Wojna kobieca/Pani de Condé/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Wojna kobieca
Podtytuł Powieść
Część Pani de Condé
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La Guerre des femmes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.

Nazajutrz wszystko się stało według życzeń Cauvignaca; obaj kuzyni mieszczanina przyjechali razem na jednym koniu, a wkrótce po nich przybyli Fricotin i Chalumeau, jeden z bębnem, drugi z halabardą.
Ci ostatni upierali się wprawdzie nieco, skoro im powiedziano, że mieć będą zaszczyt służenia w armji książąt; lecz wszystkie przeszkody usunięte zostały groźbami Cauvignaca, obietnicami Ferguzona i rozumowaniami Barrabasa.
Konia dwóch pierwszych przeznaczono do wiezienia bagaży; bo Cauvignac zbierał rotę piechoty, nowo więc zaciągnieni opierać się temu nie mogli.
Udano się w drogę.
Pochód Cauvignaca na triumf zakrawał.
Zręczny partyzant znalazł środek uprowadzania na wojnę najzaciętszych stronników pokoju.
Jednych werbował w imieniu króla, drugich w imienin książąt.
Niektórzy sądzili, że służą parlamentowi; inni znowu pewni byli, że idą walczyć za króla Anglji, który zamierzał wylądować w Szkocji.
Początkowo panowała jakaś niezgodność w zdaniach i w żądaniach, które musiał uskramiać porucznik Ferguzon. Jednak, przy pomocy ciągłej tajemnicy, koniecznej, jak zapewniał Cauvignac, do uwieńczenia dobrym skutkiem całego dzieła, wszyscy szli naprzód, żołnierze i oficerowie, sami nie wiedząc co czynić mają.
W cztery dni po wyjeździć z Chantilly, Cauvignac zebrał dwudziestu czterech ludzi, co już niezły oddział stanowiło.
Cauvignac szukał punktu dogodnego do rozpoczęcia swych działań; przybywszy do małej wioski, położonej pomiędzy Chattellerault i Poitiers zdawało mu się, że znalazł to, czego szukał.
Była to wioska Jaulnay.
Cauvignac przypomniał sobie, że był tu już kiedyś wieczorem, gdy przywoził rozkazy dla Canollesa od księcia d‘Epernon; rozłożył się więc kwaterą w tej oberży, w której, jak sobie przypomniał, dobrze go już raz ugoszczono.
Wreszcie, nie było w czem wybierać; bo wiemy już, że w Jaulnay jedna tylko była oberża.
Usadowiwszy się tak na głównym trakcie z Paryża do Bordoaux, Cauvignac miał za sobą wojska księcia de Larochefoucault, oblegającego Saumur, przed sobą zaś wojska królewskie, zbierające się w Guyennie.
Tym sposobem mógł podać rękę jednej lub drugiej partji; niechcąc jednak przed wydarzeniem jakiej stosownej okoliczności, której bądź z nich poświęcić usługi swoje.
Chodziło mu tylko o zwerbowanie ze stu ochotników, którzyby mu jakąś poważną korzyść zapewnić mogli.
Werbunek szedł dość szczęśliwie; Cauvignac miał już bowiem czterdziestu dziewięciu ludzi.
Razu jednego Cauvignac, poświęciwszy cały ranek polowaniu na ludzi, stanął na czatach przed bramą oberży i wszczął rozmowę z swoim porucznikiem i podporucznikiem. W tem nagle ujrzał jadącą konno młodą jakąś damę, za którą pośpieszał masztalerz i dwa muły objuczone.
Łatwość z jaką piękna amazonka koniem kierowała, sztywna i dumna postawa towarzyszącego jej masztalerza, przypomniały Cauvignacowi osoby, które zdawało mu się, że gdzieś i kiedyś widział.
Położył rękę na ramienia Ferguzona, będącego dnia tego nie w humorze i rzekł mu, wskazując amazonkę:
— Oto nowy żołnierz pułku Cauvignaca, albo niech mnie djabli porwą!
— Kto? Ta dama?
— Tak.
— Cóż to znowu będzie? Mamy już jednego kierującego się na adwokata, drugiego mającego być księdzem, dwóch pisarzy od prokuratora, dwóch handlarzy ziół, lekarza, dwóch pisarzy i dwóch pasących indyki; zdaje się że aż nadto między nimi złych jest żołnierzy, a ty kapitanie chcesz nam dodać jeszcze kobietę... Przecież prędzej czy później bić się będzie trzeba.
— Tak; lecz moja kasa nie mieści jeszcze dwudziestu pięciu tysięcy liwrów (czytelnik widzi, że kasa Cauvignaca powiększała się tak jak i jego oddział) i gdyby można dojść do okrągłej liczby, do trzydziestu tysięcy naprzykład, wcale by to źle nie było.
— A! jeśli z tego stanowiska na rzecz tę zapatrywać się będziemy, to nie mam nic do powiedzenia i słuszność ci przyznaję.
— Milczenie! zaraz zobaczysz.
Cauvignac zbliżył się do młodej damy, która, zatrzymawszy się przed jednem z okien oberży, rozmawiała z oberżystką.
— Uniżony sługa, mój panie, — rzekł z lekka unosząc kapelusza.
— Czy to mnie pan tytułujesz panem? — zapytała dama z uśmiechem.
— Ciebie samego, piękny wicehrabio.
Dama zarumieniła się.
— Nie rozumiem cię, panie — odpowiedziała.
— O!... dobrze mnie rozumiesz, wicehrabio; zaczerwieniłeś się bowiem po uszy.
— Proszę zaprzestać tych żartów.
— Nie żartuję, wicehrabio, i ot na dowód powiem ci: trzy tygodnie temu, miałem zaszczyt spotkać pana w męzkiem ubraniu, na brzegach Dordonji, w towarzystwie twego wiernego Pompée. Czy Pompée ciągle jest u pana? A! otóż on sam! Nie zechcesz-że jeszcze powiedzieć wicehrabio, że nie znam i tego kochanego pana Pompée?
Masztalerz i młoda dama spojrzeli na siebie z zadziwieniem.
— Tak, tak — mówił dalej Cauvignac — to cię zadziwia piękny wicehrabio; lecz ośmielisz-że się powiedzieć, żem to nie ciebie spotkał niedaleko oberży Biscarrosa?
— Prawda, spotkaliśmy się tam.
— A widzisz pan!
— Tylko wtenczas byłam przebraną.
— O nie, nie! To teraz jesteś pan przebrany. Wreszcie, dobrze pojmuję całą tę rzecz: rysopisy wicehrabiego de Cambes rozesłano po całej Guyennie; uznałeś więc pan za lepsze, dla odwrócenia podejrzeń, przywdziać na czas niejaki kobiece ubranie, w którem, jeśli ci mam prawdę wyznać bardzo ci do twarzy.
— Panie — powiedziała wicehrabina z pomięszaniem, które napróżno ukryć usiłowała — gdyby nie kilka twoich rozsądnych wyrażeń wzięłabym cię za warjata.
— Nie powiem ci podobnej grzeczności; za rozumne jednak uważam przebranie się, gdy kto do spisku należy.
Młoda kobieta rzuciła na Cauvignaca pełne niepokoju spojrzenie.
— W istocie, panie — rzekła — zdaje mi się, żem cię gdzieś widziała, lecz gdzie... żadną miarą przypomnieć sobie nie mogę.
— Najpierw, jak już powiedziałem, na brzegach Dordonji.
— A po raz drugi?
— Po raz drugi w Chantilly.
— W dzień polowania?
— Tak.
— A więc, panie, wcale nie mam powodu obawiać się ciebie; jesteś bowiem z naszej partji.
— Z czego pan to wnosisz?
— Z tego, żeś pan był u księżnej.
— Pozwól pan sobie zrobić uwagę, że z bytności mojej u księżnej wniosków wyprowadzać nie można.
— Zdaje mi się jednak...
— Tylu tam było ludzi, że pewnym być nie można, czy wszyscy bawiący przyjaciółmi byli.
— Strzeż się pan, bo mogę złe mniemanie powziąć o tobie.
— Myśl pan sobie co chcesz; wrcale nie jestem obrażliwy.
— Lecz wreszcie, czego pan żądasz?
— Chcę cię panie, jeśli tylko na to zezwolisz, ugościć w tej oberży.
— Dziękuję panu; obejdę się bez jego grzeczności. Czekam na jednego znajomego.
— Wybornie! Zsiądź z konia wicehrabio, a tymczasem, nim nadejdzie gość oczekiwany, pomówimy z sobą.
— Co pani rozkażesz?... — spytał Pompée.
— Najmij pokój i zamów kolację — odpowiedział mu Cauvignac.
— Za pozwoleniem pańskiem — przerwała wicehrabina — zdaje mi się, że ja, a nie pan winnam wydawać rozkazy.
— To jeszcze niewiadomo, wicehrabio; przecież jestem dowódcą w Jaulnay i mam na każde zawołanie pięćdziesięciu ludzi. Pompée rób com ci rozkazał.
— Pompée spuścił głowę i wszedł do oberży.
— Więc mnie pan aresztujesz?... — spytała młoda kobieta.
— Być może.
— Co to ma znaczyć?
— Tak, to zależeć będzie od naszej rozmowy, lecz zechciej-że zsiąść z konia, wicehrabino, ot tak... dobrze!... Teraz przyjmij mą rękę. Koniuszy, konia pańskiego odprowadzi do stajni.
— Jestem ci posłuszną panie, gdyż jakeś sam powiedział, silniejszym jesteś; a ja nie mam żadnego sposobu opierania się, lecz uprzedzam cię panie, że osoba, której oczekuję, jest oficerem królewskim.
— W takim razie, wicehrabio, raczysz mnie jemu przedstawić; bardzo będę zadowolony z poznania...
Wicehrabina pojęła, że opierać się dłużej niepodobna: poszła więc naprzód, dając swemu dziwnemu towarzyszowi znak, że iść za nią może.
Cauvignac odprowadził ją do drzwi pokoju, który dla niej przygotował Pompeé, i już miała próg przekroczyć, gdy Ferguzon śpiesznie przebiegłszy schody, stanął przy Cauvignacu i rzekł mu do ucha:
— Kapitanie... zbliża się powóz z trzema końmi... w powozie siedzi zamaskowany młodzieniec... Przy drzwiczkach dwóch lokai...
— Dobrze!... — odpowiedział Cauyignac — to bezwątpienia gość oczekiwany.
— Aha! oczekują tu więc gościa?
— Tak, a teraz pójdę naprzeciw niego. Ty zaś pozostań tu w korytarzu; miej ciągle baczność na te drzwi, pozwalaj wchodzić każdemu, lecz nikogo z nich nie wypuszczaj.
— Dobrze kapitanie.
W rzeczy samej, jakaś podróżna kareta zatrzymała się przed oberżą.
Czterech ludzi z roty Caurignaca, spotkawszy ją o ćwierć mili od miasta, otoczyli i konwojowali aż do oberży.
Młody człowiek w aksamitnem niebieskiem ubraniu, owinięty wielkim płaszczem, futrem podbitym, leżał raczej niż siedział w karecie.
Kiedy czterech ludzi otoczyło go, on bezustannie zadawał im pytania, lecz nie otrzymując odpowiedzi, postanowił cierpliwie czekać rozwiązania tej sceny.
Czasami tylko podnosił głowę, chcąc zobaczyć, czy nie zbliża się jaki bądź ich dowódca, któryby mógł wyjaśnić szczególne postępowanie tych ludzi względem niego.
Wreszcie, niepodobieństwem jest na pewno określić, jakie wrażenie ten wypadek wywarł na młodym podróżnym; czarna bowiem atłasowa maska, wilkiem nazwana bardzo w owym czasie w modzie będącą, większą część twarzy mu zakrywała.
Lecz i reszta z pod maski wyglądająca, ukazywała młodość i piękność; zęby małe i białe; otworami maski błyskały ogniste oczy.
Dwaj ogromni lokaje, bladzi i drżący, pomimo, że każdy z nich trzymał muszkiet na kolanie, jechali po obu stronach powozu.
Z tej grupy malarz mógłby wystawić scenę, jak rozbójnicy zatrzymują podróżnych, gdyby tylko to wszystko nie działo się we dnie, nie w pobliżu oberży i nie w przytomności wesołego Cauvignaca.
Zobaczywszy Cauvignaca, który uprzedzony przez Ferguzona, ukazał się w bramie oberży, młody podróżny wydał lekki okrzyk podziwienia i żywo podniósł rękę do twarzy, jakby dla przekonania się, czy maska ciągle ją zakrywa, o czem zapewniwszy się uspokoił się nieco.
Jakoklwiek szybkie było to poruszenie, nie uszło jednak baczności Cauvignaca.
Spojrzał on na podróżnego jak człowiek przywykły do odgadywania z rysów, wzruszeń serca i duszy; potem, mimowoli drgnął z podziwienia, lecz zaraz przyszedłszy do siebie, grzecznie zdjął kapelusz i rzekł:
— Witam cię, piękna damo.
Podróżny zdumiał się jeszcze bardziej.
— Gdzie pani jedziesz?... — spytał Cauvignac.
— Gdzie jadę?... — odpowiedział podróżny, jakby nie słysząc wyrazu „pani", odpowiadając tylko na pytania Cauvignaca — gdzie jadę? Powinieneś pan o term wiedzieć lepiej odemnie, gdyż jak mi się zdaję, twoi ludzie dalej jechać mi nie pozwolili. Pojadę, gdzie mnie zawieziecie.
— Pozwól uczynić sobie uwagę, piękna damo — odrzekł Cauvignac z wzrastającą grzecznością — że to wcale nie jest odpowiedzią! Zatrzymanie pani jest tylko chwilowe i gdy cokolwiek porozmawiamy o naszych wzajemnych interesach, z odkrytą twarzą i sercem, będziesz pani mogła jechać dalej bez żadnej przeszkody.
— Wybacz pan — przerwał podróżny — lecz przedewszystkiem pozwól mi sprostować jednę pańską pomyłkę. Bierzesz mnie pan za kobietę, a przecież z ubioru mego poznać możesz, iż jestem mężczyzną.
— Znasz pani zapewne łacińskie przysłowie: „Ne nim um crede colori“, Mądry z pozorów nie sądzi. Otóż ja chcę okazać mądrym; z tego wszystkiego wynika, że pod tem przebraniem, poznałem...
— Kogo?... — zapyta! podróżny z niecierpliwością.
— O! jużem powiedział: kobietę!
— Tem bardziej jeśli jestem kobietą, dlaczego mnie pan aresztujesz?...
— Ba! dla tego, że w dzisiejszym czasie, kobiety daleko są niebezpieczniejsze od mężczyzn; to też nasza wojna właściwie powinnaby się nazywać wojną kobiecą. Królowa i księżna de Condé, są to dwie najwyższe władze, ciągle z sobą wojujące. Za głównych dowódców ustanowiły one pannę de Chevreuse, panią de Monrbazon, panią de Longueville... i ciebie pani. Panna de Chevreuse jest jenerałem koadjutora; pani de Montbazon jenerałem księcia de Beaufort; pani de Longueville, jenerałem księcia de Larochefoucault, a ty... ty pani, zdaje mi się, jesteś jenerałem księcia d‘Epernon.
— Chybaś pan zwarjował!.. — powiedział młody podróżny, wzruszając ramionami.
— Nie wierzę ci piękna damo, tak jak nie uwierzyłem dopiero co pewnemu młodzieńcowi, który mi toż samo powiedział.
— Musiała to być kobieta, a pan wmawiałeś w nią zapewne, że jest mężczyzną.
— Tak właśnie. Poznałem go natychmiast: widziałem go bowiem poprzednio w początku maja, krążącego wieczorem w pobliżu oberży Biscarrosa; to też wcale mnie teraz jego spódniczka, czepeczek i cienki głosik nie omaniły; tak jak mnie nie oszuka ten pański niebieski kaftan, szary kapelusz i buty. To też powiedziałem mu wprost: mój młody przyjacielu, nazywaj się, ubieraj, jak chcesz; mów jakim ci się podoba głosem, zawsze jednak będziesz wicehrabią de Cambes!
— De Cambes! — zawoła! młody podróżny.
— A! uderza cię pani to nazwisko! miałażbyś go znać?
— Jest to młodzieniec, dziecko prawie?
— Siedemnaście, ośmnaście najwięcej lat mieć mogący.
— Blond włosy?
— Tak.
— Z wielkiemi błękitnemi oczyma?
— Tak.
— Jestże on tutaj?
— Jest.
— I mówisz pan, że...
— Przebrany jest za kobietę, jak ty, pani, za mężczyznę.
— Poco on tu przyjechał? — zapytał młody podróżny z gwałtownością i pomieszaniem, które zaczęły być coraz widoczniejsze, w miarę, jak Cauvignac machał rękami i mówić przestawał.
— Utrzymuje on — rzekł Cauvignac, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz — że jakiś przyjaciel tu wyznaczył mu schadzkę.
— Przyjaciel?
— Tak.
— Szlachcic?
— Zapewne.
— Baron?
— Być może.
— A jakże się nazywa?
Cauvignac zamyślił się; w głowie jego po raz pierwszy zabłysła jakaś myśl szczęśliwa, która w nim widoczną zmianę zrządziła.
— O!... — pomyślał — wybornie można ich schwytać w sidła.
— A jakże się on nazywa? — powtórzył młody podróżny.
— Zaraz — odrzekł Cauvignac — zaraz... nazwisko jego kończy się na „olles“.
— Canolles!... — zawołał podróżny i usta jego śmiertelną okryły się bladością, a wtedy czarna maska, strasznie odbijała od matowej bladości twarzy.
— Aha! tak, Canolles — powtórzył Cauvignac, śledząc z uwagą zmiany widzialnych części twarzy młodzieńca. — Tak, tak, Canolles. A więc pani znasz pana de Canolles? Cóż u licha, chyba ci cały świat znany.
— Dosyć tych żartów — wyjąkał nieznajomy, drżący i zdający się omdlewać. — Gdzież jest ta dama?
— W tym oto pokoju, gdzie w oknie żółte firanki.
— Chcę ją widzieć! — zawołał podróżny.
— O!... miałżebym się omylić? — rzekł Cauvignac.— Czyś pani czasem nie tym Canollesem, którego oczekują. A może też sam pan de Canolles pędzi tu ze swym lokajem?
Młody podróżny z taką gwałtownością rzucił się do okna karety, że czołem rozbił szybę.
— To on! on sam! — zawołał młodzieniec, nie zważając nawet, że kilka kropli krwi pociekło z lekkiej rany na czole. — A! ja nieszczęśliwa! on przybywa, aby się z nią znowu zobaczyć; zginęłam więc!...
— A co! nie jesteś pani kobietą!
— Naznaczyli sobie schadzkę... tu! — mówił dalej młodzieniec, załamując ręce. — O! zemścić się muszę!...
Cauvignac dłużej jeszcze chciał udręczać młodzieńca, lecz on dawszy rozkazujący znak jedną ręką aby milczał, drugą zdarł z twarzy maskę, a wtedy, przed spokojnem wejrzeniem Cauvignaca, ukazało się blade i groźne oblicze Nanony.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.