[241]AKT II.
Ten sam pokój.
SCENA PIERWSZA.
JOANNA, potém STOCKMANN.
JOANNA (wchodzi z zapieczętowanym listém w ręku z jadalnego pokoju i stuka do drzwi w głębi). Jesteś tam, Ottonie?
STOCKMANN (w swoim pokoju). Tylko co wróciłem (wchodzi). Coż tam?
JOANNA. List od twego brata (oddaje mu go).
STOCKMANN. Aha! zobaczymy (rozdziera szybko kopertę i czyta). „Przysłany rękopis będzie wkrótce... (czyta daléj półgłosem). Hm!
JOANNA. Cóż on pisze?
STOCKMANN (chowając list do kieszeni). Pisze tylko, że koło południa sam tu przyjdzie.
JOANNA. Pamiętajże być w domu.
STOCKMANN. Bądź spokojna. Właśnie pozbyłem się już rannych wizyt.
JOANNA. Jestem doprawdy ciekawą, jak on to przyjmie.
STOCKMANN. Obaczysz, nie będzie mu po myśli, że to.. nie on zrobił to odkrycie.
JOANNA. Tego się także boję.
STOCKMANN. W gruncie rzeczy powinien się cieszyć, ale... Jan, zawsze jest w obawie, że inni mogą także czémś przysłużyć się miastu.
JOANNA. Byłoby najlepszym wyjściem, gdybyś, Ottonie, podzielił się z nim chwałą odkrycia. Czy nie możnaby powiedziéć, że to on cię na ślad naprowadził?
STOCKMANN. Co do mnie, byle zło z gruntu zostało usunięte, wszystko inne jest mi obojętne.
[242]SCENA DRUGA.
CIŻ i NIELS WORSE.
NIELS WORSE (otwiera drzwi przedpokoju i zagląda ciekawie, uśmiecha się i pyta pogwizdując). Czy to prawda?
JOANNA. To ty, ojcze?
STOCKMANN. Teść! Dzień dobry, dzień dobry.
JOANNA. Niechże ojciec wejdzie.
NIELS WORSE. Wejdę, jeśli to prawda. Inaczéj odchodzę.
STOCKMANN. Co ma być prawdą?
NIELS WORSE. Ta głupia historya z wodociągami. Czy to prawda?
STOCKMANN. Naturalnie. Już się ojciec dowiedział.
NIELS WORSE (wchodząc). Petra wstąpiła do mnie idąc do szkoły.
STOCKMANN. Aha!
NIELS WORSE. Tak... I powiedziała mi, że rozpętano niedźwiedzia... Myślałem, że ze mnie żartuje, ale to do niéj niepodobne.
STOCKMANN. Niechże Bóg broni.
NIELS WORSE. No, no; to już nikomu zaufać nie można. Zanim się kto spostrzeże, znajdzie się w niebezpieczeństwie. I to rzeczywiście prawda?
STOCKMANN. Najprawdziwsza. Ale, niechże ojciec siada (sadza go na kanapie). To istotne szczęście dla miasta.
NIELS WORSE (wstrzymując śmiech). Szczęście dla miasta?
STOCKMANN. Tak, żem zrobił w czas to odkrycie.
NIELS WORSE (jak wprzódy). Tak, tak, tak. Nigdym się nie spodziewał, żebyś własnemu bratu takiego figla wypłatał.
STOCKMANN. Figla?
JOANNA. Ależ ojcze!
NIELS WORSE (opiera głowę i ręce na gałce od laski i spogląda drwiąco na doktora). Więc jakże stoją rzeczy? Czy nie dostało się tam jakieś zwierzę do rur wodociągowych?
STOCKMANN. Bakterye.
NIELS WORSE. Ba, bakterye... hm!... Jak mówi Petra, dostało się tam mnóstwo tych bakteryj, miliony czy biliony.
STOCKMANN. No tak!
NIELS WORSE. A przecież nikt ich dojrzéć nie może. Nieprawdaż?
STOCKMANN. Nie, dojrzéć ich nie można.
NIELS WORSE (z cichym suchym śmiechem). Jest to doprawdy najpyszniejsza sztuka, jakąś kiedykolwiek urządził.
STOCKMANN. Jakto?
NIELS WORSE. Nigdy i niczém nie przekonasz o tém burmistrza.
STOCKMANN. Obaczymy.
[243] NIELS WORSE. Czy sądzisz naprawdę, że będzie tak szalonym?
STOCKMANN. Mam nadzieję, że całe miasto będzie tak szalone.
NIELS WORSE. Całe miasto? Tak, to być może, toby godném było ojców miasta. Oni chcą wszyscy być mędrszemi od nas starych. Byli tak nieoględni, że mnie wyrzucili z rady miejskiéj. Dobrze im teraz za to. Wymyśl im tylko zwierzę, co się zowie.
STOCKMANN. Ależ, ojcze.
NIELS WORSE. Słyszysz? Co się zowie (wstaje z miejsca). Niech tylko burmistrz i jego przyjaciele dadzą ci się wziąć, a ja odrazu złożę dwieście koron dla biednych.
STOCKMANN. Ach! jakby to ładnie było z twojéj strony.
NIELS WORSE. W dodatku, nie mam ich, jak wiész dobrze, ale zrób to tylko, a na przyszłe Boże Narodzenie biedni dostaną odemnie sto koron.
SCENA TRZECIA.
CIŻ i HAUSTAD.
HAUSTAD (wchodząc z przedpokoju). Dzień dobry. (zatrzymuje się). O! przepraszam.
STOCKMANN. Chodźże pan bliżéj.
NIELS WORSE (drwiący znowu). A ten, czy także daje się na to wziąć?
HAUSTAD. Co pan przez to rozumie?
STOCKMANN. Naturalnie, że się da wziąć.
NIELS WORSE. Myślę sobie, ta cała historya będzie stać w dziennikach. Tak, Stockmanie, podobasz mi się. Tylko dobrze odmaluj przemądrych ojców miasta... A teraz muszę już iść.
STOCKMANN. Zostań, ojcze, jeszcze chwilkę.
NIELS WORSE. Dziękuję, muszę iść. Możesz im urządzić doskonały kawał — im większy, tém lepiéj... nie pójdzie im to na szkodę... (wychodzi).
JOANNA (odprowadza go).
STOCKMANN (śmiejąc się). Wyobraź pan sobie, mój teść nie wierzy wcale w tą całą historyę.
HAUSTAD. Więc on o tém mówił?
STOCKMANN. Tak. Zapewne pan w téj sprawie przyszedłeś.
HAUSTAD. Ma się rozumiéć. Masz pan chwilkę czasu?
STOCKMANN. Jestem zupełnie na twoje rozkazy, kochany Haustadzie.
HAUSTAD. Czy masz pan odpowiedź od burmistrza?
[244] STOCKMANN. Jeszcze nie; wkrótce ma tu być sam.
HAUSTAD. Wczoraj wieczorem długo nad tém rozmyślałem.
STOCKMANN. I cóż?
HAUSTAD. Pan, jako doktór, jako uczony, uważasz ten wypadek z wodociągami za fakt wyjątkowy. Ale czy téż panu na myśl nie przyszło, że jest to tylko jedno ogniwo w łańcuchu nadużyć.
STOCKMANN. Jakto? Proszę cię, redaktorze, siadajmy... O, tu na kanapie. (Haustad siada na kanapie, doktór na krześle po drugiéj stronie stołu). Więc pan sądzisz?...
HAUSTAD. Wczoraj mówiłeś pan, że wodę psują zgniłe odpadki, w ziemi ukryte.
STOCKMANN. Niewątpliwie; pochodzą one z zatrutych bagnisk w fabrycznéj rozpadlinie.
HAUSTAD. Daruj, panie doktorze; mnie się zdaje, że one pochodzą z innych zupełnie bagnisk.
STOCKMANN. Z jakich bagnisk?
HAUSTAD. Z tych, w których tkwią nasze wszystkie stosunki miejskie.
STOCKMANN. Cóż to za mowa, panie Haustad?
HAUSTAD. Wszystkie interesa miasta dostały się jedne po drugich w ręce grupy urzędników, przesiąkniętych biurokracyą.
STOCKMANN. Wszyscy przecież nie są urzędnikami.
HAUSTAD. Albo są urzędnikami, albo ich przyjaciołmi i stronnikami. Tylko bogaci, tylko ludzie ze znanemi nazwiskami stoją tutaj na czele.
STOCKMANN. Ci ludzie jednak są wszyscy dzielni i zdolni.
HAUSTAD. Ojcowie miasta dali dowód swojéj zdolności, gdy urządzili wodociągi tam, gdzie się obecnie znajdują.
STOCKMANN. To było wielkiém głupstwem z ich strony, ale to się poprawi.
HAUSTAD. Sądzi pan, że to pójdzie gładko?
STOCKMANN. Gładko, czy nie, zrobić się musi.
HAUSTAD. Zapewne, jeśli prasa napierać będzie.
STOCKMANN. Nie będzie tego potrzeby. Jestem przekonany, że mój brat...
HAUSTAD. Wybacz mi, panie doktorze, ale ja zamierzam wziąć tę rzecz w moje ręce.
STOCKMANN. W „Pośle ludu”?
HAUSTAD. Tak. Gdym objął kierunek tego pisma, miałem zamiar zerwać tę obręcz zardzewiałych pojęć, mocą których władza dostała się w ręce rdzennych, upartych mieszczan.
STOCKMANN. Sam mi pan opowiadałeś, jak się te zamiary skończyły: „Poseł” upadł niémal zupełnie.
[245] HAUSTAD. Tak jest; wówczas byliśmy zmuszeni broń złożyć. Zakład kąpielowy nie mógłby przyjść do skutku, gdyby nie utrzymał się zarząd miejski. Teraz jednak zakład istnieje i możémy się bez tych panów obejść.
STOCKMANN. Obejść się możemy. Przecież winniśmy im wielką wdzięczność.
HAUSTAD. Ta téż ich nie minie. Ale dziennikarz, należący, jak ja, do stronnictwa ludowego, nie może opuścić tak doskonałéj sposobności. Trzeba raz obalić wiarę w nieomylność rządzących. Ten przesąd, jak i każdy inny, powinien być wykorzeniony.
STOCKMANN. W tém zgadzam się z panem zupełnie. Jeśli to przesąd — precz z nim.
HAUSTAD. Nie chciałbym jednakże zbyt ostro dotykać burmistrza, bo jest on pańskim bratem. Z drugiéj strony, wiész pan dobrze, iż prawda nie znosi żadnych względów.
STOCKMANN. Naturalnie, to rozumié się samo przez się... przecież... przecież...
HAUSTAD. Nie miéj mi pan tego za złe; nie jestem ani samolubniejszym, ani ambitniejszym od innych.
STOCKMANN. Któż pana o to posądza?
HAUSTAD. Jak pan wié, pochodzę z ludu, i miałém sposobność przekonania się, że należy koniecznie obznajamiać wszystkich z kierownictwém interesów ogólnych. To jedno tylko rozwija zdolności i poczucie obowiązku.
STOCKMANN. Rozumiem to doskonale.
HAUSTAD. A przytém uważam, iż dziennikarz bierze na siebie ciężką odpowiedzialność, jeśli opuszcza szczęśliwą sposobność wstrząśnięcia temi masami maluczkich, uciśnionych. Wiem bardzo dobrze, iż w obozie wielkich będzie to piętnowane nazwą buntowniczych podburzań i t. p. Ale to mnie nie powstrzyma, skoro mam czyste sumienie.
STOCKMANN. Słusznie, słusznie, kochany Haustadzie; skoro tylko sumienie jest czyste... Jednakże... Pomimo to... nad tą rzeczą bardzo zastanowić się trzeba! (ktoś stuka). Proszę.
SCENA CZWARTA.
STOCKMANN, HAUSTAD; THOMSEN wchodzi z przedpokoju, ubrany skromnie, ale porządnie, w czarnym kolorze; ma biały krawat, rękawiczki i filcowy kapelusz w ręku.
THOMSEN (kłaniając się). Przepraszam pana doktora, że jestem tak śmiały...
[246] STOCKMANN (powstając). Pan, panie Thomsen?
THOMSEN. Tak.
HAUSTAD. Czy pan do mnie?
THOMSEN. Nie; do pana doktora.
STOCKMANN. Czémże mogę służyć?
THOMSEN. Czy to prawda, co mi opowiadał pan Billing, że pan stara się dla nas o lepszą wodę?
STOCKMANN. Tak, dla zakładu kąpielowego.
THOMSEN. Przyszedłem panu oświadczyć, iż w takim wypadku gotów jestem popierać pana całą siłą.
HAUSTAD (do Stockmanna). Widzi pan.
STOCKMANN. Serdeczne dzięki. Przecież...
THOMSEN. Nie zaszkodzi panu mieć w odwodzie nas, to jest małego mieszczaństwa; tworzymy tu w mieście zwartą większość, jeżeli tylko chcemy, a zawsze dobrze, panie doktorze, miéć większość za sobą.
STOCKMANN. Niewątpliwie. Nie pojmuję przecież, żeby tu były potrzebne jakiekolwiek przygotowania. Zdaje mi się rzeczą tak prostą, tak jasną...
THOMSEN. W żadnym razie to nie zaszkodzi. Znam nawskroś nasze powagi, a kto ma władzę w ręku, niechętnie idzie za cudzém zdaniem. Może więc byłoby pożyteczném, urządzić małą demonstracyę.
HAUSTAD. Jestem tego samego zdania.
STOCKMANN. Jakąż demonstracyę urządzić chcecie?
THOMSEN. Uczynimy to, naturalnie, z umiarkowaniem, panie doktorze; staram się zawsze o wielkie umiarkowanie, bo piérwszą cnotą obywatelską jest umiéć utrzymać miarę.
STOCKMANN. Jesteś pan znany z téj strony, panie Thomsen.
THOMSEN. Zdaje mi się, że słusznie... A co się tyczy tych wodociągów, jest to dla nas — małego mieszczaństwa, rzeczą bardzo ważną. Kąpiele obiecują być dla miasta złotodajną niwą, mamy wszyscy nadzieję żyć z nich; zwłaszcza téż my, właściciele domów, chcielibyśmy téż zakład wspierać, a ponieważ ja stoję na czele stowarzyszenia właścicieli...
STOCKMANN. Więc?
THOMSEN. ...A prócz tego jestem ajentem Towarzystwa wstrzemięźliwości — tak, pan doktór wié przecież, iż działam także w tym kierunku...
STOCKMANN. Wiem, wiem.
THOMSEN. ...Mam więc sposobność porozumiewania się z najrozmaitszemi ludźmi, a znają mnie przytém i wiedzą, że jestem rozsądny, miłujący spokój, mam pewien wpływ tutaj w mieście, przedstawiam rodzaj maleńkiéj potęgi.
[247] STOCKMANN. Wiem o tém wszystkiém, panie Thomsen.
THOMSEN. A więc widzi pan, z łatwością przyszłoby mi podać adres, gdyby się sprawy zaogniły.
STOCKMANN. Adres?
THOMSEN. Tak, rodzaj dziękczynnego adresu od obywateli z powodu, iż pan ujawniłeś rzecz tak ważną. Ma się rozumiéć, iż adres powinien być ułożony w sposób oględny, ażeby nie urazić powag i tych, co piastują władzę. Ale jeśli zachowamy tę ostrożność, nikt za złe wziąć go nie może.
HAUSTAD. Chociażby nawet patrzano nań krzywém okiem...
THOMSEN. Nie, nie, nie, żadnego przytyku do powag, panie Haustad. Żadnéj opozycyi względem ludzi, którzy są nam tak blizcy. W tym względzie mam pewne doświadczenie; to do niczego dobrego nie doprowadzi. Jednakże umiarkowane, chociażby nawet swobodnie wypowiedziane zdanie żadnego obywatela obrazić nie może.
STOCKMANN (ściskając mu rękę). Nie mogę wypowiedziéć, kochany panie Thomsen, jak jestem szczęśliwy, że się współobywatele około mnie skupiają... Czy mógłbym panu służyć szklaneczką sherry?
THOMSEN. Dziękuję bardzo. Nie pijam wcale spirytualiów.
STOCKMANN. To może szklanką piwa.
THOMSEN. Dziękuję, dziękuję i za to, panie doktorze. Tak rano niczego nie pijam... Teraz śpieszę do miasta, ażeby się naradzić z częścią właścicieli domów i wpłynąć na ich zdanie.
STOCKMANN. Wdzięczny panu jestem za tę gotowość, ale doprawdy nie chce mi się w głowie pomieścić, ażeby te wszystkie zabiegi były potrzebne. Zdaje mi się, iż rzecz powinna pójść sama przez się.
THOMSEN (z uśmiechem). Panie doktorze, z powagami rzeczy nie idą tak łatwo.
HAUSTAD. Jutro w „Pośle ludu” damy im trochę bodźca.
THOMSEN. Tylko nie zbyt silnego! Zważaj pan na moje rady, gdyż w szkole życia nabyłem trochę doświadczenia... A teraz żegnam, panie doktorze. W każdym wypadku małe mieszczaństwo stanie jak mur za panem. Będziesz miał zwartą większość po swojéj stronie.
STOCKMANN. Jeszcze raz serdeczne dzięki, kochany panie Thomsen. (ściska go za rękę). Do zobaczenia!
THOMSEN. Do zobaczenia, panie doktorze. (żegna się i wychodzi przez przedpokój ze Stockmanem, który go odprowadza).
HAUSTAD (skoro doktór powrócił). No, cóż pan na to mówi, panie doktorze? Czyż nie czas rzucić się na to ospalstwo, na to tchórzostwo?
STOCKMANN. Mówisz pan o Thomsenie?
HAUSTAD. Tak. Jakkolwiek dzielny w niektórych razach, [248]należy do ludzi, którzy tkwią w błocie, i tacy są w większości pomiędzy nami. Skłaniają się oni na wszystkie strony, a z powodu różnych względów i namysłów nie są w stanie kroku naprzód postąpić.
STOCKMANN. Jednakże zdaje mi się, że Thomsen jest prawym człowiekiem.
HAUSTAD. Są rzeczy, które stawiam wyżéj jeszcze: to stałość zdania i męską odwagę.
STOCKMANN. Hm!... Masz pan słuszność.
HAUSTAD. Właśnie dlatego chcę pochwycić sposobność i starać się o zjednoczenie tych, co są najwięcéj warci. Trzeba raz wykorzenić to nabożeństwo do władzy. Niedarowaną pomyłkę przy robotach wodnych należy opodatkowanym współobywatelom wykazać w najjaskrawszém świetle.
STOCKMANN. Dobrze. Skoro pan sądzisz, że to będzie z ogólnym pożytkiem, nie mam nic przeciwko temu. Jednakże naprzód muszę się z bratem rozmówić.
HAUSTAD. W każdym razie przygotuję tymczasém artykuł do „Posła”; a jeśli burmistrz nie zgodzi się z panem?...
STOCKMANN. Jak może pan coś podobnego przypuszczać!
HAUSTAD. Przypuszczać bardzo mogę. Więc wówczas?
STOCKMANN. Wówczas przyrzekam panu. (szybko). Wówczas wydrukujesz pan mój memoryał?
HAUSTAD. Pozwoliłbyś pan?
STOCKMANN (dając mu rękopis). Masz pan; weź go na wszelki przypadek.
HAUSTAD. Dziękuję, dziękuję i żegnam, panie doktorze.
STOCKMANN. Do widzenia, kochany Haustadzie... Obaczysz, rzecz pójdzie gładko, sama z siebie.
HAUSTAD. Hm! obaczymy (żegna się i wychodzi przez przedpokój).
STOCKMANN (idzie ku drzwiom jadalnego pokoju i zagląda). Joanno! A! przyszłaś już, Petro.
SCENA PIĄTA.
STOCKMANN, PETRA, potém JOANNA.
PETRA (wchodząc). Tak, ze szkoły.
JONANAJOANNA (wchodząc za nią). Nie był tu dotąd?
STOCKMANN. Jan? Nie, ale już wszystko obgadałem z redaktorem. Jest on zachwycony mojém odkryciem. Widzisz, ma on jeszcze większą doniosłość, niż sądziłem z początku. Dał mi swój dziennik do rozporządzenia, w razie, gdybym napotkał jakie trudności.
[249] JOANNA. Czy potrzebowałbyś tego?
STOCKMANN. Wcale nie; ale zawsze to pochlebne, miéć po swojéj stronie niepodległą, wolnomyślną prasę. Wystaw sobie, że i przewodniczący stowarzyszenia właścicieli domów był u mnie.
JOANNA. Czegóż on chciał?
STOCKMANN. Ofiarował mi także swoje poparcie. Wszyscy chcą mnie popierać, naturalnie, gdyby to było potrzebne. Czy wiész, Joanno, co ja mam za sobą?
JOANNA. Co ty masz za sobą? Nie wiem. Więc cóż takiego?
STOCKMANN. Zwartą większość.
JOANNA. Tak? A czy to co dobrego, Ottonie?
STOCKMANN. O, niewinności! Naturalnie. (zadowolony, zaciera ręce, przechadzając się tu i tam). Jakże miło tak iść ręka w rękę ze współobywatelami, po bratersku.
JOANNA. I zdziałać, ojcze, tyle dobrych i pożytecznych rzeczy.
STOCKMANN. A jeszcze dla swego rodzinnego miasta.
JOANNA. Ktoś dzwoni.
STOCKMANN. To on! (stukanie). Proszę.
SCENA SZÓSTA.
CIŻ i BURMISTRZ.
BURMISTRZ (z przedpokoju). Dzień dobry!
STOCKMANN. Jak się masz, Janie?
JOANNA. Dzień dobry, szwagrze. Jak się masz?
BURMISTRZ. Dziękuję. Tak sobie. (do doktora). Wczoraj wieczór, już po biurowych godzinach, odebrałem od ciebie memoryał względem sprowadzanéj wody do zakładu kąpielowego.
STOCKMANN. I przeczytałeś go?
BURMISTRZ. Przeczytałem.
STOCKMANN. I cóż na to mówisz?
BURMISTRZ (oglądając się). Hm!
JOANNA. Pójdźmy, Petro. (wychodzą na lewo).
SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ.
BURMISTRZ (po krótkiém milczeniu). Czyż potrzeba było robić te wszystkie dochodzenia po za memi plecami?
[250] STOCKMANN. Dopóki nie miałem zupełnéj pewności, musiałem...
BURMISTRZ. Więc sądzisz, że ją masz teraz?
STOCKMANN. O tém musiałem się dostatecznie przekonać.
BURMISTRZ. Czy masz zamiar te wszystkie dokumenta przedstawić zarządowi kąpielowemu?
STOCKMANN. Ma się rozumiéć. Trzeba przecież coś w tych rzeczach przedsięwziąć. A w takim razie...
BURMISTRZ. Według zwyczaju, używasz bardzo silnych argumentów w twoim memoryale. Twierdzisz pomiędzy innemi, że zatruwamy naszych kąpielowych gości.
STOCKMANN. A czy masz na to, Janie, łagodniejsze wyrażenie? Pomyśl tylko. Woda zarówno do użytku wewnętrznego, jak zewnętrznego, jest zatruta. I takiéj dostarczamy biednym chorym, którzy nam się oddają w dobréj wierze i płacą dobre pieniądze, byle zdrowie odzyskać.
BURMISTRZ. W rezultacie dochodzisz do wniosku, że trzeba zbudować kanał, coby odprowadził cały ten brud z Mühlthalu. Rury wodociągowe także muszą być przełożone.
STOCKMANN. Czy znajdziesz jaką inną radę? Ja jéj nie widzę.
BURMISTRZ. Dziś przed południem byłem u budowniczego i niby żartem zacząłem mówić o twoich zamiarach, jak o rzeczy, która może kiedyś byłaby urzeczywistnioną.
STOCKMANN. Może kiedyś...
BURMISTRZ. Uśmiechał się z mojéj mniemanéj niedorzeczności — naturalnie. Czyś téż kiedy pomyślał, ileby kosztowały zmiany, przez ciebie zamierzone? Według otrzymanych przezemnie objaśnień, chodziłoby tu o krocie koron.
STOCKMANN. Aż tyle?
BURMISTRZ. Tak jest; a co najgorsze, roboty trwałyby co najmniéj dwa lata.
STOCKMANN. Dwa lata, mówisz! Całe dwa lata!
BURMISTRZ. Co najmniéj. Cóżby się przez ten czas stało z kąpielami? Czy je zamknąć? Nie mielibyśmy nic innego do zrobienia, bo gdyby się rozeszła pogłoska, że woda tutejsza jest szkodliwą, nie mielibyśmy zapewne ani jednego gościa.
STOCKMANN. Ależ, Janie, tak jest rzeczywiście.
BURMISTRZ. I to wszystko teraz, właśnie teraz, gdy zakład nabiera sławy. W sąsiednich miastach można także zakładać dobre kąpiele morskie. Domyślasz się, że użytoby wszelkich sposobów, ażeby tam skierować cały napływ gości. Tak byłoby niewątpliwie. My zaś musielibyśmy zamknąć kosztowny zakład, a ty byłbyś przyczyną ruiny twego rodzinnego miasta.
[251] STOCKMANN. Ja! przyczyną ruiny!
BURMISTRZ. Jedynie z powodu kąpieli miasto nasze ma przyszłość przed sobą; wiesz o tém równie dobrze, jak i ja.
STOCKMANN. Więc według ciebie cóż teraz począć?
BURMISTRZ. Nie przekonał mnie wcale twój memoryał, ażeby z tą wodą było tak źle, jak sądzisz.
STOCKMANN. Jest jeszcze gorzéj. W każdym razie w lecie, gdy nastaną upały, będzie gorzéj.
BURMISTRZ. Jak mówiłem, zdaje mi się, że przesadzasz bardzo. Zdolny lekarz musi się przystosować do warunków, w jakich się znajduje, i uważać je za konieczne. Umieć przeciwdziałać i zapobiegać szkodliwym wpływom, skoro się te w sposób wyraźny okażą.
STOCKMANN. I dlatego?... Cóż daléj?...
BURMISTRZ. Zaprowadzone wodociągi są faktem spełnionym i naturalnie muszą być jako takie uważane. Jednakże, prawdopodobnie, w czasie właściwym, zarząd weźmie pod uwagę niektóre ulepszenia, o ile na to pozwolą fundusze.
STOCKMANN. Wyobrażasz sobie, że ja wezmę udział w podobnym podstępie?
BURMISTRZ. Podstępie!...
STOCKMANN. Tak jest: to byłby podstęp, oszustwo, kłamstwo, a nawet przestępstwo przeciw całemu społeczeństwu.
BURMISTRZ. Jak to już zaznaczyłem, nie mogłem dojść do przekonania, by istniało tu rzeczywiste niebezpieczeństwo.
STOCKMANN. To niepodobna! Przedstawiłem stan rzeczy w sposób tak uderzający, tak prawdziwy, tak słuszny, sam to widzisz dobrze, Janie, tylko przyznać nie chcesz. Tyś to zdecydował, gdzie ma stać zakład kąpielowy, jak mają być przeprowadzone rury, i dlatego-to nie chcesz uznać téj przeklętéj pomyłki. Ba! Czy sądzisz, żem cię nie przejrzał?
BURMISTRZ. A gdyby rzeczywiście tak było? Gdybym się nawet upierał przy moich pomysłach, czynię to w interesie miasta. Bez moralnéj powagi niepodobna mi prowadzić interesów w sposób, jaki uważam za pożyteczny dla ogółu. Dlatego — dla wielu innych przyczyn, zależy mi na tém, ażeby twój memoryał nie był przedstawiony zarządowi zakładu kąpielowego. Dla dobra powszechnego musi ta rzecz pozostać między nami dwoma. Późniéj sam ją poruszę, tymczasem działajmy po cichu, jak można najlepiéj, ale nic, nic zgoła z tych fatalnych okoliczności nie powinno wyjść na jaw.
STOCKMANN. Ale tego już, kochany Janie, ukryć niepodobna.
BURMISTRZ. To być musi i pozostanie ukryte.
STOCKMANN. Mówię ci, że to niepodobna; już zbyt wielu ludzi wié o tém.
[252] BURMISTRZ. Wiedzą już o tém obcy? Któż-to? Przecież nie ci panowie z „Posła”?
STOCKMANN. I ci także. Swobodna, wolnomyślna prasa postara się o to, byście swój obowiązek spełnili.
BURMISTRZ (po krótkiém milczeniu). Jesteś w najwyższym stopniu nierozważny, Ottonie. Nie pomyślałeś, jakie to wszystko może miéć skutki dla ciebie samego.
STOCKMANN. Skutki dla mnie?
BURMISTRZ. Dla ciebie i twoich. Tak jest.
STOCKMANN. Co chcesz powiedziéć?
BURMISTRZ. Sądzę, iż zawsze postępowałem z tobą jak dobry brat, pomagałem ci we wszystkiém.
STOCKMANN. Niezawodnie i jestem ci téż wdzięczny z całego serca.
BURMISTRZ. Tego nie żądam; po części czyniłem to także dla samego siebie. Miałem zawsze nadzieję, że potrafisz zapanować nad sobą, skoro byłem ci pomocnym i wpłynąłem na poprawę materyalnych warunków twego losu.
STOCKMANN. Jakto? Więc tylko przez wzgląd na samego siebie?...
BURMISTRZ. Mówiłem: po części. Przykro jest urzędnikowi, gdy jego najbliżsi kompromitują się ciągle.
STOCKMANN. I uważasz, że ja się kompromituję?
BURMISTRZ. Tak, niestety... sam nie wiedząc o tém. Masz usposobienie niespokojne, skłonne do walki. A przytém nieszczęśliwy zwyczaj jawnego pisania o wszystkich możliwych i niemożliwych rzeczach. Zaledwie zdarzy się gdzie jaki wypadek — musisz zaraz z tego zrobić artykuł do dziennika, albo téż nawet całą broszurę.
STOCKMANN. Bo jest obowiązkiem obywatelskim, mając nowy pomysł, podzielić się nim z publicznością.
BURMISTRZ. A cóż publiczności po nowych pomysłach? Starczą jéj doskonale te dobre i stare, do których przywykła.
STOCKMANN. I wyznajesz to — tak otwarcie?
BURMISTRZ. Tak, bo raz otwarcie muszę z tobą mówić. Unikałem tego dotąd, gdyż znam twoję gwałtowność; ale teraz, Ottonie, muszę ci prawdę powiedziéć. Nie masz wyobrażenia, jak sobie sam szkodzisz swoją szaloną nieoględnością. Stajesz naprzeciw zwierzchnikom, nawet przeciw zarządowi — oskarżasz ich w oczy — i zdaje ci się, że jesteś pomijany, prześladowany. Ale czy znasz nieznośnego współobywatela, któryby się mógł czego innego spodziewać?
STOCKMANN. Co? ja mam być nieznośnym?
BURMISTRZ. Tak jest, Ottonie, jesteś nieznośnym współpracownikiem. Odczułem to dobrze: nie masz względu na nic. Zapominasz [253]zupełnie, że mnie tylko zawdzięczasz swoje stanowisko lekarza kąpielowego.
STOCKMANN. Nie, ono się z prawa należało mnie, a nie komu innemu. Ja pierwszy przyszedłem do przekonania, że miasto może stać się wyborném miejscem kąpielowém. A wówczas, utrzymywałem to, ja jeden. Przez całe lata sam byłem tego zdania i walczyć musiałem za tym pomysłem, pisałem a pisałem...
BURMISTRZ. Temu nie przeczę. Wtedy jednak nie był jeszcze czas właściwy, tam, w twoim zapadłym kącie sądzić o tém nie byłeś w stanie. Ale gdy tylko nadeszła stosowna chwila, wziąłem wespół z innemi całą rzecz w ręce.
STOCKMANN. Tak, ażeby mój cały wspaniały plan zepsuć. Pokazuje się teraz cała wasza mądrość.
BURMISTRZ. Według mego zdania, pokazuje się tylko teraz, żeś sobie wynalazł nowy cel walki. Rzucasz się na twoich zwierzchników, według swego dawnego zwyczaju. Nie możesz nad sobą znieść żadnéj władzy, widzisz każde złe w tych, co zajmują wyższy urząd, uważasz ich za osobistych nieprzyjaciół i przeciwko nim gotów jesteś zawsze używać każdéj broni. Ale teraz przedstawiłem ci, jak ważne interesa miasta i twoje własne w grę wchodzą i mówię ci to, Ottonie, że będę nieubłaganie obstawał przy mojém żądaniu.
STOCKMANN. A to żądanie...
BURMISTRZ. Skoro tak otwarcie mówiłeś z niepowołanemi o tych smutnych okolicznościach — które powinny być uważane, jako tajemnica zarządu — naturalnie ukryć ich niepodobna. Pogłoski rozejdą się, to rzecz pewna, a nieprzychylni będą je rozpowszechniali za pomocą różnych dodatków i przeobrażeń. Potrzeba więc, ażebyś ty wystąpił jawnie przeciw tym pogłoskom.
STOCKMANN. Ja! W jaki sposób? nie rozumiem cię?
BURMISTRZ. Oczekiwaném jest od ciebie ogłoszenie, iż przy powtórnych poszukiwaniach przekonałeś się, jako rzeczy wcale tak źle nie stoją, jak z początku.
STOCKMANN. Aha! oczekujesz tego?
BURMISTRZ. Następnie, oczekiwaném jest jawne wypowiedzenie z twojéj strony, zupełnego zaufania do zarządu, oraz wyrażenie przekonania, że potrzebne środki ku usunięciu jakichkolwiek braków, przedsięwzięte będą.
STOCKMANN. Ale wy tego wykonać nie możecie, dopóki trzymacie się téj fuszerki. Takie jest moje zdanie, Janie.
BURMISTRZ. Jako urzędnik, nie masz prawa miéć własnego zdania.
STOCKMANN (zdumiony). Ja! nie mam?
BURMISTRZ. Jako urzędnik, powiadam. Jako człowiek prywatny — [254]Mój Boże, to zupełnie co innego. Ale jako podwładny, nie masz prawa wypowiadać zdania, będącego w sprzeczności ze zdaniem zwierzchników.
STOCKMANN. Idziesz za daleko! Jakto, jako doktór, jako człowiek nauki, ja, nie miałbym prawa?!...
BURMISTRZ. Rzecz, o którą tu idzie, nie jest rzeczą czystéj nauki, jest to raczéj rzecz natury złożonéj, techniczno ekonomicznéj...
STOCKMANN. Do dyabła, to mi wszystowszystko jedno, wymawiam sobie prawo swobodnego wypowiadania się we wszystkich okolicznościach na świecie.
BURMISTRZ. Tylko nie o kąpielach, tego ci zabraniam.
STOCKMANN (prawie z krzykiem). Wy mi zabraniacie, wy!... co...
BURMISTRZ. Ja ci zabraniam, ja, twój najwyższy zwierzchnik. A kiedy ci czego zabraniam, słuchać mnie musisz.
STOCKMANN (miarkując się). Janie, doprawdy, gdybyś nie był moim bratem...
SCENA ÓSMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ, PETRA, JOANNA.
PETRA (otwierając drzwi). Ojcze, nie powinieneś pozwalać, aby ci takie rzeczy mówiono.
JOANNA (śpiesząc za nią). Petra! Petra!
BURMISTRZ. Aha! podsłuchiwano.
JOANNA. To było niepotrzebne, mówiliście tak głośno, że...
PETRA. Ja słuchałam.
BURMISTRZ. W gruncie rzeczy wolę, że tak jest.
STOCKMANN (zbliżając się do niego). Mówiłeś o zakazach i posłuszeństwie.
BURMISTRZ. Zmusiłeś mnie do przemawiania w ten sposób.
STOCKMANN. Więc ja mam w jawném ogłoszeniu własnym słowom zaprzeczyć?
BURMISTRZ. Uważamy za rzecz niezbicie potrzebną, ażebyś ogłosił objaśnienie w tym sensie.
STOCKMANN. A gdybym nie usłuchał?...
BURMISTRZ. Wtedy, ażeby uspokoić publiczność, sami damy to objaśnienie.
STOCKMANN. Dobrze, ale wówczas wystąpię przeciwko wam. Obstaję przy mojém przekonaniu i będę dowodził, że słuszność jest po mojéj stronie. A wówczas? Cóż wówczas uczynicie?
BURMISTRZ. Nie taję przed tobą, że wówczas dostałbyś dymisyę.
STOCKMANN. Co?
[255] PETRA. Ojciec dostałby dymisyę!
JOANNA. Dymisyę!
BURMISTRZ. Tak, dymisyę, jako lekarz kąpielowy. Widziałbym się zmuszony sam wnieść żądanie twego uwolnienia.
STOCKMANN. Śmielibyście to uczynić.
BURMISTRZ. Zmusiłbyś nas sam do tego.
PETRA. Stryju, podobne postępowanie wobec takiego człowieka jak mój ojciec, jest oburzające.
JOANNA. Petro!
BURMISTRZ (patrząc na Petrę). A! już sobie tutaj pozwalają wypowiadać o mnie sądy. Tak, naturalnie (do Joanny). Pani bratowo, ty jesteś najrozsądniejszą w tym domu, staraj-że się użyć całego wpływu na męża, ażeby mu przedstawić, jakie skutki oporność miałaby tak dla jego rodziny...
STOCKMANN. O moję rodzinę nikt prócz mnie, troszczyć się nie ma prawa.
BURMISTRZ. ...Tak dla jego rodziny, mówiłem, jak dla jego rodzinnego miasta.
STOCKMANN. Ja tylko, ja jeden pragnę, prawdziwego dobra miasta. Chcę odkryć braki, które prędzéj czy późniéj, na jaw wyjść muszą. Pokaże się wkrótce, kto z nas dwóch więcéj je kocha.
BURMISTRZ. Ty, co w twém zaślepieniu chcesz pozbawić miasto najważniejszego źródła dochodu...
STOCKMANN. Ależ człowieku! to źródło jest zatrute. Czyś zmysły postradał! Z brudu czerpiemy zarobek, a nasze całe kwitnące społeczeństwo żyje kłamstwem jedynie.
BURMISTRZ. Czcze wyobrażenia — jeżeli nie coś gorszego. Kto może miotać tak nikczemnie oszczerstwa na swoje rodzinne miasto, jest wrogiem społeczeństwa.
STOCKMANN (przyskakując do niego). I ty śmiesz!
JOANNA (rzucając się pomiędzy nich). Ottonie!
PETRA (rzucając się ojcu na szyję). Uspokój się, ojcze!
BURMISTRZ. Nie mam tu więcéj nic do czynienia. Jesteś ostrzeżony. Zastanów się nad tém, coś winien sobie i swoim. Żegnam (wychodzi).
SCENA DZIEWIĄTA.
STOCKMANN, JOANNA, PETRA, późniéj FRYDERYK I WALTER.
STOCKMANN (chodząc po pokoju). Znosić takie rzeczy! I to jeszcze we własnym domu!
JOANNA. To rzecz niegodna...
[256] PETRA. Och! z tym stryjem...
STOCKMANN. To moja własna wina, trzeba mu było dawno zęby pokazać.
JOANNA. Ależ, Ottonie, twój brat ma siłę.
STOCKMANN. A ja mam prawo.
JOANNA. Tak, prawo, prawo. Co znaczy prawo wobec siły?
PETRA. Matko...
STOCKMANN. Jakto, w swobodném społeczeństwie? Prawo musiałoby ustąpić sile?
JOANNA. Zastanów się, Ottonie, gdybyś dostał dymisyę... Twoja rodzina, twoje dzieci...
PETRA. Matko, nie myśl jedynie o nas.
STOCKMANN. Więc mam z nikczemném tchórzostwem poddać się bratu, jego przeklętym żądaniom i prawdzie zaprzeczyć!... Nie miałbym odtąd w życia jednéj szczęśliwéj chwili.
JOANNA. Niech nas Bóg strzeże od szczęścia, jakie byłoby naszym udziałem, jeśli zostaniesz przy twojém postanowieniu. Nie miałbyś znowu żadnego stałego dochodu, ani środków utrzymania. Sądziłam, żeśmy dostatecznie tego losu doświadczyli. Nie zapominaj o tém, Ottonie, i pomyśl, o co tu idzie.
STOCKMANN (zaciska pięści, walcząc z sobą). I takiemi to sposobami śmie ten biurokrata uciskać uczciwego człowieka! To ohydne, Joanno.
JOANNA. Tak, to prawdziwa hańba, tak z tobą postępować, ale na świecie trzeba znieść niejednę niesprawiedliwość... Spójrz na chłopców, Ottonie, patrz na nich. Co się z niemi stanie! Nie, ty tego nie uczynisz.
WALTER I FRYDERYK (weszli właśnie do pokoju niosąc szkolne książki).
STOCKMANN. Moje dzieci. (Stoi przez chwilę, potém z silném postanowieniem). Nie, nie, choćby świat cały miał się zapaść, nigdy nie ugnę karku pod tak haniebne jarzmo (idzie do swego pokoju).
JOANNA (idąc za nim) Ottonie! co ty zamyślasz?
STOCKMANN (we drzwiach). Chcę mieć prawo śmiało spojrzéć w oczy moim dzieciom (wchodzi do siebie).
JOANNA (wybuchając łzami). Niech się teraz Bóg nad nami zmiłuje!
PETRA. Nie płacz, matko, ojciec postępuje tak, jak postępować musi. (Chłopcy zdziwieni pytają, co się tu dzieje, Petra daje im znak, ażeby milczeli).