Wojna światów/Księga II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Herbert George Wells
Tytuł Wojna światów
Wydawca Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Data wyd. 1899
Druk Druk J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Wentz'l
Tytuł orygin. The War of the Worlds
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Dni więzienia.

Przybycie drugiej machiny wojennej skłoniło nas do cofnięcia się znów do ciemnego pokoju kredensowego, gdyż obawialiśmy się, że ze swej wysokości Marsyjczyk mógłby dostrzedz nas w naszej kryjówce.
Później przestaliśmy się tak obawiać, gdyż dla oka przyzwyczajonego do światła dziennego nasze schronienie wydawać się musiało ciemnicą; z początku jednak każde zbliżenie ich pędziło nas z bijącem od strachu sercem w głąb schronienia. Pomimo jednak okropnego niebezpieczeństwa grożącego nam co chwila, nie mogliśmy się oprzeć ciekawości podglądania i przypominam sobie teraz z pewnem zdziwieniem, że pomimo niebezpieczeństwa głodu i grożącej okropnej śmierci, jeszcze chciało nam się walczyć o przywilej przypatrywania się owym okropnościom. Nieraz w dziwaczny sposób biegliśmy krokiem pospiesznym, a unikając robienia hałasu popychaliśmy jeden drugiego, aby tylko módz patrzeć.
Dodać też trzeba, że niepodobna chyba wynaleźć dwóch bardziej różnych temperamentów i usposobień jak nasze, a niebezpieczeństwo i beznadziejność położenia zaostrzały jeszcze tę różnicę. Jeszcze w Halliford znienawidziłem prawie te jego bezcelowe wykrzykniki i dziwną ospałość myśli. Jego ciągłe głośne myślenie i mamrotanie przeszkadzało mi zebrać własne myśli i skombinować jakikolwiek plan działania, a to doprowadzało mię nieraz do wściekłości. Mój towarzysz paplał jak stara baba, lub płakał godzinami całemi i najmocniej przekonany jestem, że wierzył w skuteczność tych łez. Ja zaś siedziałem w ciemności, niezdolny myśleć o czem innem jak o nim, właśnie dla tej jego niecierpliwiącej mię nad wyraz bezradności. Jadł dużo więcej niż ja pomimo, iż wciąż zwracałem jego uwagę na to, że jedyną naszą deską ocalenia było nie opuszczać zawalonego domu dopóki Marsyjczycy nie wyjdą ze swego dołu, że w tem niewiadomo jak długiem oczekiwaniu może nam zabraknąć żywności. Pomimo to jadł i pił dużo, w znacznych odstępach czasu sypiał zaś mało.
Z biegiem czasu ten brak wszelkiej delikatności i zachowania ostrożności tak się zwiększyły, iż musiałem, jakkolwiek mi to było wstrętnem, uciec się do łajania, a potem nawet do razów. To go otrzeźwiło na czas pewien; lecz była to jedna z tych niemiłych nad wyraz natur, które przebiegłością zastąpić chcą brak wszelkiej odwagi wobec Boga, ludzi i siebie samego nawet; pozbawionych wszelkiej ambicyi, tchórzliwych, anemicznych.
Jest mi nader przykro wspominać to, a tembardziej pisać o tem; lecz chcę, aby to opowiadanie było dokładnem. Ci, którym życie oszczędziło widoku swych ciemnych i okropnych stron, łatwo potępią moją brutalność i uniesienie gniewu w ostatecznej naszej rozprawie; potępią, bo doskonale wiedzą (zarówno jak wszyscy) co jest złem, a co dobrem, nie wiedzą tylko co jest możliwem, gdy człowiek torturami przyprowadzony jest do ostateczności. Ci wszakże, którzy poznali ciemne życia strony, choćby tylko w ich żywiołowej formie, ci będą wyrozumialsi.
Podczas tedy, kiedy wewnątrz żyliśmy tem życiem tłumionych, a gniewnych szeptów wydzieranego sobie pożywienia i razów, na zewnątrz w nieubłaganem słońcu tego okropnego miesiąca Czerwca szło sobie swoim trybem owo dziwne życie przybyszów Marsowych. Kiedy po pewnym dłuższym przeciągu czasu znów spojrzałem przez szczelinę, spostrzegłem że liczba przybyszów pomnożyła się przez przybycie mieszkańców ni mniej ni więcej tylko aż trzech machin wojennych.
Te przyniosły ze sobą pewną liczbę jakichś nowych przyrządów, które stały teraz równo poustawiane naokoło cylindra. Druga maszyna rękoczynna była już złożoną i zajętą usługiwaniem jednemu ze świeżo przyniesionych przyrządów. Ten ostatni podobny był do bańki od mleka, nad którą obracał się gruszkowaty rezerwoar, sypiący strumień białego proszku w poniżej stojącą misę.
Gruszka owa wprawiana była w ruch jednem z ramion rękoczynnej maszyny, dwoma zaś innemi łopatkowato zakończonemi ramionami wydobywała wielkie masy gliny i wkładała je do gruszkowatego zbiornika, podczas kiedy jeszcze inne jej ramię otwierało co pewien czas drzwi umieszczone w środku machiny i wyrzucało z nich zardzewiałe i zczerniałe zuzle. Inne znów stalowe ramię skierowywało proszek i misy do kanału ku jakiemuś zbiornikowi, którego dojrzeć nie mogłem z powodu, iż mi go zasłaniał cały kopiec niebieskawego jakiegoś pyłu. Z tego to niewidzialnego zbiornika unosił się w powietrze cienki słup zielonawego dymu. Gdy tak patrzyłem, rękoczynna machina wyciągnęła znów świeże ramię, które dotąd było tylko jakby naroślą, wyciągnęła tak, iż zęgnęło aż za wzgórek gliny i w sekundę potem podniosła sztabę błyszczącego aluminium i złożyła na całym stosie podobnych sztab ułożonych nad brzegiem dołu. Od zachodu słońca do wieczora ta zadziwiająca maszyna zrobiła coś około stu podobnych sztab z surowej dopiero co wydobytej gliny, a kopiec niebieskawego pyłu wzrastał tak, iż niedługo wyszedł ponad boki rozkopanej jamy.
Przeciwieństwo jakie zachodziło pomiędzy skomplikowanemi, a tak szybkiemi ruchami owych machin a inercyą i niezdarnością ich panów, było tak uderzającem, iż przez długi czas nie mogłem przyzwyczaić się do myśli, że to nie one, lecz oni są żyjącemi istotami.
Pastor patrzył przez otwór, kiedy przyniesiono pierwszych ludzi do przepaści; ja siedziałem opodal skurczony z wytężonym słuchem. Nagle ujrzałem go jak się cofnął, a ja w obawie, że nas spostrzeżono, skurczyłem się jeszcze bardziej. On zsunął się po rumowisku, przypełzał do mnie, coś szepcąc i gestykulując tak, że przez chwilę i ja podzielałem jego przestrach. Ruchem dawał do zrozumienia, że nie chce więcej patrzeć przez otwór; po chwili ciekawość dodała mi odwagi, wstałem, przeszedłem przez niego i wdrapałem się do naszego obserwatoryum. Z początku nie mogłem dojrzeć nic takiego coby mogło spowodować taki przestrach. Zmierzch już zapadł, gwiazdy świeciły słabo; lecz dół oświecony był zielonem światłem pochodzącem od wyrobu glinu. Obraz był jedną przestrzenią zielonego światła i poruszających się w niem kształtów czarnych, wszystko bardzo dla oka męczące. Pomiędzy tem wszystkiem zaś uwijały się nietoperze nic sobie z tego wszystkiego nie robiąc. Pełzających Marsyjczyków wcale już widać nie było z za niebieskiego kopca, a jedna z machin wojennych ze skurczonemi i złożonemi nogami stała w kącie wielkiego dołu. Aż nagle z pośród huku machin wydobył się dźwięk podobny do głosów ludzkich, których ja wszakże z początku wcale za to, czem były, brać nie śmiałem.
Podpełzłem bliżej, aby się lepiej przypatrzeć tej machinie wojennej i przekonać ostatecznie, że w kapturze jej siedzi Marsyjczyk. W miarę usuwania się zielonych płomieni widziałem dobrze jego oleistą powłokę i błyszczące oczy. I nagle usłyszałem krzyk i ujrzałem długie ramię, sięgające przez ramię machiny do owej klatki, która wisiała na jej plecach. Potem coś — coś trzepoczącego się gwałtownie — uniosło się wysoko w powietrzu i czarna zagadkowa sylwetka opadła nagle na dół, a wtedy przy zielonem świetle poznałem, że to jest człowiek. Przez chwilę dobrze go było widać. Był to dość otyły, czerstwy w średnim wieku mężczyzna, który parę dni temu spacerował jeszcze zapewne po świecie bożym, jako jednostka nie pozbawiona pewnego znaczenia. Widziałem jego wystraszone oczy, a światło załamywało się w jego złotych spinkach i dewizce. Znikł za kopcem i przez chwilę była cisza, potem zaś dał się słyszeć krzyk i owo przeciągłe hukanie Marsyjczyków.
Zsunąłem się z rumowiska, na którem stałem przy otworze, zatkałem uszy obiema rękami i uciekłem w głąb kredensowego pokoju. Pastor, który leżał skurczony, spojrzał na mnie przechodzącego, zawołał prawie głośno, że go opuszczam i pobiegł za mną...
Noc tę przesiedzieliśmy w kredensie, wahając się wciąż pomiędzy nieopisanem przerażeniem a ciekawością widzenia tego, co się dzieje w dole; ja zaś probowałem napróżno wymyślić jakikolwiek plan ucieczki. Później wszakże położenie przedstawiło mi się zupełnie jasno. Pastor był niezdolnym do jakiegokolwiek porozumienia się z nim; strach zrobił zeń istotę gwałtowną, pozbawioną rozumu i zastanowienia. W rzeczywistości równał się już tylko zwierzęciu. Lecz ja, jak to mówią, zębami i nogami broniłem się jeszcze od podobnego stanu i skoro tylko zdołałem zdać sobie sprawę z danego położenia, przyszedłem do przekonania, że jakkolwiek strasznem ono było, zostawiało przecież jednak jakiś promyk nadziei. Największą szansą naszą była możliwość, że Marsyjczycy obrali sobie wyoraną spadającym cylindrem przepaść za tymczasowe tylko obozowisko, lub też, że choćby je jako takie zatrzymali, to nie uważaliby za konieczne ciągle go pilnować, a wtedy znalazłaby się sposobność ucieczki. Przemyśliwałem też nad planem przekopania przejścia od strony przeciwnej dołowi; lecz wtedy przypuszczenie, iż tam moglibyśmy natrafić na stojącą na straży inną machinę wojenną, zdało mi się zbyt okropnem. Musiałbym też był kopać sam, bo pastor z pewnościąby nie dopisał.
Trzeciego dnia, jeżeli dobrze pamiętam, byłem świadkiem jego śmierci. Było to przy jedynej okazyi, kiedy widziałem dobrze jak się Marsyjczycy odżywiają. Potem już unikałem naszej szczeliny obserwacyjnej przez większą część dnia. Przeszedłem do kredensowego pokoju, wyjąłem drzwi i parę godzin siekierą, o ile można najostrożniej zajęty byłem robieniem podkopu; lecz kiedy wykopałem otwór na parę stóp głęboki, luźna ziemia naniesiona wybuchem obsunęła się z hałasem, a ja nie miałem odwagi probować dalej. Straciłem wtedy wszelką nadzieję i leżałem długo na podłodze, nie mając ochoty nawet się poruszyć. Po tej niefortunnej próbie zupełnie zaniechałem projektu ucieczki zapomocą przekopu.
Aby dać dobre pojęcie o tem jakie wrażenie zrobili na mnie zrazu Marsyjczycy, dość powiedzieć, że nie miałem najmniejszej nadziei, aby jakakolwiek moc ludzka mogła ich zwyciężyć. Lecz czwartej czy piątej nocy po naszem uwięzieniu usłyszałem huk jakby ciężkich dział.
Godzina musiała być bardzo późna, a księżyc świecił jasno. Marsyjczycy usunęli machinę ekskawacyjną, a z wyjątkiem jednej maszyny wojennej i drugiej rękoczynnej, która pracowała poniżej mego okienka, w jamie nie było nikogo. Z wyjątkiem słabych odbłysków od maszyny rękoczynnej i gdzieniegdzie jaśniejszych plam od księżycowego światła, jama była prawie ciemna i gdyby nie brzęk i stuk wyżej wspomnianej maszyny, prawie cicha. Noc była prześliczna, księżyc świecił tak jasno, że przyćmiwszy inne gwiazdy sam prawie królował na niebie. Usłyszałem wycie psa i ten to znajomy głos obudził najpierw moją uśpioną nieco uwagę. Potem słyszałem sześć ciężkich wystrzałów jeden po drugim, a po dość długiej przerwie jeszcze sześć innych i wszystko znowu ucichło.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Herbert George Wells i tłumacza: Maria Wentz'l.