalazła w swém sercu lekarstwa na ten rozkład moralny i rozterkę duchową, jaką czuła w Tadeuszu. Nie umiała z nim mówić teraz i unikała nawet wszelkiéj głębszéj rozmowy. Była dla niego pozornie obcą i poprzestawała tylko na pielęgnowaniu potrzeb cielesnych; czuła bowiem, że wszystko, o czém mówić będzie, zadźwięczy pusto i fałszywie wobec téj lodowatéj pustki, jaka zaczynała wytwarzać się pomiędzy nimi. Po stronie syna, po za jego postacią, Wielohradzka dostrzegała teraz całą massę widm, zbitych w jeden kłąb błyszczący i hałaśliwy, ona zaś była po swéj stronie sama jedna, zziębła i opuszczona.
Wybiła dwunasta.
Wielohradzka nie myślała nawet gotować się do spoczynku. Siedziała wciąż, jakby oczekując na przybycie jakiegoś spodziewanego gościa. Zamiast serca, czuła lodową bryłę; mimowoli, ruchem oczekującego na cios ptaka, kurczyła głowę w ramiona.
Wobec téj fatalnéj a nieuniknionéj jakiéjś grozy, która nad nią zawisła, czuła się bezsilną i nawet modlitwą nie próbowała odpędzić upiora, czyhającego po za zamkniętemi drzwiami jéj mieszkania. Posłyszała, iż ktoś wchodził na wschody. Nie były to kroki Tadeusza.
Ktoś szedł ciężko, jak człowiek pijany lub chory. Zatrzymywał się chwilami i znów zaczynał swą wędrówkę, potykając się z łoskotem, obijając się o ściany.
Nie — nie był to chód Tadeusza, a jednak Wielohradzka powstała z krzesła i, zwrócona twarzą ku drzwiom, oczekiwała na tę istotę, która niepokojącym łoskotem przerywała nocną ciszę. Pode drzwiami kroki ustały.
Nastało wielkie głuche milczenie.
Wielohradzka, bez oddechu, nieruchoma, z oczyma szeroko otwartemi pod pasmami swych srebrnych włosów, stała wciąż wyprostowana, z rękami przyciśniętemi do piersi.
Klamka pociśnięta otwarła się prawie bez hałasu i jakaś postać zgarbiona wsunęła się do przedpokoju.
Człowiek ten miał odzież Tadeusza, lecz trzymał pochyloną głowę i opuszczone wzdłuż ciała ręce. Gdy stanął na progu, podniósł głowę, i Wielohradzka poznała cień swego syna w téj masce prawie zielonéj, o oczach zapadłych i nosie zwężonym, jak u trupa. Włosy przylegały mu do skroni; dolna warga obwisła bez woli. Zdawał się nie oddychać, powieki nie zamykały się.
Przez krótką chwilę zatrzymał się u progu i oparł o drzwi. Potoczył wzrokiem dokoła i nagle usta mu drżeć, jak dziecku, zaczęły. I rzucił się naprzód, wielkim głosem wołając:
— Mamo! mamo!...
Jak skrzydła dobroczynnego ptaka, tak rozwinęły się macierzyńskim giestem ramiona Wielohradzkiéj.
Za chwilę Tadeusz klęczał u jéj kolan i szlochał gwałtownie, jak dziecko.
Pochylona nad nim Wielohradzka tuliła jego głowę, a przez myśl jéj przesuwały się słowa listu:
„Moja matka — prosta chłopka, ale zawsze to matka! Próbowałem płakać u jéj kolan — nie pomogło!”