<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wodzirej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały Tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Po słowach i postępku Maleniego Tadeusz nie mógł się nawet spodziewać, iż Maleni wyzwie go na pojedynek.
Jakież jednak było inne wyjście z téj potwornéj sytuacyi? Dotychczas ludzie nie wymyślili jeszcze nic innego, jak w podobnych razach wzajemny mord i zbrodnię, usankcyonowaną obecnością świadków i kodeksem światowym. Tadeusz jednak nie mógł miéć po doznanéj obeldze nawet téj satysfakcyi, aby dać się pokrajać, albo przeszyć kulą rewolwerową.
Maleni powiedział: „wyrzucić tego człowieka!” — i w ten sposób cała sprawa załatwiona została. Dla Malenich, dla świadków całego zajścia Wielohradzki już nie istniał, Muszka tego samego dnia była wieczorem w teatrze, w asystencyi męża, który nawet raczył zamanifestować pewnego rodzaju większą kurtuazyę względem żony. Było to mało, nic prawie; napozór ci państwo zachowywali się względem siebie lodowato, correct i obojętnie. Lecz subtelne owe odcienie nie uszły uwadze panów, którzy byli świadkami owego zajścia w psiarni. Byli to jednak ludzie niezmiernie dobrze wychowani, fałszywi i rozumiejący doskonale, co mówić wypada, a co należy zachować dla siebie. Milczącą umową postanowili całą tę scenę pozostawić w otchłani swéj niepamięci. Ponieważ sam Maleni nie zrobił najmniejszéj alluzyi w późniejszéj rozmowie, jasném więc było, iż pragnął, aby fakt ten wymazany został z pamięci obecnych. Ludzie ci byli tak zjednoczeni i spojeni ściśle intelektualnie, iż żaden z nich nie zastanawiał się nad postępkiem Muszki i nie szukał wyjaśnienia. Przyjęli to, co Maleni im podał, i zadowolnili się tém zupełnie.
Gdy w pół godziny późniéj wsiedli do wojskowego breaku o nizkiém pudle i wysokim koźle, z pomalowanemi na żółto kołami, nie mieli najzupełniéj wyglądu ludzi, przed których oczyma rozegrała się tragedya, mogąca zniszczyć i w gruzy obrócić sytuacyę téj kobiety, siedzącéj na koźle, pod baldachimem mieniącéj się parasolki. Patrzyli na nią obojętnie, nawet bez zaciekawienia, jakie zwykle w przeciętnéj burżuazyi wywołuje historya wiarołomstwa. Zresztą nie było dowodów. Prawdopodobnie było tak, jak mówiła Maleniowa.
Tymczasem Wielohradzki szalał w bezsilnéj rozpaczy.
Rozszlochany i rozspazmowany legł u kolan matki i tam powoli wyjęczał jéj całą prawdę. Ominął tylko szczegół swéj bytności u Muszki. Instynkt kazał mu zataić ohydę tego objawu ze strony kobiety w obecności drugiéj kobiety, czystéj i nieskalanéj.
Wielohradzka, pobladła i drżąca, wysłuchała spowiedzi syna. Nie przestawała pieścić go i uspakajać, lecz ręce, przesuwające się po jego włosach i twarzy, miały nerwowe ruchy nagle oślepłego człowieka. Gdy Tadeusz umilkł, i ona nagle zapadła w nieruchomość, cała biała w pasmach swych siwych włosów, z oczyma jeszcze więcéj w głąb zapadłemi. Zdawała się stać nad brzegiem jakiejś przepaści, pełnéj zgnilizny i robactwa. Nie miała siły cofnąć się, ona — ona moralna królewna. Jakaś brutalna ręka zdzierała z niéj teraz wiekową pleśnią porosłe taśmy, któremi duszę jéj, tam na wsi, od dziecka skrępowano, suchą, lecz zarazem romantyczną dłonią obowiązku. I to, czego Tadeusz nie powiedział, ona odgadła i zrozumiała.
W sercu uczuła wielkie zimno i czerń niezmierzoną.
Tamta kobieta, zdradzająca swego męża w rok po zamążpójściu, wydala się jakimś fenomenem, chorobą zaraźliwą, o któréj wśród epidemii słyszy się ciągle często, lecz któréj się nie widzi, i często umiera się, nie mając pojęcia, czém była owa epidemia, wśród któréj się przeszło. Wzrok jéj padł na syna i mimowoli ręce jéj nerwowo zaczęły odsuwać się od jego głowy.
Był to spólnik téj kobiety, oszust, kłamca i złodziéj...
Wkradał się do domu Malenich i tam „plamił honor” pana domu.
Dla Wielohradzkiéj fakt ten wydawał się szczytem zbrodni i grzechu.
Lecz równocześnie ogarnęło ją wielkie rozrzewnienie. Tadeusz, drobny i mały, tulił się do jéj kolan, nędzny i zmęczony, jak ptak, który zabłąkał się zdala od gniazda. I matka zwyciężyła kobietę. Ręce Wielohradzkiéj znów otuliły głowę syna i tylko wargi jéj pozostały milczące, zbielałe, jakby szron z głębi jej serca wstąpił na nie i piął się ku skroniom, na których śnieżyły się dwa płatki siwych włosów, korona smutku i mozolnie przebytego wieku.
Zaczęła się teraz dla Wielohradzkiéj prawdziwa Kalwarya, krzyżowa droga, którą ona iść musiała, dźwigając na zbolałych plecach krzyż, zbyt ciężki na barki jednéj spracowanéj istoty.
Stała u stóp Golgoty, jak prawdziwa dolorosa, uboga i pokrywająca swój ból i łzy koniecznością konwenansów.
Tadeusz, po przepłakanéj i przejęczanéj nocy, oświadczył rano, iż do biura nie pójdzie, że nie pójdzie tam nigdy, aż do chwili, w któréj Maleni bić się z nim będzie, jak na dwóch ludzi „honoru” przystało.
Zamknął się w swoim pokoju i leżał na łóżku, zrywając się co chwila, jak szalony, wybuchając płaczem i rzucając się ponownie na posłanie.
Należało według tradycyi, aby to mąż, znieważony i szarpnięty na swym „honorze”, wyzwał kochanka; lecz Tadeusz nie uchodził nawet w oczach Maleniego za „kochanka” en règle, ale poprostu za takiego pana, który się zapomniał. Nie należało więc nawet spodziewać się przysłania świadków ze strony Maleniego.
Była to straszna i dojmująca pogarda, to stanowisko, jakie owa para dygnitarska zajęła względem Wielohradzkiego. Ocalając nieskazitelność swéj reputacyi małżeńskiéj, pogrążono jednocześnie „tego drugiego” w otchłani najzupełniejszego poniżenia. Nie istniał dla nich pomimo tego, co zaszło. Istniéć nie mógł.
A jednak Wielohradzki spodziewał się, że Maleni, zrozumiawszy sytuacyę, w tajemnicy bodaj zażąda od niego honorowéj satysfakcyi. Całą duszą pragnął teraz być traktowanym, jak ktoś z towarzystwa, jak ktoś mogący być kochankiem Maleniowéj i partnerem w pojedynku pana Maleniego. I szalone to pragnienie rosło i potęgowało się w nim z każdą minutą. Nareszcie owo ostrze szpady, krzywa linia pałasza lub lufa pistoletu zaczęły go hypnotyzować i zdawać mu się upragnionym celem, do którego dążyły teraz jego pragnienia i myśli.
Głęboko zakorzeniona idea uleczenia swego honoru i zmycia obrazy we krwi, cięcie się i rąbanie tradycyonalne nurtowały go i suggestyonowały mu konieczność pojedynku. Z myśli zeszła mu najzupełniéj Muszka. Nie myślał o niéj. Widział ją we mgle jakichś wspomnień. Zasłonił ją Maleni, straszny, groźny, nieubłaganie obojętny. Ta obojętność właśnie była najmonstrualniejszym faktem. Tadeusz wywoływał w gorączce oczekiwania fantazyą swoją potworne sceny pomiędzy sobą a mężem Muszki obelgi wzajemne, nawet zamieniane policzki...
Zdawało mu się, że jest tam, w psiarni, że Maleni stoi przed nim, we drzwiach czerni się tłum kasynowców. Coś jasnego, jakaś smuga biaława znika pomiędzy czarnemi sylwetkami mężczyzn. To Muszka odchodzi. I zaraz, po wyjściu „damy” — on i Maleni mierzą się pogardliwym wzrokiem, stają naprzeciw siebie, jak dwaj godni siebie przeciwnicy. I zamieniają słowa równoważne z obu stron. Wielohradzki powściąga się, rozumiejąc rozdraźnienie oszukanego męża, lecz nareszcie wybucha, podnosi rękę, przecina powietrze...
Nagle — słyszy głos łagodny matki:
— Mój Tadziu kochany!... wypij choć trochę herbaty z cytryną!...
Tadeusz kryje głowę w poduszki. Rzeczywistość chwyta go w swe szpony. Nie odpowiada matce i tylko pragnie ciemni i spokoju. Jest tak zbolały moralnie i fizycznie, iż zdaje mu się, że jest jedną raną. Jęczy cicho, jak obite szczenię. Wielohradzka już jęk ten znała.
Odżył w jéj wspomnieniach z chwil niedawno minionych. Był to jęk Radolta, kryjącego tak samo jak Tadeusz głowę w poduszki. I mimowoli Wielohradzka zaczęła pielęgnować syna tak, jak pielęgnowała tamtego „obdartusa”, do którego przywiązała się z powodu jego łez i rozpaczy.
Więc — zimne kompresy na głowę i serce, brom, kwiat pomarańczowy podawała teraz kolejno, pochylona nad synem, z czołem przecietém bolesną blizną, zgrzybiała nagle i postarzała w ciągu jednéj nocy.
Powoli na usta jéj wypłynęły słowa, z początku jedynie macierzyńskie, pieszczotliwe, późniéj coraz energiczniejsze, żeby rozbudzić w Tadeuszu jego zamierającą wolę.
Lecz gdy z urywanych zdań syna zrozumiała, iż Tadeuszowi chodzi o pojedynek z Malenim, zdrętwiała znów cała.
— On się ze mną bić musi!... powinien!... ja muszę się z nim bić!... mamo!... ja muszę koniecznie!... — wybuchnął wreszcie Tadeusz, zrywając się z pościeli.
Wielohradzka cofnęła się, przyciskając ręce do piersi.
— Bić się?... ty?... Tadziu!...
Serce jéj macierzyńskie załopotało nagle wszystkiemi skrzydłami trwożliwéj rozpaczy. Pojedynek zarysował się nagle przed nią, jak czarne widmo, wlokące za sobą śmierć nieuniknioną. Bez tchu stała teraz na środku małego pokoiku, oświetlonego żółtawém, chmurném światłem. Deszcz bił o szybę drobnego okienka i spadał z pluskotem z dachu brzydką szemrzącą kaskadą. W pierwszym pokoju Tecia, odgadując instynktem kobiecym tragiczność sytuacyi, szyła cicho, starając się nawet nie szeleścić jedwabiem swéj ślubnéj sukni, do któréj starannie przyszywała kokardy ze śnieżnéj wstążki. Odstawiła maszynę i wyniosła kanarka do kuchni. Przeczucie jéj mówiło, iż chodzi tu o rzecz ważniejszą niż o zwyczajny atak nerwowy Wielohradzkiego. Lecz tak obojętną teraz była względem tego człowieka, iż troszczyła się jedynie o samą Wielohradzką i współczuła jéj cierpieniu. Gdy Wielohradzka wyszła z pokoju syna i podeszła ku oknu, aby tam, wsparłszy głowę o szybę, stać długą chwilę w milczeniu i zadumie, Tecia z przerażeniem śledziła tę twarz nagle postarzałą, na któréj zarysowały się brózdy wielkiego zgnębienia i strasznego smutku. Tymczasem w duszy Wielohradzkiéj zaczynał odbywać się proces dziwny, lecz ściśle logiczny i naturalny.
Była kobietą, matką, a więc istotą trwożliwą o życie i całość swego dziecka.
Lecz zarazem była to szlachcianka, mająca prawem dziedziczności przekazaną żyłkę do pojedynków i wychowana w tradycyi, iż moralna zniewaga zmywa się fizycznym bólem, i że to, co się nazywa „obrazą honoru” — reparuje się przecięciem skóry lub przedziurawieniem ciała.
W pierwszéj chwili zdrętwiała na myśl o pojedynku, powoli wszakże wystąpiła na scenę duma, i ta nurtować ją zaczęła. Zrozumiała ból i rozpacz syna. Maleni bić się z nim nie chciał.. Dlaczego?
Czy ród Wielohradzkich nie starszy i nie piękniejszy od rodu Malenich? Czy ich „gniazdo” nie równie zaszczytne i wspaniałe, jak „gniazdo”, z którego pochodzi mąż Muszki?
W sercu jéj wezbrał straszny gniew.
Z pokoju syna dolatywał ciągle cichy jęk Tadeusza. Gdyby nie wstyd, i ona zaczęłaby mu wtórować, tak dławiła ją teraz zmora nieszczęścia. Dokoła niéj zaległa ciemnica. Nie widziała punku wyjścia. Honor Tadeusza wzgardą Maleniego został w proch zmiażdżony.
Co daléj? co daléj?
Cichutko z pokoju wysunęła się Tecia i powróciła do babki.
Biała jéj suknia ślubna leżała teraz rozpięta na krześle, sztywna i dziewiczo śnieżna.
Wielohradzka przygasłe oczy na tę biel zwróciła i smutnie pokiwała głową.
Nie, przez tę dziewczynkę nieszczęście nie weszłoby do ich domu. Dlaczego sprzeciwiała się początkowo temu związkowi? Dlaczego raczéj nie uczyniła wszystkiego, aby Tadeusz ożenił się z Tecią!
I znów jęk Tadeusza, jęk głośniejszy i boleśniejszym wyrzucony głosem, targnął nią całą:
— Mamo! mamo!...
Powoli oderwała się od okna i weszła do pokoju syna. Co mu powiedziéć miała? jak go uspokoić, kiedy ona sama czuła taki ból i taką rozpacz, jaka nim szarpała?
Weszła jednak i rękę zimną i wystygłą położyła na głowę syna.
— Mamo!... ja się z nim bić muszę!... — jęczał Tadeusz.
— Nie!... nie!... — przeczyły usta matki, a buta, przesądów pełna, powtarzała w głębi duszy:
— On się bić musi, on się bić powinien!..
I w rozterce téj wyczerpywały się jéj siły i rozdrażnienie nerwowe zaczęło wzrastać teraz z niepohamowaną szybkością.