<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Wróg ludu
Rozdział Akt I
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Tytuł orygin. En folkefiende
Źródło Skany na Commons
Inne Cały dramat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
AKT I.
Pokój w domu doktora Stockmanna. Umeblowanie skromne, ale przyzwoite; oświetlenie wieczorne. W ścianie po prawéj stronie dwoje drzwi, z których dalsze prowadzą do przedpokoju, a bliższe do gabinetu doktora. W przeciwległéj ścianie, naprzeciw drzwi od przedpokoju, drzwi trzecie, prowadzące do dalszych pokoi; w środku po téj saméj stronie piec, bliżéj kanapa, nad nią zwierciadło, przed kanapą stół owalny, pokryty serwetą dywanową. Na stole zapalona lampa. W ścianie w głębi drzwi otwarte do jadalnego pokoju; przez nie widać stół nakryty i zapaloną lampę.

SCENA PIERWSZA.
JOANNA, BILLING, potém BURMISTRZ, późniéj HAUSTAD. Billing siedzi w jadalnym pokoju, z serwetą pod brodą. Joanna stoi przy stole i podaje mu talerz z dużym kawałkiem pieczeni. Inne miejsca przy stole są próżne, stół jest w nieporządku, jak po skończonym posiłku.

JOANNA. Gdy się pan spóźniasz o godzinę, musisz poprzestać na odgrzewanych potrawach.
BILLING (jedząc). Przewyborne! doskonałe!
JOANNA. Pan wié, jak mój mąż dba o porządek domowy.
BILLING. Ja téż dlatego nie przychodzę wcześniéj. Mogę powiedzieć, że mi wszystko najlepiéj smakuje, gdy mogę jeść sam jeden i bez przeszkody.
JOANNA. Skoro tylko panu smakuje. (nasłuchuje). Zdaje się, że idzie pański kolega.
BILLING. Prawdopodobnie.
BURMISTRZ STOCKMANN (w paltocie, z laską i kapeluszem w ręku). Dobry wieczór, pani bratowo!
JOANNA (wchodząc z jadalni). Ach! to ty, szwagrze. To ładnie z twojéj strony. Dobry wieczór, dobry wieczór!
BURMISTRZ. Przechodziłem właśnie i... (spogląda ku drzwiom jadalni). Aa! macie gości?
JOANNA (nieco zmieszana). Nie... to tylko tak wypadkowo. (szybko) A możeby szwagier co pozwolił?
BURMISTRZ. Ja? Nie, dziękuję. Gorąca kolacya! — nie, to dla mnie niestrawne.
JOANNA. Wyjątkowo... raz.
BURMISTRZ. Nie; dziś muszę podziękować. Poprzestaję na herbacie, zimném mięsie i t. p. To zawsze... i trochę tańsze.
JOANNA (uśmiechając się). Nie myślisz przecież, ażebyśmy z Ottonem byli rozrzutni.
BURMISTRZ. Ty nie, bratowo; daleką jest odemnie myśl podobna. (pokazuje na drzwi od gabinetu doktora). Może go w domu niéma?
JOANNA. Poszedł się przejść z chłopcami po kolacyi.
BURMISTRZ (uśmiechając się). Prawdopodobnie dla zdrowia. (słucha) To pewno on.
JOANNA. Nie, to byłoby za prędko. (ktoś puka) Proszę.
HAUSTAD (wchodzi z przedpokoju).
JOANNA. Witam, witam, panie redaktorze.
HAUSTAD. Muszę przedewszystkiém prosić o przebaczenie. Zatrzymano mnie w drukarni. Dobry wieczór, panie burmistrzu.
BURMISTRZ (wita się trochę sztywno). Do usług. Pan zapewne w interesie?
HAUSTAD. Po części. Miało być w naszéj gazecie...
BURMISTRZ. Rozumiem. Mój brat jest podobno czynnym współpracownikiem „Posła ludu”.
HAUSTAD. Jest tak łaskaw, że kiedy ma coś do powiedzenia, daje pierwszeństwo naszemu organowi.
JOANNA (do Haustada). Ale może pan co pozwoli? (wskazuje pokój jadalny).
BURMISTRZ. Nie mam mu wcale za złe, że odzywa się do tych czytelników, wśród których znajdzie największy oddźwięk. Przytem ja, panie redaktorze, nie mam żadnego powodu niechęci do pańskiego dziennika.
HAUSTAD. Tak się spodziewam.
BURMISTRZ. W naszém mieście panuje dzielny duch, duch jawności — prawdziwie obywatelski, a to z powodu, że nas jednoczy przedsiębiorstwo, wszystkich zarówno obchodzące.
HAUSTAD. Tak. Zakład kąpielowy.
BURMISTRZ. Właśnie. Mamy ten nowy, wspaniały zakład kąpielowy. Obaczysz, panie redaktorze, że zakład ten będzie najważniejszym czynnikiem dobrobytu naszego miasta. To niezaprzeczone.
JOANNA. Otton mówi to samo.
BURMISTRZ. Jakże niezmiernym w przeciągu tych ostatnich lat kilku jest wzrost naszego miasta! Ileż pieniędzy rozeszło się między ludzi. Wszędzie zajęcie, wszędzie życie. Codzień wznoszą się nowe domy, grunta są coraz droższe.
HAUSTAD. Każdy znajduje pracę.
BURMISTRZ. Naturalnie. Podatek na ubogich zmniejszył się w sposób bardzo zadawalający dla klas posiadających, a zmniejszy się jeszcze niezawodnie, skoro tylko będziemy mieli dobre lato. Wielu obcych przybyszów, wielu chorych, którzy rozniosą sławę naszego zakładu...
HAUSTAD. I jak słyszałem, mamy najlepsze widoki.
BURMISTRZ. Tak jest, jaknajlepsze. Codzień przychodzą zamówienia na mieszkania i tym podobnie.
HAUSTAD. W takim razie memoryał doktora przychodzi w samę porę.
BURMISTRZ. Czy znowu panu napisał jaki artykuł?
HAUSTAD. Napisał go jeszcze w zimie. Zachwala w nim kąpiele i kreśli obraz wybornych tutejszych stosunków zdrowotnych. Ale dotąd memoryał ten leży.
BURMISTRZ. Zapewne był tam jaki kruczek?
HAUSTAD. Wcale nie; myślałem tylko, że lepiéj poczekać do wiosny, bo wówczas-to ludzie zaczynają myśléć o letniém pomieszczeniu.
BURMISTRZ. Słusznie, słusznie, panie redaktorze.
JOANNA. Otton jest niezmordowany, gdy chodzi o zakład.
HAUSTAD. Bo téż on właściwie jest jego twórcą.
BURMISTRZ. On?... No, tak, tak. Obijają mi się często podobne zdania o uszy. Zdaje mi się jednak, że ja także wziąłem w tém wielki udział,
JOANNA. Niezawodnie. Otton to ciągle powtarza.
HAUSTAD. Temu nikt nie może zaprzeczyć, panie burmistrzu. Pan całą tę rzecz przeprowadził, urządził praktycznie, wiedzą o tém wszyscy. Chciałem tylko powiedziéć, że pierwsza myśl, pierwszy projekt pochodzi od doktora.
BURMISTRZ. Tak; pomysłów nigdy nie brakło memu bratu... Niestety! Ale gdy o to idzie, ażeby je w czyn wprowadzić, potrzeba kogo innego, panie redaktorze. Miałem prawo sądzić, że przynajmniéj tu w domu...
JOANNA. Ależ, kochany szwagrze...
HAUSTAD. Jakże możesz pan myśléć, panie burmistrzu...
JOANNA (wskazując pokój jadalny). Proszę, panie redaktorze, bądź pan łaskaw tam przejść. Mąż niezawodnie nadejdzie zaraz.
HAUSTAD. Dziękuję... Tylko maleńki kąsek. (wychodzi do jadalni).
BURMISTRZ (ciszéj). To rzecz dziwna... Ci ludzie gminnego pochodzenia... są zawsze bez taktu.
JOANNA. O cóż tu idzie? Możecie przecież z Ottonem podzielić się tą sławą.
BURMISTRZ. Tak-by się zdawało. Widocznie jednak nie wszyscy gotowi są do tego podziału.
JOANNA. Któż to powiedział? Zgadzacie się tak doskonale z Ottonem. (słucha). Zdaje mi się, że on idzie. (idzie do drzwi od przedpokoju i otwiera je).


SCENA DRUGA.
BURMISTRZ, STOCKMANN, JOANNA, HOLSTER, FRYDERYK i WALTER.

STOCKMANN (za drzwiami ze śmiechem i hałasem). Masz jeszcze jednego gościa, Joanno! Jakże to wesoło! Proszę, panie kapitanie. Tak... palto tutaj, na haku... Patrz, Joanno, zabrałem go gwałtem z ulicy. Nie chciał na żaden sposób.
HOLSTER (wchodzi i wita się z Joanną).
STOCKMANN (we drzwiach). Chodźcie, chłopcy. No, teraz jesteście pewno zgłodniali, jak wilki. Chodź, kapitanie, sprobujesz także naszéj pieczeni. (ciągnie Holstera do jadalnego pokoju, idą tam także Fryderyk i Walter, przywitawszy się z burmistrzem).
JOANNA. Ottonie, nie uważasz...
STOCKMANN (ogląda się ode drzwi). Ach! to ty, Janie! (ściska go za rękę). Jakżem rad...
BURMISTRZ. Niestety, mam tylko chwileczkę czasu...
STOCKMANN. Głupstwo! No, daj nam ponczu. Nie zapomniałaś o ponczu, Joanno?
JOANNA. Broń Boże! Woda się gotuje. (idzie do jadalnego pokoju).
BURMISTRZ. Poncz?
STOCKMANN. Tak; siadaj tylko, obaczysz, jak nam będzie dobrze.
BURMISTRZ. Dziękuję; nigdy nie uczestniczę w pijatyce.
STOCKMANN. Tego przecież pijatyką nazwać nie można.
BURMISTRZ. Zdaje mi się jednak... (zagląda do jadalni). Rzecz zadziwiająca, jak tam szybko załatwiają się z prowiantami.
STOCKMANN (zacierając ręce). Jak to przyjemnie patrzéć, gdy młodzi tak zajadają! Zawsze przy apetycie. Ja sam także się tém chwalę. Bez jadła i napoju niéma siły i energii. Oto ludzie, Janie, którzy zbudują przyszłość, bo takie stare chłopcy, jak ty i ja...
BURMISTRZ. Stare chłopcy! No, no, zdaje mi się, że to burszowskie wyrażenie.
STOCKMANN. Nie bierz-że tego tak poważnie. Widzisz przecież, żem taki wesoły... Czuję się niewymownie szczęśliwym w tém życiu ruchliwém, pełném zajęcia. W jakich pysznych czasach żyjemy! To tak, jakby kształtował się wokoło nas świat nowy...
BURMISTRZ. Istotnie tak sądzisz?
STOCKMANN. Ty nie możesz naturalnie tak dokładnie pojmować tego, jak ja. Tyś przez całe życie nigdy stąd nie wyjeżdżał, a to wzrok przysłania. Aleja, co tyle lat spędziłem na dalekiéj północy, w zakącie, w którym rzadko miałem sposobność widziéć człowieka, coby mi podnioślejsze słowo powiedział... Na mnie działa tutejsze powietrze, jak gdybym był przeniesiony do najruchliwszego, ogromnego miasta.
BURMISTRZ. Hm! ogromnego miasta!
STOCKMANN. Wiem dobrze, iż tutejsze stosunki mogą się wydawać ciasne w porównaniu z wielu innemi. Ale tu jest życie, ruch, rozwój, można walczyć, działać dla dobra innych. A to najważniejsze. (woła) Joanno! czy nie był tu listonosz?
JOANNA (z jadalni). Nie.
STOCKMANN. A przytém dobre położenie materyalne. To się ceni, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, poznał głód i biédę.
BURMISTRZ. Ależ...
STOCKMANN. Tak jest: głód, bo tam na północy było nam strasznie ciasno. A tu — dobrobyt, obfitość. Dziś na obiad naprzykład mieliśmy zwierzynę, no i na wieczór także. Czy nie sprobujesz? Niech-że ci przynajmniéj pokażę. Chodź!
BURMISTRZ. Nie, nie, proszę cię,
STOCKMANN. No, to chodź tam przynajmniéj. Zobacz, jaki ładny obrus.
BURMISTRZ. Zauważyłem to.
STOCKMANN. A te lampy? Patrz, Joanna kupiła je z pieniędzy oszczędzonych z tych, jakie ma na utrzymanie domu. Nie prawdaż? takie rzeczy czynią dom miłym. Stań-no tutaj... Nie, nie, nie tak... To mi oświetlenie! Doprawdy uważam, że u nas jest bardzo elegancko. Czy nie?
BURMISTRZ. Gdy środki na to pozwalają...
STOCKMANN. Tak, mogę sobie na to pozwolić. Joanna mówi, że zarabiam tyle prawie, ile potrzebujemy.
BURMISTRZ. Prawie! ach!...
STOCKMANN. Ale człowiek nauki musi żyć trochę wykwintnie.
BURMISTRZ. Hm! hm!
STOCKMANN. A przytém, Janie, ja doprawdy nie robię niepotrzebnych wydatków. Tylko nie mogę odmówić sobie przyjemności gromadzenia koło siebie ludzi. Jest to dla mnie potrzebą. Ja, co tak długo byłem pozbawiony towarzystwa, muszę widziéć twarze wesołe, młode, żądne działania, i tacy są ci wszyscy, którzy tam tak dzielnie zajadają. Chciałbym, ażebyś bliżéj poznał tego Haustada.
BURMISTRZ. Haustad — ach! prawda, mówił mi, że w tych dniach znowu w jego piśmie ukaże się twój artykuł.
STOCKMANN. Mój?
BURMISTRZ. Tak, o kąpielach. Napisałeś go jeszcze w zimie.
STOCKMANN. Ach! ten... tak, tak... ale na teraz drukować go nie chcę.
BURMISTRZ. Nie? Ja przeciwnie sądzę, że teraz jest on właśnie na czasie.
STOCKMANN. Miałbyś słuszność w zwykłych okolicznościach. (chodzi po pokoju).
BURMISTRZ (przypatrując mu się). Jakież to być mogą okoliczności niezwykłe?
STOCKMANN (przystając). Nie mogę ci tego powiedziéć w téj chwili, Janie, ani téż dziś wieczór. Być może, wypadną okoliczności nadzwyczajne, a może téż wszystko zostanie po dawnému. Najprędzéj będzie to tylko wytwór wyobraźni.
BURMISTRZ. Cóż to za zagadki? Czy jest coś takiego, czego mi nie chcesz wyjawić? Zdaje mi się jednak, że jako dyrektor zakładu kąpielowego...
STOCKMANN. A ja znów sądzę, że jako... Nie, Janie... na cóż sobie mamy wzajemnie skakać do oczów?...
BURMISTRZ. Nie mam zwyczaju skakać ludziom do oczów, jak się dobitnie wyrażasz. Żądam jednak jaknajwyraźniéj, ażeby wykonywane były wszystkie rozporządzenia, tyczące się interesów zakładu. Nie mogę pozwolić na żadne krzywe drogi.
STOCKMANN. Alboż kiedy chodziłem krzywemi drogami?
BURMISTRZ. Masz w każdym razie wrodzony pociąg do chodzenia własną drogą, co w porządném zbiorowém działaniu jest niewłaściwém w zupełności. Jednostka musi się poddać ogółowi, czyli, mówiąc wyraźniéj, uchwałom, nad któremi z woli ogółu ma czuwać.
STOCKMANN. Być może, ale cóż mnie to obchodzi?
BURMISTRZ. Otóż zdaje mi się, kochany Ottonie, że tego nigdy nauczyć się nie możesz. Uważaj jednak, ażebyś tego nie pożałował wcześniéj lub późniéj. Ostrzegłém cię. Teraz bywaj zdrów.
STOCKMANN. Czyś oszalał? Jesteś na fałszywym tropie.

BURMISTRZ. Ja na fałszywym tropie? Na przyszłość nie będę sobie tego pozwalał, skoro ty... (kłania sie w stronę jadalnego pokoju). Adieu, pani bratowo. Wybaczcie, panowie. (wychodzi).

SCENA TRZECIA.
STOCKMANN, JOANNA, późniéj HAUSTAD, BILLING, FRYDERYK i WALTER.

JOANNA (wchodząc). Odszedł?
STOCKMANN. Bardzo rozgniewany.
JOANNA. Ottonie, cóżeś mu znowu zrobił?
STOCKMANN. Nic wcale. Nie może przecież żądać, ażebym mu składał rachunki przed czasem.
JOANNA. Z czego rachunki?
STOCKMANN. Hm! hm! Dajmy temu pokój... Dziwna rzecz, że ten listonosz nie przychodzi.

(Haustad, Billing i Holster, wstawszy od stołu, wchodzą do pokoju, wkrótce potém przychodzą Fryderyk i Walter).

BILLING (przeciągając się). Po takiéj wieczerzy człowiek czuje się jakby odrodzonym.
HAUSTAD. Zdaje się, że pan burmistrz nie był dziś w dobrém usposobieniu.
STOCKMANN. To pochodzi z żołądka. On źle trawi.
HAUSTAD. Masz pan słuszność, zwłaszcza że „Poseł ludu” leży mu na wątrobie.
JOANNA. Myślę, żeś się pan z nim obszedł wcale znośnie.
HAUSTAD. No, tak, w gruncie jednak jesteśmy ciągle na stopie zbrojnego pokoju.
BILLING. Zbrojny pokój. Tak, to najwłaściwsze wyrażenie.
STOCKMANN. Nie zapominajmy, że mój brat jest kawalerem. Biedak nie ma ogniska, w którém byłoby mu dobrze. Wiekuiście tylko interesy. Do tego ta herbata. Jest to prawie jedyny jego napój... No, teraz, dzieci, przysuńmy krzesła do stołu... Zaraz będzie poncz.
JOANNA (idąc do jadalnego pokoju). Zaraz, zaraz.
STOCKMANN. Proszę, kapitanie, siadaj tu przy mnie na kanapie. Taki rzadki gość... Siadajcie, panowie. (wszyscy siadają wkoło stołu. Pani Stockmann przynosi tacę z maszynką do herbaty, szklankami i t. p.).
JOANNA. Tu jest arak, tu rum, tu koniak. Niech każdy sobie usłuży.
STOCKMANN (biorąc szklankę). Tak zrobimy. A teraz cygara. Fryderyku, wiész, gdzie stoją, a ty, Walterze, przynieś mi fajkę. (chłopcy idą do pokoju na prawo). Posądzam Fryderyka, że mi kiedyniekiedy zwędzi cygaro, ale udaję, żem tego nie zauważył. (chłopcy przynoszą to, po co ich posłano). Bierzcie, panowie. Co do mnie, trzymam się fajki. Ta oto była mi towarzyszką w wielu burzliwych podróżach na północy. (nakłada ją). ...Taki wygodny ciepły pokój jest doprawdy milszy od burz i wichrów.
JOANNA (haftując). Kiedyż pan wypływa, panie kapitanie?
STOCKMANN. Już prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
JOANNA. Płyniesz pan do Ameryki?
STOCKMANN. Tak, pani doktorowo.
BILLING. Nie będziesz pan brał udziału w wyborach?
STOCKMANN. Więc znowu będą wybory?
BILLING. Pan tego nie wiesz?
STOCKMANN. Nie; témi rzeczami wcale się nie zajmuję.
BILLING. Nie obchodzi pana polityka?
STOCKMANN. Nie znam się na niéj.
BILLING. Ja również; ale trzeba przecież korzystać z praw wyborcy.
STOCKMANN. Jakto? ci korzystać z nich mają, co wcale nie rozumieją, o co chodzi?
BILLING. Nie rozumieją wcale? Co chcesz pan powiedziéć? Społeczeństwo jest podobne do okrętu: wszyscy na pokładzie muszą brać udział w jego kierowaniu.
STOCKMANN. Na lądzie może to być dobrém; ale na pokładzie doprowadziłoby do złych rezultatów.
HAUSTAD. Dziwna rzecz, że większa część marynarzy tak się obojętnie zachowuje względem spraw publicznych.
BILLING. To szczególne.
STOCKMANN. Marynarze podobni są do wędrownych ptaków: wszędzie czują się u siebie. Ale zato my musimy, panie redaktorze, tém silniéj do tych spraw rękę przykładać. Czy jutrzejszy „Poseł ludu” będzie zawierał coś zajmującego?
HAUSTAD. Ma się rozumieć; jednak nie są to rzeczy lokalne. Zato pojutrze zamierzam drukować pański artykuł.
STOCKMANN. Ach! ten artykuł... Z nim musisz się pan jeszcze wstrzymać.
HAUSTAD. Tak? A właśnie teraz mamy tyle miejsca, i według mego zdania, jest to czas najwłaściwszy.
STOCKMANN. Tak, tak, możesz pan miéć słuszność, musimy jednak parę dni poczekać. Późniéj powiém panu przyczynę.


SCENA CZWARTA.
CIŻ i PETRA.

PETRA (w płaszczu i kapeluszu, z paczką zeszytów pod pachą, wchodzi z przedpokoju). Dobry wieczór.
STOCKMANN. Dobry wieczór, Petro, przyszłaś wreszcie. (Witają się wszyscy, Petra kładzie swoje rzeczy i kajety na stołku przy drzwiach).
PETRA. Jak tu miło!
STOCKMANN. Brakowało nam ciebie.
BILLING (z zapałem). Czy mogę pani szklankę ponczu przyrządzić.
PETRA (zbliżając się do stołu). Dziękuję, wolę uczynić to sama. Robisz mi pan zawsze za mocny... Ale prawda... ojcze, mam dla ciebie list (szuka przy rzeczach położonych na krześle).
STOCKMANN. List? Od kogo?
PETRA (szukając w kieszeni płaszczyka). Dał mi go listonosz, gdym szła do szkoły.
STOCKMANN (powstaje i zbliża się do niéj). I teraz oddajesz mi go dopiéro?
PETRA. Nie miałam doprawdy czasu, wracać z nim do domu. Proszę, oto jest.
STOCKMANN (biorąc list z żywością). Daj dziecko, daj, niech zobaczę (patrzy na adres). A dobrze.
JOANNA. Czy to list, któregoś oczekiwał?
STOCKMANN. Tak... Muszę zaraz... Daj mi światła, Joanno.
JOANNA. Masz zapaloną lampę na biurku.
STOCKMANN. Dobrze, dobrze. Wybaczcie na chwilkę. (wychodzi prawą stroną).


SCENA PIĄTA.
POPRZEDNI bez STOCKMANA.

PETRA. Mamo, co to być może?
JOANNA. Nic nie wiem. W ostatnich dniach, ojciec ciągle się pytał o listonosza.
BILLING. Prawdopodobnie, idzie o jakiego sławnego, kąpielowego przybysza z Niemiec lub Anglii.
PETRA. Biedny ojciec. Właściwie pracuje on za wiele (przyrządza sobie poncz). Ach! jak mi będzie smakować!
HAUSTAD. Czy pani dziś miała lekcyę w szkole wieczornéj?
PETRA (pijąc). Tak, dwie godziny.
BILLING. A rano, cztery godziny, na pensyi?
PETRA (siadając przy stole). Pięć.
JOANNA. I widzę, masz jeszcze zeszyty do poprawienia.
PETRA. Całą pakę.
STOCKMANN. Zdaje mi się, że pani także ma za wiele roboty.
PETRA. Tak, i to mnie cieszy. Potém jest się strasznie zmęczoną.
BILLING. I pani to lubi?
PETRA. Niezawodnie. Śpię potém paradnie.
WALTER. Musisz ty miéć wiele grzechów na sumieniu, Petro?
PETRA. Grzechów?
WALTER. Tak, skoro tak pracujesz. Kaznodzieja mówił przecież, że praca jest karą za grzechy.
FRYDERYK (z wyrazem zamyślenia). Jakiś ty głupi, że wierzysz w takie rzeczy.
JOANNA. No, no, Fryderyku.
BILLING (śmiejąc się). To doskonałe.
HAUSTAD. A ty, Walterze, nie chciałbyś pracować?
WALTER. Nie, doprawdy.
HAUSTAD. Więc cóż z ciebie będzie?
WALTER. Chciałbym być najlepiéj wikingiem.
FRYDERYK. Ależ wikingi byli poganami.
WALTER. A czy ja, nie mógłbym być poganinem?
BILLING. Na tym punkcie, zgadzam się z tobą, Walterze, i mówię to samo.
JOANNA (daje mu znaki). A jednakże pan z pewnością takim nie jest.
BILLING. Doprawdy, że tak. Jestem poganinem i szczycę się tém. Obaczycie państwo, że wkrótce wszyscy, ile nas jest, będziemy znowu poganami.
WALTER. A wówczas, wolno nam będzie robić wszystko, co nam się podoba.
BILLING. Co do tego, widzisz, Walterze...
JOANNA. No, idźcie już dzieci, pewno musicie przygotować się do szkoły.
FRYDERYK. Chciałbym jeszcze choć chwilkę pozostać.
JOANNA. Ty także, idźcie obadwaj. (Chłopcy mówią dobranoc i wychodzą na lewo).
HAUSTAD. Pani myśli naprawdę, że to dla chłopców szkodliwe słyszéć takie rzeczy.
JOANNA. Ja nie wiem... w każdym razie jest mi to przykro.
PETRA. Ależ mamo, kłopoczesz się zbytecznie.
JOANNA. Być może, ale ja tego nie lubię, zwłaszcza téż tu w domu.
PETRA. Więc nieprawda w domu, i w szkole? W domu się nie powinno mówić, a w szkole okłamuje się dzieci.
HAUSTAD. Pani kłamać musi?
PETRA. Tak. Niech pan pomyśli, że musimy mówić wiele rzeczy, w które sami nie wierzymy.
BILLING. Niewątpliwie.
PETRA. Gdybym tylko miała środki, sama założyłabym szkołę i tam byłoby inaczéj.
BILLING. O, co się tyczy środków...
STOCKMANN. Jeśli pani to mówi na prawdę, oddam pani do rozporządzenia duży pokój. Mój dom cały prawie stoi pusty; a na dole, znajduje się obszerna jadalnia, która...
PETRA (z uśmiechem). Dziękuje bardzo, panie kapitanie, ale z tego nic być nie może.
HAUSTAD. Nie, spodziewam się, że panna Petra będzie kiedyś dziennikarką... A propos, czy pani już przeczytała powieść angielską, którą obiecałaś dla nas przetłómaczyć?
PETRA. Jeszcze nie, ale tłómaczenie otrzyma pan w czasie właściwym.


SCENA SZÓSTA.
STOCKMANN, JOANNA, PETRA, HOLSTER, HAUSTAD, BILLING poźniéj FRYDERYK i WALTER.

STOCKMANN (wstrząsając listem). Oto rzecz, która cale miasto poruszy. To dopiéro nowina.
BILLING. Nowina?
JOANNA. Cóż to za nowina?
STOCKMANN. Wielkie odkrycie, Joanno.
HAUSTAD. Odkrycie!
JOANNA. I tyś je zrobił?
STOCKMANN. Ja, ja, (przechadza się tu i tam). Teraz mogą sobie mówić, że to są moje przywidzenia — przywidzenia i wyjątkowe fakty, Ale strzedz się będą, ha! ha! strzedz się będą.
PETRA. O cóż to idzie, ojcze?
STOCKMANN. Cierpliwości. — Dowiecie się wszystkiego. Szkoda, że niéma tu już mego brata. Otóż to pokazuje się, że my wszyscy błądzimy, jak ślepe robaki ziemne.
HAUSTAD. Ale, co pan przez to rozumie, panie doktorze?
STOCKMANN (stając przy stole). Panuje przecież powszechne mniemanie, że nasze miasto, jest absolutnie zdrową miejscowością.
HAUSTAD. Rozumie się.
STOCKMANN. Nadzwyczaj zdrową miejscowością, którą zarówno chorym jak zdrowym gorąco polecać można.
JOANNA. No tak, Ottonie.
STOCKMANN. Jako takie, chwaliliśmy je przed całym światém. Ja sam pisałem o tém broszury i artykuły po artykułach, w „Pośle ludu”.
HAUSTAD. No, tak, i cóż daléj?
STOCKMANN. A zakład kąpielowy nazywaliśmy nerwem, pulsem miasta i Bóg wié czém jeszcze...
BILLING. Tak jest, w chwili zapału uczciłem go sam nazwą bijącego serca.
STOCKMANN. Przypominam sobie. Czy wiecie jednak, czém w rzeczywistości jest ten wielki, wspaniały, umiłowany zakład, który tyle kosztował? Czy wiécie, czém on jest?
HAUSTAD. Czémże?
JOANNA. Powiedz-że już raz.
STOCKMANN. Ten cały zakład jest siedliskiem zarazy.
PETRA. Zakład kąpielowy, ojcze?
JOANNA (jednocześnie). Nasze kąpiele?
HAUSTAD (tak samo). Ależ panie doktorze!
BILLING. Niepodobna!
STOCKMANN. Cały ten zakład, powiadam, jest zatrutą dziurą w najwyższym stopniu szkodliwą. Cały brud z fabryk położonych w Mühlthalu, które wydają do koła woń tak okropną, przesącza się do rur prowadzących wodę do zbiorników i ten sam przeklęty, trujący brud, ukazuje się także na wybrzeżu.
STOCKMANN. Tam gdzie są kąpiele morskie?
STOCKMANN. Tam właśnie.
HAUSTAD. Skądże pan wié o tém tak dokładnie, panie doktorze?
STOCKMANN. Zbadałem te okoliczności o ile można gruntownie. Och! oddawna już podejrzywałem coś podobnego. Zeszłego lata, zdarzyły się pomiędzy gośćmi kąpielowemi, liczne wypadki bardzo zastanawiających chorób, tyfusu, gastrycznych gorączek...
JOANNA. Ach! przypominam sobie.
STOCKMANN. Sądziliśmy wówczas, że te choroby zostały tu zawleczone. Późniéj jednak — w zimie, wpadłem na inny pomysł i poddałem wodę ścisłemu rozbiorowi.
JOANNA. Więc to dlatego pracowałeś tak niezmordowanie?
STOCKMANN (z uśmiechem). Niezmordowanie! możesz to powiedziéć, Joanno. Ale tutaj, brakło mi środków naukowych, posłałem więc próbki naszéj wody do picia i wody morskiéj, do uniwersytetu, ażeby znakomity chemik, Nissen, dokonał ich analizy,
HAUSTAD. I odebrałeś pan wiadomość!
STOCKMANN (pokazując list). Tu ją mam. Okazało się dowodnie, że w wodzie znajdują się materye organiczne — miliony bakteryj. Wystawić sobie łatwo, jakie to szkodliwe, zarówno przy piciu wody, jak przy kąpieli.
JOANNA. To szczęście, żeś się o tém we właściwym czasie przekonał.
STOCKMANN. Nieprawdaż?
HAUSTAD. I cóż pan teraz zamierza, panie doktorze?
STOCKMANN. Naturalnie, starać się o zdrową wodę.
HAUSTAD. A czy to możliwe?
STOCKMANN. Musi być możliwe, inaczéj cały zakład przepadnie.. Niéma co mówić, ja już obmyśliłem wszystko, co trzeba zrobić.
JOANNA. Że też Ottonie, trzymałeś to w tajemnicy przed nami.
STOCKMANN. Miałem to może w całém mieście roztrąbić, zanim sam byłem pewny swego? To byłoby szaleństwem.
PETRA. Nam przecież mogłeś powiedziéć.
STOCKMANN. Nikomu na świecie. Jutro za to, możesz iść do „starego lisa”.
JOANNA. Ależ, Ottonie.
STOCKMANN. No to do starego dziadka. Ten dopiero otworzy wielkie oczy. Jemu się zawsze zdaje, że nie jestem dość zdolny, no i wielu innych tak sądzi — zauważyłem to dobrze. Zobaczą teraz dobrzy ludkowie, zobaczą (chodzi zacierając race). Dopieroż to będzie zamięszanie, Joanno. Wszystkie rury wodne muszą być przełożone.
HAUSTAD (powstając). Wszystkie rury wodne.
STOCKMANN. Ma się rozumiéć. Są położone za nizko. Powinny być daleko wyżéj.
PETRA. Pokazało się więc, że miałeś słuszność.
STOCKMANN. Ach! przypominasz sobie, Petro, — pisałem przeciw projektowi, gdy je miano układać. Wówczas jednak słuchać mnie nie chciano. Bądźcie przekonani, że teraz nie osłodziłem pigułki ojcom miasta — naturalnie, wobec administracyi zakładu, wykazuję stan rzeczy obszernie. Już cały tydzień mój memoryał leży gotowy, czekałem tylko na to (pokazuje list). Ale teraz prześlę im dokument (idzie do swego pokoju i powraca zaraz z papierami). Patrzcie, cztery drobno zapisane arkusze! Dodaję do tego list sławnego chemika... Daj mi jaką gazetę, Joanno. Coś do obwinięcia... dobrze... tak oto... i daj to służącéj, niech zaraz odniesie do burmistrza.
JOANNA (wychodzi z pakietem do jadalnego pokoju).
PETRA. Co téż stryj Jan na to powie?
STOCKMANN. Cóż powiedziéć może? Rad będzie z całego serca, że tak ważna rzecz na jaw wyszła.
HAUSTAD. Czy niéma pan co przeciw temu, panie doktorze, ażebym w „Pośle” umieścił wzmiankę o tém odkryciu.
STOCKMANN. Owszem, będę panu wdzięczny.
HAUSTAD. Jest rzeczą pożądaną, ażeby publiczność jak najprędzéj dowiedziała się o tém.
STOCKMANN. Niezawodnie.
JOANNA (wracając). Już posłałam.
BILLING. Doprawdy, panie doktorze, stałeś się od roku pierwszym obywatelem w mieście.
STOCKMANN (chodzi po pokoju zadowolony). Ach! cóż znowu. Spełniłem tylko obowiązek. Byłem szczęśliwym odkrywcą, niczém więcéj; a przytém...
BILLING. Czy panowie nie sądzą, że miasto powinno wyprawić pochód z pochodniami doktorowi Stockmannowi.
HAUSTAD. Myśl szczęśliwa! Zajmijmy się tém.
BILLING. Jeszcze dziś wieczór postarajmy się złożyć komitet. Może drukarz Thomsen — i pan — i ja — i inni.
STOCKMANN. Ależ moi drodzy, dajcież pokoj podobnym dzieciństwom.
HAUSTAD. Ależ, panie doktorze, kto się tak zasłużył rodzinnemu miastu...
STOCKMANN. Nie, nie, słyszéć nawet nie chcę o takich rzeczach... Gdyby nawet administracya kąpielowa chciała mi powiększyć pensyę, nie przyjąłbym. Joanno, słowo ci daję, żebym nie przyjął.
JOANNA. Miałbyś słuszność, Ottonie.
PETRA (podnosząc szklankę). Za twoje zdrowie, ojcze.
HAUSTAD, BILLING. Zdrowie twoje, panie doktorze (trącają się ze Stockmannem).
HOLSTER (trącając się ze Stockmannem). Oby twoje odkrycie przyniosło ci wiele radości!
STOCKMANN. Dziękuję, dziękuję, przyjaciele. Czuję się prawdziwie szczęśliwym. Jak błogiém jest poczucie, że się czémś przysłużyło prawdziwie ojczyznie i współobywatelom. Wiwat! Joanno (chwyta ją wpół i walcuje z nią po pokoju. Pani Stockmann krzyczy i usiłuje uwolnić się z jego rąk. Śmiechy i krzyki. Fryderyk i Walter zwabieni hałasem zaglądają przez drzwi swego pokoju).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.