<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Wróg ludu
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
WRÓG LUDU.

OSOBY:

DOKTÓR OTTON STOCKMANN, lekarz kąpielowy.
JOANNA, jego żona.
PETRA, ich córka, nauczycielka.
WALTER  ich synowie, lat dziesięć i trzynaście.
FRYDERYK
HANS STOCKMANN, starszy brat doktora, burmistrz, dyrektor zakładu kąpielowego.
NIELS WORSE, garbarz, u którego chowała się doktorowa Stockmann.
HAUSTAD, redaktor  „Posła ludu”.
BILLING, współpracownik
HOLSTER, kapitan okrętu.
THOMSEN, właściciel drukarni.
Mieszczanie rozmaitych stanów, parę kobiet, mnóstwo uczniów.
Sztuka rozgrywa się w nadbrzeżném mieście w południowéj Norwegii.


AKT I.
Pokój w domu doktora Stockmanna. Umeblowanie skromne, ale przyzwoite; oświetlenie wieczorne. W ścianie po prawéj stronie dwoje drzwi, z których dalsze prowadzą do przedpokoju, a bliższe do gabinetu doktora. W przeciwległéj ścianie, naprzeciw drzwi od przedpokoju, drzwi trzecie, prowadzące do dalszych pokoi; w środku po téj saméj stronie piec, bliżéj kanapa, nad nią zwierciadło, przed kanapą stół owalny, pokryty serwetą dywanową. Na stole zapalona lampa. W ścianie w głębi drzwi otwarte do jadalnego pokoju; przez nie widać stół nakryty i zapaloną lampę.

SCENA PIERWSZA.
JOANNA, BILLING, potém BURMISTRZ, późniéj HAUSTAD. Billing siedzi w jadalnym pokoju, z serwetą pod brodą. Joanna stoi przy stole i podaje mu talerz z dużym kawałkiem pieczeni. Inne miejsca przy stole są próżne, stół jest w nieporządku, jak po skończonym posiłku.

JOANNA. Gdy się pan spóźniasz o godzinę, musisz poprzestać na odgrzewanych potrawach.
BILLING (jedząc). Przewyborne! doskonałe!
JOANNA. Pan wié, jak mój mąż dba o porządek domowy.
BILLING. Ja téż dlatego nie przychodzę wcześniéj. Mogę powiedzieć, że mi wszystko najlepiéj smakuje, gdy mogę jeść sam jeden i bez przeszkody.
JOANNA. Skoro tylko panu smakuje. (nasłuchuje). Zdaje się, że idzie pański kolega.
BILLING. Prawdopodobnie.
BURMISTRZ STOCKMANN (w paltocie, z laską i kapeluszem w ręku). Dobry wieczór, pani bratowo!
JOANNA (wchodząc z jadalni). Ach! to ty, szwagrze. To ładnie z twojéj strony. Dobry wieczór, dobry wieczór!
BURMISTRZ. Przechodziłem właśnie i... (spogląda ku drzwiom jadalni). Aa! macie gości?
JOANNA (nieco zmieszana). Nie... to tylko tak wypadkowo. (szybko) A możeby szwagier co pozwolił?
BURMISTRZ. Ja? Nie, dziękuję. Gorąca kolacya! — nie, to dla mnie niestrawne.
JOANNA. Wyjątkowo... raz.
BURMISTRZ. Nie; dziś muszę podziękować. Poprzestaję na herbacie, zimném mięsie i t. p. To zawsze... i trochę tańsze.
JOANNA (uśmiechając się). Nie myślisz przecież, ażebyśmy z Ottonem byli rozrzutni.
BURMISTRZ. Ty nie, bratowo; daleką jest odemnie myśl podobna. (pokazuje na drzwi od gabinetu doktora). Może go w domu niéma?
JOANNA. Poszedł się przejść z chłopcami po kolacyi.
BURMISTRZ (uśmiechając się). Prawdopodobnie dla zdrowia. (słucha) To pewno on.
JOANNA. Nie, to byłoby za prędko. (ktoś puka) Proszę.
HAUSTAD (wchodzi z przedpokoju).
JOANNA. Witam, witam, panie redaktorze.
HAUSTAD. Muszę przedewszystkiém prosić o przebaczenie. Zatrzymano mnie w drukarni. Dobry wieczór, panie burmistrzu.
BURMISTRZ (wita się trochę sztywno). Do usług. Pan zapewne w interesie?
HAUSTAD. Po części. Miało być w naszéj gazecie...
BURMISTRZ. Rozumiem. Mój brat jest podobno czynnym współpracownikiem „Posła ludu”.
HAUSTAD. Jest tak łaskaw, że kiedy ma coś do powiedzenia, daje pierwszeństwo naszemu organowi.
JOANNA (do Haustada). Ale może pan co pozwoli? (wskazuje pokój jadalny).
BURMISTRZ. Nie mam mu wcale za złe, że odzywa się do tych czytelników, wśród których znajdzie największy oddźwięk. Przytem ja, panie redaktorze, nie mam żadnego powodu niechęci do pańskiego dziennika.
HAUSTAD. Tak się spodziewam.
BURMISTRZ. W naszém mieście panuje dzielny duch, duch jawności — prawdziwie obywatelski, a to z powodu, że nas jednoczy przedsiębiorstwo, wszystkich zarówno obchodzące.
HAUSTAD. Tak. Zakład kąpielowy.
BURMISTRZ. Właśnie. Mamy ten nowy, wspaniały zakład kąpielowy. Obaczysz, panie redaktorze, że zakład ten będzie najważniejszym czynnikiem dobrobytu naszego miasta. To niezaprzeczone.
JOANNA. Otton mówi to samo.
BURMISTRZ. Jakże niezmiernym w przeciągu tych ostatnich lat kilku jest wzrost naszego miasta! Ileż pieniędzy rozeszło się między ludzi. Wszędzie zajęcie, wszędzie życie. Codzień wznoszą się nowe domy, grunta są coraz droższe.
HAUSTAD. Każdy znajduje pracę.
BURMISTRZ. Naturalnie. Podatek na ubogich zmniejszył się w sposób bardzo zadawalający dla klas posiadających, a zmniejszy się jeszcze niezawodnie, skoro tylko będziemy mieli dobre lato. Wielu obcych przybyszów, wielu chorych, którzy rozniosą sławę naszego zakładu...
HAUSTAD. I jak słyszałem, mamy najlepsze widoki.
BURMISTRZ. Tak jest, jaknajlepsze. Codzień przychodzą zamówienia na mieszkania i tym podobnie.
HAUSTAD. W takim razie memoryał doktora przychodzi w samę porę.
BURMISTRZ. Czy znowu panu napisał jaki artykuł?
HAUSTAD. Napisał go jeszcze w zimie. Zachwala w nim kąpiele i kreśli obraz wybornych tutejszych stosunków zdrowotnych. Ale dotąd memoryał ten leży.
BURMISTRZ. Zapewne był tam jaki kruczek?
HAUSTAD. Wcale nie; myślałem tylko, że lepiéj poczekać do wiosny, bo wówczas-to ludzie zaczynają myśléć o letniém pomieszczeniu.
BURMISTRZ. Słusznie, słusznie, panie redaktorze.
JOANNA. Otton jest niezmordowany, gdy chodzi o zakład.
HAUSTAD. Bo téż on właściwie jest jego twórcą.
BURMISTRZ. On?... No, tak, tak. Obijają mi się często podobne zdania o uszy. Zdaje mi się jednak, że ja także wziąłem w tém wielki udział,
JOANNA. Niezawodnie. Otton to ciągle powtarza.
HAUSTAD. Temu nikt nie może zaprzeczyć, panie burmistrzu. Pan całą tę rzecz przeprowadził, urządził praktycznie, wiedzą o tém wszyscy. Chciałem tylko powiedziéć, że pierwsza myśl, pierwszy projekt pochodzi od doktora.
BURMISTRZ. Tak; pomysłów nigdy nie brakło memu bratu... Niestety! Ale gdy o to idzie, ażeby je w czyn wprowadzić, potrzeba kogo innego, panie redaktorze. Miałem prawo sądzić, że przynajmniéj tu w domu...
JOANNA. Ależ, kochany szwagrze...
HAUSTAD. Jakże możesz pan myśléć, panie burmistrzu...
JOANNA (wskazując pokój jadalny). Proszę, panie redaktorze, bądź pan łaskaw tam przejść. Mąż niezawodnie nadejdzie zaraz.
HAUSTAD. Dziękuję... Tylko maleńki kąsek. (wychodzi do jadalni).
BURMISTRZ (ciszéj). To rzecz dziwna... Ci ludzie gminnego pochodzenia... są zawsze bez taktu.
JOANNA. O cóż tu idzie? Możecie przecież z Ottonem podzielić się tą sławą.
BURMISTRZ. Tak-by się zdawało. Widocznie jednak nie wszyscy gotowi są do tego podziału.
JOANNA. Któż to powiedział? Zgadzacie się tak doskonale z Ottonem. (słucha). Zdaje mi się, że on idzie. (idzie do drzwi od przedpokoju i otwiera je).


SCENA DRUGA.
BURMISTRZ, STOCKMANN, JOANNA, HOLSTER, FRYDERYK i WALTER.

STOCKMANN (za drzwiami ze śmiechem i hałasem). Masz jeszcze jednego gościa, Joanno! Jakże to wesoło! Proszę, panie kapitanie. Tak... palto tutaj, na haku... Patrz, Joanno, zabrałem go gwałtem z ulicy. Nie chciał na żaden sposób.
HOLSTER (wchodzi i wita się z Joanną).
STOCKMANN (we drzwiach). Chodźcie, chłopcy. No, teraz jesteście pewno zgłodniali, jak wilki. Chodź, kapitanie, sprobujesz także naszéj pieczeni. (ciągnie Holstera do jadalnego pokoju, idą tam także Fryderyk i Walter, przywitawszy się z burmistrzem).
JOANNA. Ottonie, nie uważasz...
STOCKMANN (ogląda się ode drzwi). Ach! to ty, Janie! (ściska go za rękę). Jakżem rad...
BURMISTRZ. Niestety, mam tylko chwileczkę czasu...
STOCKMANN. Głupstwo! No, daj nam ponczu. Nie zapomniałaś o ponczu, Joanno?
JOANNA. Broń Boże! Woda się gotuje. (idzie do jadalnego pokoju).
BURMISTRZ. Poncz?
STOCKMANN. Tak; siadaj tylko, obaczysz, jak nam będzie dobrze.
BURMISTRZ. Dziękuję; nigdy nie uczestniczę w pijatyce.
STOCKMANN. Tego przecież pijatyką nazwać nie można.
BURMISTRZ. Zdaje mi się jednak... (zagląda do jadalni). Rzecz zadziwiająca, jak tam szybko załatwiają się z prowiantami.
STOCKMANN (zacierając ręce). Jak to przyjemnie patrzéć, gdy młodzi tak zajadają! Zawsze przy apetycie. Ja sam także się tém chwalę. Bez jadła i napoju niéma siły i energii. Oto ludzie, Janie, którzy zbudują przyszłość, bo takie stare chłopcy, jak ty i ja...
BURMISTRZ. Stare chłopcy! No, no, zdaje mi się, że to burszowskie wyrażenie.
STOCKMANN. Nie bierz-że tego tak poważnie. Widzisz przecież, żem taki wesoły... Czuję się niewymownie szczęśliwym w tém życiu ruchliwém, pełném zajęcia. W jakich pysznych czasach żyjemy! To tak, jakby kształtował się wokoło nas świat nowy...
BURMISTRZ. Istotnie tak sądzisz?
STOCKMANN. Ty nie możesz naturalnie tak dokładnie pojmować tego, jak ja. Tyś przez całe życie nigdy stąd nie wyjeżdżał, a to wzrok przysłania. Aleja, co tyle lat spędziłem na dalekiéj północy, w zakącie, w którym rzadko miałem sposobność widziéć człowieka, coby mi podnioślejsze słowo powiedział... Na mnie działa tutejsze powietrze, jak gdybym był przeniesiony do najruchliwszego, ogromnego miasta.
BURMISTRZ. Hm! ogromnego miasta!
STOCKMANN. Wiem dobrze, iż tutejsze stosunki mogą się wydawać ciasne w porównaniu z wielu innemi. Ale tu jest życie, ruch, rozwój, można walczyć, działać dla dobra innych. A to najważniejsze. (woła) Joanno! czy nie był tu listonosz?
JOANNA (z jadalni). Nie.
STOCKMANN. A przytém dobre położenie materyalne. To się ceni, zwłaszcza, gdy kto, jak ja, poznał głód i biédę.
BURMISTRZ. Ależ...
STOCKMANN. Tak jest: głód, bo tam na północy było nam strasznie ciasno. A tu — dobrobyt, obfitość. Dziś na obiad naprzykład mieliśmy zwierzynę, no i na wieczór także. Czy nie sprobujesz? Niech-że ci przynajmniéj pokażę. Chodź!
BURMISTRZ. Nie, nie, proszę cię,
STOCKMANN. No, to chodź tam przynajmniéj. Zobacz, jaki ładny obrus.
BURMISTRZ. Zauważyłem to.
STOCKMANN. A te lampy? Patrz, Joanna kupiła je z pieniędzy oszczędzonych z tych, jakie ma na utrzymanie domu. Nie prawdaż? takie rzeczy czynią dom miłym. Stań-no tutaj... Nie, nie, nie tak... To mi oświetlenie! Doprawdy uważam, że u nas jest bardzo elegancko. Czy nie?
BURMISTRZ. Gdy środki na to pozwalają...
STOCKMANN. Tak, mogę sobie na to pozwolić. Joanna mówi, że zarabiam tyle prawie, ile potrzebujemy.
BURMISTRZ. Prawie! ach!...
STOCKMANN. Ale człowiek nauki musi żyć trochę wykwintnie.
BURMISTRZ. Hm! hm!
STOCKMANN. A przytém, Janie, ja doprawdy nie robię niepotrzebnych wydatków. Tylko nie mogę odmówić sobie przyjemności gromadzenia koło siebie ludzi. Jest to dla mnie potrzebą. Ja, co tak długo byłem pozbawiony towarzystwa, muszę widziéć twarze wesołe, młode, żądne działania, i tacy są ci wszyscy, którzy tam tak dzielnie zajadają. Chciałbym, ażebyś bliżéj poznał tego Haustada.
BURMISTRZ. Haustad — ach! prawda, mówił mi, że w tych dniach znowu w jego piśmie ukaże się twój artykuł.
STOCKMANN. Mój?
BURMISTRZ. Tak, o kąpielach. Napisałeś go jeszcze w zimie.
STOCKMANN. Ach! ten... tak, tak... ale na teraz drukować go nie chcę.
BURMISTRZ. Nie? Ja przeciwnie sądzę, że teraz jest on właśnie na czasie.
STOCKMANN. Miałbyś słuszność w zwykłych okolicznościach. (chodzi po pokoju).
BURMISTRZ (przypatrując mu się). Jakież to być mogą okoliczności niezwykłe?
STOCKMANN (przystając). Nie mogę ci tego powiedziéć w téj chwili, Janie, ani téż dziś wieczór. Być może, wypadną okoliczności nadzwyczajne, a może téż wszystko zostanie po dawnému. Najprędzéj będzie to tylko wytwór wyobraźni.
BURMISTRZ. Cóż to za zagadki? Czy jest coś takiego, czego mi nie chcesz wyjawić? Zdaje mi się jednak, że jako dyrektor zakładu kąpielowego...
STOCKMANN. A ja znów sądzę, że jako... Nie, Janie... na cóż sobie mamy wzajemnie skakać do oczów?...
BURMISTRZ. Nie mam zwyczaju skakać ludziom do oczów, jak się dobitnie wyrażasz. Żądam jednak jaknajwyraźniéj, ażeby wykonywane były wszystkie rozporządzenia, tyczące się interesów zakładu. Nie mogę pozwolić na żadne krzywe drogi.
STOCKMANN. Alboż kiedy chodziłem krzywemi drogami?
BURMISTRZ. Masz w każdym razie wrodzony pociąg do chodzenia własną drogą, co w porządném zbiorowém działaniu jest niewłaściwém w zupełności. Jednostka musi się poddać ogółowi, czyli, mówiąc wyraźniéj, uchwałom, nad któremi z woli ogółu ma czuwać.
STOCKMANN. Być może, ale cóż mnie to obchodzi?
BURMISTRZ. Otóż zdaje mi się, kochany Ottonie, że tego nigdy nauczyć się nie możesz. Uważaj jednak, ażebyś tego nie pożałował wcześniéj lub późniéj. Ostrzegłém cię. Teraz bywaj zdrów.
STOCKMANN. Czyś oszalał? Jesteś na fałszywym tropie.

BURMISTRZ. Ja na fałszywym tropie? Na przyszłość nie będę sobie tego pozwalał, skoro ty... (kłania sie w stronę jadalnego pokoju). Adieu, pani bratowo. Wybaczcie, panowie. (wychodzi).

SCENA TRZECIA.
STOCKMANN, JOANNA, późniéj HAUSTAD, BILLING, FRYDERYK i WALTER.

JOANNA (wchodząc). Odszedł?
STOCKMANN. Bardzo rozgniewany.
JOANNA. Ottonie, cóżeś mu znowu zrobił?
STOCKMANN. Nic wcale. Nie może przecież żądać, ażebym mu składał rachunki przed czasem.
JOANNA. Z czego rachunki?
STOCKMANN. Hm! hm! Dajmy temu pokój... Dziwna rzecz, że ten listonosz nie przychodzi.

(Haustad, Billing i Holster, wstawszy od stołu, wchodzą do pokoju, wkrótce potém przychodzą Fryderyk i Walter).

BILLING (przeciągając się). Po takiéj wieczerzy człowiek czuje się jakby odrodzonym.
HAUSTAD. Zdaje się, że pan burmistrz nie był dziś w dobrém usposobieniu.
STOCKMANN. To pochodzi z żołądka. On źle trawi.
HAUSTAD. Masz pan słuszność, zwłaszcza że „Poseł ludu” leży mu na wątrobie.
JOANNA. Myślę, żeś się pan z nim obszedł wcale znośnie.
HAUSTAD. No, tak, w gruncie jednak jesteśmy ciągle na stopie zbrojnego pokoju.
BILLING. Zbrojny pokój. Tak, to najwłaściwsze wyrażenie.
STOCKMANN. Nie zapominajmy, że mój brat jest kawalerem. Biedak nie ma ogniska, w którém byłoby mu dobrze. Wiekuiście tylko interesy. Do tego ta herbata. Jest to prawie jedyny jego napój... No, teraz, dzieci, przysuńmy krzesła do stołu... Zaraz będzie poncz.
JOANNA (idąc do jadalnego pokoju). Zaraz, zaraz.
STOCKMANN. Proszę, kapitanie, siadaj tu przy mnie na kanapie. Taki rzadki gość... Siadajcie, panowie. (wszyscy siadają wkoło stołu. Pani Stockmann przynosi tacę z maszynką do herbaty, szklankami i t. p.).
JOANNA. Tu jest arak, tu rum, tu koniak. Niech każdy sobie usłuży.
STOCKMANN (biorąc szklankę). Tak zrobimy. A teraz cygara. Fryderyku, wiész, gdzie stoją, a ty, Walterze, przynieś mi fajkę. (chłopcy idą do pokoju na prawo). Posądzam Fryderyka, że mi kiedyniekiedy zwędzi cygaro, ale udaję, żem tego nie zauważył. (chłopcy przynoszą to, po co ich posłano). Bierzcie, panowie. Co do mnie, trzymam się fajki. Ta oto była mi towarzyszką w wielu burzliwych podróżach na północy. (nakłada ją). ...Taki wygodny ciepły pokój jest doprawdy milszy od burz i wichrów.
JOANNA (haftując). Kiedyż pan wypływa, panie kapitanie?
STOCKMANN. Już prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.
JOANNA. Płyniesz pan do Ameryki?
STOCKMANN. Tak, pani doktorowo.
BILLING. Nie będziesz pan brał udziału w wyborach?
STOCKMANN. Więc znowu będą wybory?
BILLING. Pan tego nie wiesz?
STOCKMANN. Nie; témi rzeczami wcale się nie zajmuję.
BILLING. Nie obchodzi pana polityka?
STOCKMANN. Nie znam się na niéj.
BILLING. Ja również; ale trzeba przecież korzystać z praw wyborcy.
STOCKMANN. Jakto? ci korzystać z nich mają, co wcale nie rozumieją, o co chodzi?
BILLING. Nie rozumieją wcale? Co chcesz pan powiedziéć? Społeczeństwo jest podobne do okrętu: wszyscy na pokładzie muszą brać udział w jego kierowaniu.
STOCKMANN. Na lądzie może to być dobrém; ale na pokładzie doprowadziłoby do złych rezultatów.
HAUSTAD. Dziwna rzecz, że większa część marynarzy tak się obojętnie zachowuje względem spraw publicznych.
BILLING. To szczególne.
STOCKMANN. Marynarze podobni są do wędrownych ptaków: wszędzie czują się u siebie. Ale zato my musimy, panie redaktorze, tém silniéj do tych spraw rękę przykładać. Czy jutrzejszy „Poseł ludu” będzie zawierał coś zajmującego?
HAUSTAD. Ma się rozumieć; jednak nie są to rzeczy lokalne. Zato pojutrze zamierzam drukować pański artykuł.
STOCKMANN. Ach! ten artykuł... Z nim musisz się pan jeszcze wstrzymać.
HAUSTAD. Tak? A właśnie teraz mamy tyle miejsca, i według mego zdania, jest to czas najwłaściwszy.
STOCKMANN. Tak, tak, możesz pan miéć słuszność, musimy jednak parę dni poczekać. Późniéj powiém panu przyczynę.


SCENA CZWARTA.
CIŻ i PETRA.

PETRA (w płaszczu i kapeluszu, z paczką zeszytów pod pachą, wchodzi z przedpokoju). Dobry wieczór.
STOCKMANN. Dobry wieczór, Petro, przyszłaś wreszcie. (Witają się wszyscy, Petra kładzie swoje rzeczy i kajety na stołku przy drzwiach).
PETRA. Jak tu miło!
STOCKMANN. Brakowało nam ciebie.
BILLING (z zapałem). Czy mogę pani szklankę ponczu przyrządzić.
PETRA (zbliżając się do stołu). Dziękuję, wolę uczynić to sama. Robisz mi pan zawsze za mocny... Ale prawda... ojcze, mam dla ciebie list (szuka przy rzeczach położonych na krześle).
STOCKMANN. List? Od kogo?
PETRA (szukając w kieszeni płaszczyka). Dał mi go listonosz, gdym szła do szkoły.
STOCKMANN (powstaje i zbliża się do niéj). I teraz oddajesz mi go dopiéro?
PETRA. Nie miałam doprawdy czasu, wracać z nim do domu. Proszę, oto jest.
STOCKMANN (biorąc list z żywością). Daj dziecko, daj, niech zobaczę (patrzy na adres). A dobrze.
JOANNA. Czy to list, któregoś oczekiwał?
STOCKMANN. Tak... Muszę zaraz... Daj mi światła, Joanno.
JOANNA. Masz zapaloną lampę na biurku.
STOCKMANN. Dobrze, dobrze. Wybaczcie na chwilkę. (wychodzi prawą stroną).


SCENA PIĄTA.
POPRZEDNI bez STOCKMANA.

PETRA. Mamo, co to być może?
JOANNA. Nic nie wiem. W ostatnich dniach, ojciec ciągle się pytał o listonosza.
BILLING. Prawdopodobnie, idzie o jakiego sławnego, kąpielowego przybysza z Niemiec lub Anglii.
PETRA. Biedny ojciec. Właściwie pracuje on za wiele (przyrządza sobie poncz). Ach! jak mi będzie smakować!
HAUSTAD. Czy pani dziś miała lekcyę w szkole wieczornéj?
PETRA (pijąc). Tak, dwie godziny.
BILLING. A rano, cztery godziny, na pensyi?
PETRA (siadając przy stole). Pięć.
JOANNA. I widzę, masz jeszcze zeszyty do poprawienia.
PETRA. Całą pakę.
STOCKMANN. Zdaje mi się, że pani także ma za wiele roboty.
PETRA. Tak, i to mnie cieszy. Potém jest się strasznie zmęczoną.
BILLING. I pani to lubi?
PETRA. Niezawodnie. Śpię potém paradnie.
WALTER. Musisz ty miéć wiele grzechów na sumieniu, Petro?
PETRA. Grzechów?
WALTER. Tak, skoro tak pracujesz. Kaznodzieja mówił przecież, że praca jest karą za grzechy.
FRYDERYK (z wyrazem zamyślenia). Jakiś ty głupi, że wierzysz w takie rzeczy.
JOANNA. No, no, Fryderyku.
BILLING (śmiejąc się). To doskonałe.
HAUSTAD. A ty, Walterze, nie chciałbyś pracować?
WALTER. Nie, doprawdy.
HAUSTAD. Więc cóż z ciebie będzie?
WALTER. Chciałbym być najlepiéj wikingiem.
FRYDERYK. Ależ wikingi byli poganami.
WALTER. A czy ja, nie mógłbym być poganinem?
BILLING. Na tym punkcie, zgadzam się z tobą, Walterze, i mówię to samo.
JOANNA (daje mu znaki). A jednakże pan z pewnością takim nie jest.
BILLING. Doprawdy, że tak. Jestem poganinem i szczycę się tém. Obaczycie państwo, że wkrótce wszyscy, ile nas jest, będziemy znowu poganami.
WALTER. A wówczas, wolno nam będzie robić wszystko, co nam się podoba.
BILLING. Co do tego, widzisz, Walterze...
JOANNA. No, idźcie już dzieci, pewno musicie przygotować się do szkoły.
FRYDERYK. Chciałbym jeszcze choć chwilkę pozostać.
JOANNA. Ty także, idźcie obadwaj. (Chłopcy mówią dobranoc i wychodzą na lewo).
HAUSTAD. Pani myśli naprawdę, że to dla chłopców szkodliwe słyszéć takie rzeczy.
JOANNA. Ja nie wiem... w każdym razie jest mi to przykro.
PETRA. Ależ mamo, kłopoczesz się zbytecznie.
JOANNA. Być może, ale ja tego nie lubię, zwłaszcza téż tu w domu.
PETRA. Więc nieprawda w domu, i w szkole? W domu się nie powinno mówić, a w szkole okłamuje się dzieci.
HAUSTAD. Pani kłamać musi?
PETRA. Tak. Niech pan pomyśli, że musimy mówić wiele rzeczy, w które sami nie wierzymy.
BILLING. Niewątpliwie.
PETRA. Gdybym tylko miała środki, sama założyłabym szkołę i tam byłoby inaczéj.
BILLING. O, co się tyczy środków...
STOCKMANN. Jeśli pani to mówi na prawdę, oddam pani do rozporządzenia duży pokój. Mój dom cały prawie stoi pusty; a na dole, znajduje się obszerna jadalnia, która...
PETRA (z uśmiechem). Dziękuje bardzo, panie kapitanie, ale z tego nic być nie może.
HAUSTAD. Nie, spodziewam się, że panna Petra będzie kiedyś dziennikarką... A propos, czy pani już przeczytała powieść angielską, którą obiecałaś dla nas przetłómaczyć?
PETRA. Jeszcze nie, ale tłómaczenie otrzyma pan w czasie właściwym.


SCENA SZÓSTA.
STOCKMANN, JOANNA, PETRA, HOLSTER, HAUSTAD, BILLING poźniéj FRYDERYK i WALTER.

STOCKMANN (wstrząsając listem). Oto rzecz, która cale miasto poruszy. To dopiéro nowina.
BILLING. Nowina?
JOANNA. Cóż to za nowina?
STOCKMANN. Wielkie odkrycie, Joanno.
HAUSTAD. Odkrycie!
JOANNA. I tyś je zrobił?
STOCKMANN. Ja, ja, (przechadza się tu i tam). Teraz mogą sobie mówić, że to są moje przywidzenia — przywidzenia i wyjątkowe fakty, Ale strzedz się będą, ha! ha! strzedz się będą.
PETRA. O cóż to idzie, ojcze?
STOCKMANN. Cierpliwości. — Dowiecie się wszystkiego. Szkoda, że niéma tu już mego brata. Otóż to pokazuje się, że my wszyscy błądzimy, jak ślepe robaki ziemne.
HAUSTAD. Ale, co pan przez to rozumie, panie doktorze?
STOCKMANN (stając przy stole). Panuje przecież powszechne mniemanie, że nasze miasto, jest absolutnie zdrową miejscowością.
HAUSTAD. Rozumie się.
STOCKMANN. Nadzwyczaj zdrową miejscowością, którą zarówno chorym jak zdrowym gorąco polecać można.
JOANNA. No tak, Ottonie.
STOCKMANN. Jako takie, chwaliliśmy je przed całym światém. Ja sam pisałem o tém broszury i artykuły po artykułach, w „Pośle ludu”.
HAUSTAD. No, tak, i cóż daléj?
STOCKMANN. A zakład kąpielowy nazywaliśmy nerwem, pulsem miasta i Bóg wié czém jeszcze...
BILLING. Tak jest, w chwili zapału uczciłem go sam nazwą bijącego serca.
STOCKMANN. Przypominam sobie. Czy wiecie jednak, czém w rzeczywistości jest ten wielki, wspaniały, umiłowany zakład, który tyle kosztował? Czy wiécie, czém on jest?
HAUSTAD. Czémże?
JOANNA. Powiedz-że już raz.
STOCKMANN. Ten cały zakład jest siedliskiem zarazy.
PETRA. Zakład kąpielowy, ojcze?
JOANNA (jednocześnie). Nasze kąpiele?
HAUSTAD (tak samo). Ależ panie doktorze!
BILLING. Niepodobna!
STOCKMANN. Cały ten zakład, powiadam, jest zatrutą dziurą w najwyższym stopniu szkodliwą. Cały brud z fabryk położonych w Mühlthalu, które wydają do koła woń tak okropną, przesącza się do rur prowadzących wodę do zbiorników i ten sam przeklęty, trujący brud, ukazuje się także na wybrzeżu.
STOCKMANN. Tam gdzie są kąpiele morskie?
STOCKMANN. Tam właśnie.
HAUSTAD. Skądże pan wié o tém tak dokładnie, panie doktorze?
STOCKMANN. Zbadałem te okoliczności o ile można gruntownie. Och! oddawna już podejrzywałem coś podobnego. Zeszłego lata, zdarzyły się pomiędzy gośćmi kąpielowemi, liczne wypadki bardzo zastanawiających chorób, tyfusu, gastrycznych gorączek...
JOANNA. Ach! przypominam sobie.
STOCKMANN. Sądziliśmy wówczas, że te choroby zostały tu zawleczone. Późniéj jednak — w zimie, wpadłem na inny pomysł i poddałem wodę ścisłemu rozbiorowi.
JOANNA. Więc to dlatego pracowałeś tak niezmordowanie?
STOCKMANN (z uśmiechem). Niezmordowanie! możesz to powiedziéć, Joanno. Ale tutaj, brakło mi środków naukowych, posłałem więc próbki naszéj wody do picia i wody morskiéj, do uniwersytetu, ażeby znakomity chemik, Nissen, dokonał ich analizy,
HAUSTAD. I odebrałeś pan wiadomość!
STOCKMANN (pokazując list). Tu ją mam. Okazało się dowodnie, że w wodzie znajdują się materye organiczne — miliony bakteryj. Wystawić sobie łatwo, jakie to szkodliwe, zarówno przy piciu wody, jak przy kąpieli.
JOANNA. To szczęście, żeś się o tém we właściwym czasie przekonał.
STOCKMANN. Nieprawdaż?
HAUSTAD. I cóż pan teraz zamierza, panie doktorze?
STOCKMANN. Naturalnie, starać się o zdrową wodę.
HAUSTAD. A czy to możliwe?
STOCKMANN. Musi być możliwe, inaczéj cały zakład przepadnie.. Niéma co mówić, ja już obmyśliłem wszystko, co trzeba zrobić.
JOANNA. Że też Ottonie, trzymałeś to w tajemnicy przed nami.
STOCKMANN. Miałem to może w całém mieście roztrąbić, zanim sam byłem pewny swego? To byłoby szaleństwem.
PETRA. Nam przecież mogłeś powiedziéć.
STOCKMANN. Nikomu na świecie. Jutro za to, możesz iść do „starego lisa”.
JOANNA. Ależ, Ottonie.
STOCKMANN. No to do starego dziadka. Ten dopiero otworzy wielkie oczy. Jemu się zawsze zdaje, że nie jestem dość zdolny, no i wielu innych tak sądzi — zauważyłem to dobrze. Zobaczą teraz dobrzy ludkowie, zobaczą (chodzi zacierając race). Dopieroż to będzie zamięszanie, Joanno. Wszystkie rury wodne muszą być przełożone.
HAUSTAD (powstając). Wszystkie rury wodne.
STOCKMANN. Ma się rozumiéć. Są położone za nizko. Powinny być daleko wyżéj.
PETRA. Pokazało się więc, że miałeś słuszność.
STOCKMANN. Ach! przypominasz sobie, Petro, — pisałem przeciw projektowi, gdy je miano układać. Wówczas jednak słuchać mnie nie chciano. Bądźcie przekonani, że teraz nie osłodziłem pigułki ojcom miasta — naturalnie, wobec administracyi zakładu, wykazuję stan rzeczy obszernie. Już cały tydzień mój memoryał leży gotowy, czekałem tylko na to (pokazuje list). Ale teraz prześlę im dokument (idzie do swego pokoju i powraca zaraz z papierami). Patrzcie, cztery drobno zapisane arkusze! Dodaję do tego list sławnego chemika... Daj mi jaką gazetę, Joanno. Coś do obwinięcia... dobrze... tak oto... i daj to służącéj, niech zaraz odniesie do burmistrza.
JOANNA (wychodzi z pakietem do jadalnego pokoju).
PETRA. Co téż stryj Jan na to powie?
STOCKMANN. Cóż powiedziéć może? Rad będzie z całego serca, że tak ważna rzecz na jaw wyszła.
HAUSTAD. Czy niéma pan co przeciw temu, panie doktorze, ażebym w „Pośle” umieścił wzmiankę o tém odkryciu.
STOCKMANN. Owszem, będę panu wdzięczny.
HAUSTAD. Jest rzeczą pożądaną, ażeby publiczność jak najprędzéj dowiedziała się o tém.
STOCKMANN. Niezawodnie.
JOANNA (wracając). Już posłałam.
BILLING. Doprawdy, panie doktorze, stałeś się od roku pierwszym obywatelem w mieście.
STOCKMANN (chodzi po pokoju zadowolony). Ach! cóż znowu. Spełniłem tylko obowiązek. Byłem szczęśliwym odkrywcą, niczém więcéj; a przytém...
BILLING. Czy panowie nie sądzą, że miasto powinno wyprawić pochód z pochodniami doktorowi Stockmannowi.
HAUSTAD. Myśl szczęśliwa! Zajmijmy się tém.
BILLING. Jeszcze dziś wieczór postarajmy się złożyć komitet. Może drukarz Thomsen — i pan — i ja — i inni.
STOCKMANN. Ależ moi drodzy, dajcież pokoj podobnym dzieciństwom.
HAUSTAD. Ależ, panie doktorze, kto się tak zasłużył rodzinnemu miastu...
STOCKMANN. Nie, nie, słyszéć nawet nie chcę o takich rzeczach... Gdyby nawet administracya kąpielowa chciała mi powiększyć pensyę, nie przyjąłbym. Joanno, słowo ci daję, żebym nie przyjął.
JOANNA. Miałbyś słuszność, Ottonie.
PETRA (podnosząc szklankę). Za twoje zdrowie, ojcze.
HAUSTAD, BILLING. Zdrowie twoje, panie doktorze (trącają się ze Stockmannem).
HOLSTER (trącając się ze Stockmannem). Oby twoje odkrycie przyniosło ci wiele radości!
STOCKMANN. Dziękuję, dziękuję, przyjaciele. Czuję się prawdziwie szczęśliwym. Jak błogiém jest poczucie, że się czémś przysłużyło prawdziwie ojczyznie i współobywatelom. Wiwat! Joanno (chwyta ją wpół i walcuje z nią po pokoju. Pani Stockmann krzyczy i usiłuje uwolnić się z jego rąk. Śmiechy i krzyki. Fryderyk i Walter zwabieni hałasem zaglądają przez drzwi swego pokoju).




AKT II.
Ten sam pokój.

SCENA PIERWSZA.
JOANNA, potém STOCKMANN.

JOANNA (wchodzi z zapieczętowanym listém w ręku z jadalnego pokoju i stuka do drzwi w głębi). Jesteś tam, Ottonie?
STOCKMANN (w swoim pokoju). Tylko co wróciłem (wchodzi). Coż tam?
JOANNA. List od twego brata (oddaje mu go).
STOCKMANN. Aha! zobaczymy (rozdziera szybko kopertę i czyta). „Przysłany rękopis będzie wkrótce... (czyta daléj półgłosem). Hm!
JOANNA. Cóż on pisze?
STOCKMANN (chowając list do kieszeni). Pisze tylko, że koło południa sam tu przyjdzie.
JOANNA. Pamiętajże być w domu.
STOCKMANN. Bądź spokojna. Właśnie pozbyłem się już rannych wizyt.
JOANNA. Jestem doprawdy ciekawą, jak on to przyjmie.
STOCKMANN. Obaczysz, nie będzie mu po myśli, że to.. nie on zrobił to odkrycie.
JOANNA. Tego się także boję.
STOCKMANN. W gruncie rzeczy powinien się cieszyć, ale... Jan, zawsze jest w obawie, że inni mogą także czémś przysłużyć się miastu.
JOANNA. Byłoby najlepszym wyjściem, gdybyś, Ottonie, podzielił się z nim chwałą odkrycia. Czy nie możnaby powiedziéć, że to on cię na ślad naprowadził?
STOCKMANN. Co do mnie, byle zło z gruntu zostało usunięte, wszystko inne jest mi obojętne.


SCENA DRUGA.
CIŻ i NIELS WORSE.

NIELS WORSE (otwiera drzwi przedpokoju i zagląda ciekawie, uśmiecha się i pyta pogwizdując). Czy to prawda?
JOANNA. To ty, ojcze?
STOCKMANN. Teść! Dzień dobry, dzień dobry.
JOANNA. Niechże ojciec wejdzie.
NIELS WORSE. Wejdę, jeśli to prawda. Inaczéj odchodzę.
STOCKMANN. Co ma być prawdą?
NIELS WORSE. Ta głupia historya z wodociągami. Czy to prawda?
STOCKMANN. Naturalnie. Już się ojciec dowiedział.
NIELS WORSE (wchodząc). Petra wstąpiła do mnie idąc do szkoły.
STOCKMANN. Aha!
NIELS WORSE. Tak... I powiedziała mi, że rozpętano niedźwiedzia... Myślałem, że ze mnie żartuje, ale to do niéj niepodobne.
STOCKMANN. Niechże Bóg broni.
NIELS WORSE. No, no; to już nikomu zaufać nie można. Zanim się kto spostrzeże, znajdzie się w niebezpieczeństwie. I to rzeczywiście prawda?
STOCKMANN. Najprawdziwsza. Ale, niechże ojciec siada (sadza go na kanapie). To istotne szczęście dla miasta.
NIELS WORSE (wstrzymując śmiech). Szczęście dla miasta?
STOCKMANN. Tak, żem zrobił w czas to odkrycie.
NIELS WORSE (jak wprzódy). Tak, tak, tak. Nigdym się nie spodziewał, żebyś własnemu bratu takiego figla wypłatał.
STOCKMANN. Figla?
JOANNA. Ależ ojcze!
NIELS WORSE (opiera głowę i ręce na gałce od laski i spogląda drwiąco na doktora). Więc jakże stoją rzeczy? Czy nie dostało się tam jakieś zwierzę do rur wodociągowych?
STOCKMANN. Bakterye.
NIELS WORSE. Ba, bakterye... hm!... Jak mówi Petra, dostało się tam mnóstwo tych bakteryj, miliony czy biliony.
STOCKMANN. No tak!
NIELS WORSE. A przecież nikt ich dojrzéć nie może. Nieprawdaż?
STOCKMANN. Nie, dojrzéć ich nie można.
NIELS WORSE (z cichym suchym śmiechem). Jest to doprawdy najpyszniejsza sztuka, jakąś kiedykolwiek urządził.
STOCKMANN. Jakto?
NIELS WORSE. Nigdy i niczém nie przekonasz o tém burmistrza.
STOCKMANN. Obaczymy.
NIELS WORSE. Czy sądzisz naprawdę, że będzie tak szalonym?
STOCKMANN. Mam nadzieję, że całe miasto będzie tak szalone.
NIELS WORSE. Całe miasto? Tak, to być może, toby godném było ojców miasta. Oni chcą wszyscy być mędrszemi od nas starych. Byli tak nieoględni, że mnie wyrzucili z rady miejskiéj. Dobrze im teraz za to. Wymyśl im tylko zwierzę, co się zowie.
STOCKMANN. Ależ, ojcze.
NIELS WORSE. Słyszysz? Co się zowie (wstaje z miejsca). Niech tylko burmistrz i jego przyjaciele dadzą ci się wziąć, a ja odrazu złożę dwieście koron dla biednych.
STOCKMANN. Ach! jakby to ładnie było z twojéj strony.
NIELS WORSE. W dodatku, nie mam ich, jak wiész dobrze, ale zrób to tylko, a na przyszłe Boże Narodzenie biedni dostaną odemnie sto koron.


SCENA TRZECIA.
CIŻ i HAUSTAD.

HAUSTAD (wchodząc z przedpokoju). Dzień dobry. (zatrzymuje się). O! przepraszam.
STOCKMANN. Chodźże pan bliżéj.
NIELS WORSE (drwiący znowu). A ten, czy także daje się na to wziąć?
HAUSTAD. Co pan przez to rozumie?
STOCKMANN. Naturalnie, że się da wziąć.
NIELS WORSE. Myślę sobie, ta cała historya będzie stać w dziennikach. Tak, Stockmanie, podobasz mi się. Tylko dobrze odmaluj przemądrych ojców miasta... A teraz muszę już iść.
STOCKMANN. Zostań, ojcze, jeszcze chwilkę.
NIELS WORSE. Dziękuję, muszę iść. Możesz im urządzić doskonały kawał — im większy, tém lepiéj... nie pójdzie im to na szkodę... (wychodzi).
JOANNA (odprowadza go).
STOCKMANN (śmiejąc się). Wyobraź pan sobie, mój teść nie wierzy wcale w tą całą historyę.
HAUSTAD. Więc on o tém mówił?
STOCKMANN. Tak. Zapewne pan w téj sprawie przyszedłeś.
HAUSTAD. Ma się rozumiéć. Masz pan chwilkę czasu?
STOCKMANN. Jestem zupełnie na twoje rozkazy, kochany Haustadzie.
HAUSTAD. Czy masz pan odpowiedź od burmistrza?
STOCKMANN. Jeszcze nie; wkrótce ma tu być sam.
HAUSTAD. Wczoraj wieczorem długo nad tém rozmyślałem.
STOCKMANN. I cóż?
HAUSTAD. Pan, jako doktór, jako uczony, uważasz ten wypadek z wodociągami za fakt wyjątkowy. Ale czy téż panu na myśl nie przyszło, że jest to tylko jedno ogniwo w łańcuchu nadużyć.
STOCKMANN. Jakto? Proszę cię, redaktorze, siadajmy... O, tu na kanapie. (Haustad siada na kanapie, doktór na krześle po drugiéj stronie stołu). Więc pan sądzisz?...
HAUSTAD. Wczoraj mówiłeś pan, że wodę psują zgniłe odpadki, w ziemi ukryte.
STOCKMANN. Niewątpliwie; pochodzą one z zatrutych bagnisk w fabrycznéj rozpadlinie.
HAUSTAD. Daruj, panie doktorze; mnie się zdaje, że one pochodzą z innych zupełnie bagnisk.
STOCKMANN. Z jakich bagnisk?
HAUSTAD. Z tych, w których tkwią nasze wszystkie stosunki miejskie.
STOCKMANN. Cóż to za mowa, panie Haustad?
HAUSTAD. Wszystkie interesa miasta dostały się jedne po drugich w ręce grupy urzędników, przesiąkniętych biurokracyą.
STOCKMANN. Wszyscy przecież nie są urzędnikami.
HAUSTAD. Albo są urzędnikami, albo ich przyjaciołmi i stronnikami. Tylko bogaci, tylko ludzie ze znanemi nazwiskami stoją tutaj na czele.
STOCKMANN. Ci ludzie jednak są wszyscy dzielni i zdolni.
HAUSTAD. Ojcowie miasta dali dowód swojéj zdolności, gdy urządzili wodociągi tam, gdzie się obecnie znajdują.
STOCKMANN. To było wielkiém głupstwem z ich strony, ale to się poprawi.
HAUSTAD. Sądzi pan, że to pójdzie gładko?
STOCKMANN. Gładko, czy nie, zrobić się musi.
HAUSTAD. Zapewne, jeśli prasa napierać będzie.
STOCKMANN. Nie będzie tego potrzeby. Jestem przekonany, że mój brat...
HAUSTAD. Wybacz mi, panie doktorze, ale ja zamierzam wziąć tę rzecz w moje ręce.
STOCKMANN. W „Pośle ludu”?
HAUSTAD. Tak. Gdym objął kierunek tego pisma, miałem zamiar zerwać tę obręcz zardzewiałych pojęć, mocą których władza dostała się w ręce rdzennych, upartych mieszczan.
STOCKMANN. Sam mi pan opowiadałeś, jak się te zamiary skończyły: „Poseł” upadł niémal zupełnie.
HAUSTAD. Tak jest; wówczas byliśmy zmuszeni broń złożyć. Zakład kąpielowy nie mógłby przyjść do skutku, gdyby nie utrzymał się zarząd miejski. Teraz jednak zakład istnieje i możémy się bez tych panów obejść.
STOCKMANN. Obejść się możemy. Przecież winniśmy im wielką wdzięczność.
HAUSTAD. Ta téż ich nie minie. Ale dziennikarz, należący, jak ja, do stronnictwa ludowego, nie może opuścić tak doskonałéj sposobności. Trzeba raz obalić wiarę w nieomylność rządzących. Ten przesąd, jak i każdy inny, powinien być wykorzeniony.
STOCKMANN. W tém zgadzam się z panem zupełnie. Jeśli to przesąd — precz z nim.
HAUSTAD. Nie chciałbym jednakże zbyt ostro dotykać burmistrza, bo jest on pańskim bratem. Z drugiéj strony, wiész pan dobrze, iż prawda nie znosi żadnych względów.
STOCKMANN. Naturalnie, to rozumié się samo przez się... przecież... przecież...
HAUSTAD. Nie miéj mi pan tego za złe; nie jestem ani samolubniejszym, ani ambitniejszym od innych.
STOCKMANN. Któż pana o to posądza?
HAUSTAD. Jak pan wié, pochodzę z ludu, i miałém sposobność przekonania się, że należy koniecznie obznajamiać wszystkich z kierownictwém interesów ogólnych. To jedno tylko rozwija zdolności i poczucie obowiązku.
STOCKMANN. Rozumiem to doskonale.
HAUSTAD. A przytém uważam, iż dziennikarz bierze na siebie ciężką odpowiedzialność, jeśli opuszcza szczęśliwą sposobność wstrząśnięcia temi masami maluczkich, uciśnionych. Wiem bardzo dobrze, iż w obozie wielkich będzie to piętnowane nazwą buntowniczych podburzań i t. p. Ale to mnie nie powstrzyma, skoro mam czyste sumienie.
STOCKMANN. Słusznie, słusznie, kochany Haustadzie; skoro tylko sumienie jest czyste... Jednakże... Pomimo to... nad tą rzeczą bardzo zastanowić się trzeba! (ktoś stuka). Proszę.


SCENA CZWARTA.
STOCKMANN, HAUSTAD; THOMSEN wchodzi z przedpokoju, ubrany skromnie, ale porządnie, w czarnym kolorze; ma biały krawat, rękawiczki i filcowy kapelusz w ręku.

THOMSEN (kłaniając się). Przepraszam pana doktora, że jestem tak śmiały...
STOCKMANN (powstając). Pan, panie Thomsen?
THOMSEN. Tak.
HAUSTAD. Czy pan do mnie?
THOMSEN. Nie; do pana doktora.
STOCKMANN. Czémże mogę służyć?
THOMSEN. Czy to prawda, co mi opowiadał pan Billing, że pan stara się dla nas o lepszą wodę?
STOCKMANN. Tak, dla zakładu kąpielowego.
THOMSEN. Przyszedłem panu oświadczyć, iż w takim wypadku gotów jestem popierać pana całą siłą.
HAUSTAD (do Stockmanna). Widzi pan.
STOCKMANN. Serdeczne dzięki. Przecież...
THOMSEN. Nie zaszkodzi panu mieć w odwodzie nas, to jest małego mieszczaństwa; tworzymy tu w mieście zwartą większość, jeżeli tylko chcemy, a zawsze dobrze, panie doktorze, miéć większość za sobą.
STOCKMANN. Niewątpliwie. Nie pojmuję przecież, żeby tu były potrzebne jakiekolwiek przygotowania. Zdaje mi się rzeczą tak prostą, tak jasną...
THOMSEN. W żadnym razie to nie zaszkodzi. Znam nawskroś nasze powagi, a kto ma władzę w ręku, niechętnie idzie za cudzém zdaniem. Może więc byłoby pożyteczném, urządzić małą demonstracyę.
HAUSTAD. Jestem tego samego zdania.
STOCKMANN. Jakąż demonstracyę urządzić chcecie?
THOMSEN. Uczynimy to, naturalnie, z umiarkowaniem, panie doktorze; staram się zawsze o wielkie umiarkowanie, bo piérwszą cnotą obywatelską jest umiéć utrzymać miarę.
STOCKMANN. Jesteś pan znany z téj strony, panie Thomsen.
THOMSEN. Zdaje mi się, że słusznie... A co się tyczy tych wodociągów, jest to dla nas — małego mieszczaństwa, rzeczą bardzo ważną. Kąpiele obiecują być dla miasta złotodajną niwą, mamy wszyscy nadzieję żyć z nich; zwłaszcza téż my, właściciele domów, chcielibyśmy téż zakład wspierać, a ponieważ ja stoję na czele stowarzyszenia właścicieli...
STOCKMANN. Więc?
THOMSEN. ...A prócz tego jestem ajentem Towarzystwa wstrzemięźliwości — tak, pan doktór wié przecież, iż działam także w tym kierunku...
STOCKMANN. Wiem, wiem.
THOMSEN. ...Mam więc sposobność porozumiewania się z najrozmaitszemi ludźmi, a znają mnie przytém i wiedzą, że jestem rozsądny, miłujący spokój, mam pewien wpływ tutaj w mieście, przedstawiam rodzaj maleńkiéj potęgi.
STOCKMANN. Wiem o tém wszystkiém, panie Thomsen.
THOMSEN. A więc widzi pan, z łatwością przyszłoby mi podać adres, gdyby się sprawy zaogniły.
STOCKMANN. Adres?
THOMSEN. Tak, rodzaj dziękczynnego adresu od obywateli z powodu, iż pan ujawniłeś rzecz tak ważną. Ma się rozumiéć, iż adres powinien być ułożony w sposób oględny, ażeby nie urazić powag i tych, co piastują władzę. Ale jeśli zachowamy tę ostrożność, nikt za złe wziąć go nie może.
HAUSTAD. Chociażby nawet patrzano nań krzywém okiem...
THOMSEN. Nie, nie, nie, żadnego przytyku do powag, panie Haustad. Żadnéj opozycyi względem ludzi, którzy są nam tak blizcy. W tym względzie mam pewne doświadczenie; to do niczego dobrego nie doprowadzi. Jednakże umiarkowane, chociażby nawet swobodnie wypowiedziane zdanie żadnego obywatela obrazić nie może.
STOCKMANN (ściskając mu rękę). Nie mogę wypowiedziéć, kochany panie Thomsen, jak jestem szczęśliwy, że się współobywatele około mnie skupiają... Czy mógłbym panu służyć szklaneczką sherry?
THOMSEN. Dziękuję bardzo. Nie pijam wcale spirytualiów.
STOCKMANN. To może szklanką piwa.
THOMSEN. Dziękuję, dziękuję i za to, panie doktorze. Tak rano niczego nie pijam... Teraz śpieszę do miasta, ażeby się naradzić z częścią właścicieli domów i wpłynąć na ich zdanie.
STOCKMANN. Wdzięczny panu jestem za tę gotowość, ale doprawdy nie chce mi się w głowie pomieścić, ażeby te wszystkie zabiegi były potrzebne. Zdaje mi się, iż rzecz powinna pójść sama przez się.
THOMSEN (z uśmiechem). Panie doktorze, z powagami rzeczy nie idą tak łatwo.
HAUSTAD. Jutro w „Pośle ludu” damy im trochę bodźca.
THOMSEN. Tylko nie zbyt silnego! Zważaj pan na moje rady, gdyż w szkole życia nabyłem trochę doświadczenia... A teraz żegnam, panie doktorze. W każdym wypadku małe mieszczaństwo stanie jak mur za panem. Będziesz miał zwartą większość po swojéj stronie.
STOCKMANN. Jeszcze raz serdeczne dzięki, kochany panie Thomsen. (ściska go za rękę). Do zobaczenia!
THOMSEN. Do zobaczenia, panie doktorze. (żegna się i wychodzi przez przedpokój ze Stockmanem, który go odprowadza).
HAUSTAD (skoro doktór powrócił). No, cóż pan na to mówi, panie doktorze? Czyż nie czas rzucić się na to ospalstwo, na to tchórzostwo?
STOCKMANN. Mówisz pan o Thomsenie?
HAUSTAD. Tak. Jakkolwiek dzielny w niektórych razach, należy do ludzi, którzy tkwią w błocie, i tacy są w większości pomiędzy nami. Skłaniają się oni na wszystkie strony, a z powodu różnych względów i namysłów nie są w stanie kroku naprzód postąpić.
STOCKMANN. Jednakże zdaje mi się, że Thomsen jest prawym człowiekiem.
HAUSTAD. Są rzeczy, które stawiam wyżéj jeszcze: to stałość zdania i męską odwagę.
STOCKMANN. Hm!... Masz pan słuszność.
HAUSTAD. Właśnie dlatego chcę pochwycić sposobność i starać się o zjednoczenie tych, co są najwięcéj warci. Trzeba raz wykorzenić to nabożeństwo do władzy. Niedarowaną pomyłkę przy robotach wodnych należy opodatkowanym współobywatelom wykazać w najjaskrawszém świetle.
STOCKMANN. Dobrze. Skoro pan sądzisz, że to będzie z ogólnym pożytkiem, nie mam nic przeciwko temu. Jednakże naprzód muszę się z bratem rozmówić.
HAUSTAD. W każdym razie przygotuję tymczasém artykuł do „Posła”; a jeśli burmistrz nie zgodzi się z panem?...
STOCKMANN. Jak może pan coś podobnego przypuszczać!
HAUSTAD. Przypuszczać bardzo mogę. Więc wówczas?
STOCKMANN. Wówczas przyrzekam panu. (szybko). Wówczas wydrukujesz pan mój memoryał?
HAUSTAD. Pozwoliłbyś pan?
STOCKMANN (dając mu rękopis). Masz pan; weź go na wszelki przypadek.
HAUSTAD. Dziękuję, dziękuję i żegnam, panie doktorze.
STOCKMANN. Do widzenia, kochany Haustadzie... Obaczysz, rzecz pójdzie gładko, sama z siebie.
HAUSTAD. Hm! obaczymy (żegna się i wychodzi przez przedpokój).
STOCKMANN (idzie ku drzwiom jadalnego pokoju i zagląda). Joanno! A! przyszłaś już, Petro.


SCENA PIĄTA.
STOCKMANN, PETRA, potém JOANNA.

PETRA (wchodząc). Tak, ze szkoły.
JOANNA (wchodząc za nią). Nie był tu dotąd?
STOCKMANN. Jan? Nie, ale już wszystko obgadałem z redaktorem. Jest on zachwycony mojém odkryciem. Widzisz, ma on jeszcze większą doniosłość, niż sądziłem z początku. Dał mi swój dziennik do rozporządzenia, w razie, gdybym napotkał jakie trudności.
JOANNA. Czy potrzebowałbyś tego?
STOCKMANN. Wcale nie; ale zawsze to pochlebne, miéć po swojéj stronie niepodległą, wolnomyślną prasę. Wystaw sobie, że i przewodniczący stowarzyszenia właścicieli domów był u mnie.
JOANNA. Czegóż on chciał?
STOCKMANN. Ofiarował mi także swoje poparcie. Wszyscy chcą mnie popierać, naturalnie, gdyby to było potrzebne. Czy wiész, Joanno, co ja mam za sobą?
JOANNA. Co ty masz za sobą? Nie wiem. Więc cóż takiego?
STOCKMANN. Zwartą większość.
JOANNA. Tak? A czy to co dobrego, Ottonie?
STOCKMANN. O, niewinności! Naturalnie. (zadowolony, zaciera ręce, przechadzając się tu i tam). Jakże miło tak iść ręka w rękę ze współobywatelami, po bratersku.
JOANNA. I zdziałać, ojcze, tyle dobrych i pożytecznych rzeczy.
STOCKMANN. A jeszcze dla swego rodzinnego miasta.
JOANNA. Ktoś dzwoni.
STOCKMANN. To on! (stukanie). Proszę.


SCENA SZÓSTA.
CIŻ i BURMISTRZ.

BURMISTRZ (z przedpokoju). Dzień dobry!
STOCKMANN. Jak się masz, Janie?
JOANNA. Dzień dobry, szwagrze. Jak się masz?
BURMISTRZ. Dziękuję. Tak sobie. (do doktora). Wczoraj wieczór, już po biurowych godzinach, odebrałem od ciebie memoryał względem sprowadzanéj wody do zakładu kąpielowego.
STOCKMANN. I przeczytałeś go?
BURMISTRZ. Przeczytałem.
STOCKMANN. I cóż na to mówisz?
BURMISTRZ (oglądając się). Hm!
JOANNA. Pójdźmy, Petro. (wychodzą na lewo).


SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ.

BURMISTRZ (po krótkiém milczeniu). Czyż potrzeba było robić te wszystkie dochodzenia po za memi plecami?
STOCKMANN. Dopóki nie miałem zupełnéj pewności, musiałem...
BURMISTRZ. Więc sądzisz, że ją masz teraz?
STOCKMANN. O tém musiałem się dostatecznie przekonać.
BURMISTRZ. Czy masz zamiar te wszystkie dokumenta przedstawić zarządowi kąpielowemu?
STOCKMANN. Ma się rozumiéć. Trzeba przecież coś w tych rzeczach przedsięwziąć. A w takim razie...
BURMISTRZ. Według zwyczaju, używasz bardzo silnych argumentów w twoim memoryale. Twierdzisz pomiędzy innemi, że zatruwamy naszych kąpielowych gości.
STOCKMANN. A czy masz na to, Janie, łagodniejsze wyrażenie? Pomyśl tylko. Woda zarówno do użytku wewnętrznego, jak zewnętrznego, jest zatruta. I takiéj dostarczamy biednym chorym, którzy nam się oddają w dobréj wierze i płacą dobre pieniądze, byle zdrowie odzyskać.
BURMISTRZ. W rezultacie dochodzisz do wniosku, że trzeba zbudować kanał, coby odprowadził cały ten brud z Mühlthalu. Rury wodociągowe także muszą być przełożone.
STOCKMANN. Czy znajdziesz jaką inną radę? Ja jéj nie widzę.
BURMISTRZ. Dziś przed południem byłem u budowniczego i niby żartem zacząłem mówić o twoich zamiarach, jak o rzeczy, która może kiedyś byłaby urzeczywistnioną.
STOCKMANN. Może kiedyś...
BURMISTRZ. Uśmiechał się z mojéj mniemanéj niedorzeczności — naturalnie. Czyś téż kiedy pomyślał, ileby kosztowały zmiany, przez ciebie zamierzone? Według otrzymanych przezemnie objaśnień, chodziłoby tu o krocie koron.
STOCKMANN. Aż tyle?
BURMISTRZ. Tak jest; a co najgorsze, roboty trwałyby co najmniéj dwa lata.
STOCKMANN. Dwa lata, mówisz! Całe dwa lata!
BURMISTRZ. Co najmniéj. Cóżby się przez ten czas stało z kąpielami? Czy je zamknąć? Nie mielibyśmy nic innego do zrobienia, bo gdyby się rozeszła pogłoska, że woda tutejsza jest szkodliwą, nie mielibyśmy zapewne ani jednego gościa.
STOCKMANN. Ależ, Janie, tak jest rzeczywiście.
BURMISTRZ. I to wszystko teraz, właśnie teraz, gdy zakład nabiera sławy. W sąsiednich miastach można także zakładać dobre kąpiele morskie. Domyślasz się, że użytoby wszelkich sposobów, ażeby tam skierować cały napływ gości. Tak byłoby niewątpliwie. My zaś musielibyśmy zamknąć kosztowny zakład, a ty byłbyś przyczyną ruiny twego rodzinnego miasta.
STOCKMANN. Ja! przyczyną ruiny!
BURMISTRZ. Jedynie z powodu kąpieli miasto nasze ma przyszłość przed sobą; wiesz o tém równie dobrze, jak i ja.
STOCKMANN. Więc według ciebie cóż teraz począć?
BURMISTRZ. Nie przekonał mnie wcale twój memoryał, ażeby z tą wodą było tak źle, jak sądzisz.
STOCKMANN. Jest jeszcze gorzéj. W każdym razie w lecie, gdy nastaną upały, będzie gorzéj.
BURMISTRZ. Jak mówiłem, zdaje mi się, że przesadzasz bardzo. Zdolny lekarz musi się przystosować do warunków, w jakich się znajduje, i uważać je za konieczne. Umieć przeciwdziałać i zapobiegać szkodliwym wpływom, skoro się te w sposób wyraźny okażą.
STOCKMANN. I dlatego?... Cóż daléj?...
BURMISTRZ. Zaprowadzone wodociągi są faktem spełnionym i naturalnie muszą być jako takie uważane. Jednakże, prawdopodobnie, w czasie właściwym, zarząd weźmie pod uwagę niektóre ulepszenia, o ile na to pozwolą fundusze.
STOCKMANN. Wyobrażasz sobie, że ja wezmę udział w podobnym podstępie?
BURMISTRZ. Podstępie!...
STOCKMANN. Tak jest: to byłby podstęp, oszustwo, kłamstwo, a nawet przestępstwo przeciw całemu społeczeństwu.
BURMISTRZ. Jak to już zaznaczyłem, nie mogłem dojść do przekonania, by istniało tu rzeczywiste niebezpieczeństwo.
STOCKMANN. To niepodobna! Przedstawiłem stan rzeczy w sposób tak uderzający, tak prawdziwy, tak słuszny, sam to widzisz dobrze, Janie, tylko przyznać nie chcesz. Tyś to zdecydował, gdzie ma stać zakład kąpielowy, jak mają być przeprowadzone rury, i dlatego-to nie chcesz uznać téj przeklętéj pomyłki. Ba! Czy sądzisz, żem cię nie przejrzał?
BURMISTRZ. A gdyby rzeczywiście tak było? Gdybym się nawet upierał przy moich pomysłach, czynię to w interesie miasta. Bez moralnéj powagi niepodobna mi prowadzić interesów w sposób, jaki uważam za pożyteczny dla ogółu. Dlatego — dla wielu innych przyczyn, zależy mi na tém, ażeby twój memoryał nie był przedstawiony zarządowi zakładu kąpielowego. Dla dobra powszechnego musi ta rzecz pozostać między nami dwoma. Późniéj sam ją poruszę, tymczasem działajmy po cichu, jak można najlepiéj, ale nic, nic zgoła z tych fatalnych okoliczności nie powinno wyjść na jaw.
STOCKMANN. Ale tego już, kochany Janie, ukryć niepodobna.
BURMISTRZ. To być musi i pozostanie ukryte.
STOCKMANN. Mówię ci, że to niepodobna; już zbyt wielu ludzi wié o tém.
BURMISTRZ. Wiedzą już o tém obcy? Któż-to? Przecież nie ci panowie z „Posła”?
STOCKMANN. I ci także. Swobodna, wolnomyślna prasa postara się o to, byście swój obowiązek spełnili.
BURMISTRZ (po krótkiém milczeniu). Jesteś w najwyższym stopniu nierozważny, Ottonie. Nie pomyślałeś, jakie to wszystko może miéć skutki dla ciebie samego.
STOCKMANN. Skutki dla mnie?
BURMISTRZ. Dla ciebie i twoich. Tak jest.
STOCKMANN. Co chcesz powiedziéć?
BURMISTRZ. Sądzę, iż zawsze postępowałem z tobą jak dobry brat, pomagałem ci we wszystkiém.
STOCKMANN. Niezawodnie i jestem ci téż wdzięczny z całego serca.
BURMISTRZ. Tego nie żądam; po części czyniłem to także dla samego siebie. Miałem zawsze nadzieję, że potrafisz zapanować nad sobą, skoro byłem ci pomocnym i wpłynąłem na poprawę materyalnych warunków twego losu.
STOCKMANN. Jakto? Więc tylko przez wzgląd na samego siebie?...
BURMISTRZ. Mówiłem: po części. Przykro jest urzędnikowi, gdy jego najbliżsi kompromitują się ciągle.
STOCKMANN. I uważasz, że ja się kompromituję?
BURMISTRZ. Tak, niestety... sam nie wiedząc o tém. Masz usposobienie niespokojne, skłonne do walki. A przytém nieszczęśliwy zwyczaj jawnego pisania o wszystkich możliwych i niemożliwych rzeczach. Zaledwie zdarzy się gdzie jaki wypadek — musisz zaraz z tego zrobić artykuł do dziennika, albo téż nawet całą broszurę.
STOCKMANN. Bo jest obowiązkiem obywatelskim, mając nowy pomysł, podzielić się nim z publicznością.
BURMISTRZ. A cóż publiczności po nowych pomysłach? Starczą jéj doskonale te dobre i stare, do których przywykła.
STOCKMANN. I wyznajesz to — tak otwarcie?
BURMISTRZ. Tak, bo raz otwarcie muszę z tobą mówić. Unikałem tego dotąd, gdyż znam twoję gwałtowność; ale teraz, Ottonie, muszę ci prawdę powiedziéć. Nie masz wyobrażenia, jak sobie sam szkodzisz swoją szaloną nieoględnością. Stajesz naprzeciw zwierzchnikom, nawet przeciw zarządowi — oskarżasz ich w oczy — i zdaje ci się, że jesteś pomijany, prześladowany. Ale czy znasz nieznośnego współobywatela, któryby się mógł czego innego spodziewać?
STOCKMANN. Co? ja mam być nieznośnym?
BURMISTRZ. Tak jest, Ottonie, jesteś nieznośnym współpracownikiem. Odczułem to dobrze: nie masz względu na nic. Zapominasz zupełnie, że mnie tylko zawdzięczasz swoje stanowisko lekarza kąpielowego.
STOCKMANN. Nie, ono się z prawa należało mnie, a nie komu innemu. Ja pierwszy przyszedłem do przekonania, że miasto może stać się wyborném miejscem kąpielowém. A wówczas, utrzymywałem to, ja jeden. Przez całe lata sam byłem tego zdania i walczyć musiałem za tym pomysłem, pisałem a pisałem...
BURMISTRZ. Temu nie przeczę. Wtedy jednak nie był jeszcze czas właściwy, tam, w twoim zapadłym kącie sądzić o tém nie byłeś w stanie. Ale gdy tylko nadeszła stosowna chwila, wziąłem wespół z innemi całą rzecz w ręce.
STOCKMANN. Tak, ażeby mój cały wspaniały plan zepsuć. Pokazuje się teraz cała wasza mądrość.
BURMISTRZ. Według mego zdania, pokazuje się tylko teraz, żeś sobie wynalazł nowy cel walki. Rzucasz się na twoich zwierzchników, według swego dawnego zwyczaju. Nie możesz nad sobą znieść żadnéj władzy, widzisz każde złe w tych, co zajmują wyższy urząd, uważasz ich za osobistych nieprzyjaciół i przeciwko nim gotów jesteś zawsze używać każdéj broni. Ale teraz przedstawiłem ci, jak ważne interesa miasta i twoje własne w grę wchodzą i mówię ci to, Ottonie, że będę nieubłaganie obstawał przy mojém żądaniu.
STOCKMANN. A to żądanie...
BURMISTRZ. Skoro tak otwarcie mówiłeś z niepowołanemi o tych smutnych okolicznościach — które powinny być uważane, jako tajemnica zarządu — naturalnie ukryć ich niepodobna. Pogłoski rozejdą się, to rzecz pewna, a nieprzychylni będą je rozpowszechniali za pomocą różnych dodatków i przeobrażeń. Potrzeba więc, ażebyś ty wystąpił jawnie przeciw tym pogłoskom.
STOCKMANN. Ja! W jaki sposób? nie rozumiem cię?
BURMISTRZ. Oczekiwaném jest od ciebie ogłoszenie, iż przy powtórnych poszukiwaniach przekonałeś się, jako rzeczy wcale tak źle nie stoją, jak z początku.
STOCKMANN. Aha! oczekujesz tego?
BURMISTRZ. Następnie, oczekiwaném jest jawne wypowiedzenie z twojéj strony, zupełnego zaufania do zarządu, oraz wyrażenie przekonania, że potrzebne środki ku usunięciu jakichkolwiek braków, przedsięwzięte będą.
STOCKMANN. Ale wy tego wykonać nie możecie, dopóki trzymacie się téj fuszerki. Takie jest moje zdanie, Janie.
BURMISTRZ. Jako urzędnik, nie masz prawa miéć własnego zdania.
STOCKMANN (zdumiony). Ja! nie mam?
BURMISTRZ. Jako urzędnik, powiadam. Jako człowiek prywatny — Mój Boże, to zupełnie co innego. Ale jako podwładny, nie masz prawa wypowiadać zdania, będącego w sprzeczności ze zdaniem zwierzchników.
STOCKMANN. Idziesz za daleko! Jakto, jako doktór, jako człowiek nauki, ja, nie miałbym prawa?!...
BURMISTRZ. Rzecz, o którą tu idzie, nie jest rzeczą czystéj nauki, jest to raczéj rzecz natury złożonéj, techniczno ekonomicznéj...
STOCKMANN. Do dyabła, to mi wszystko jedno, wymawiam sobie prawo swobodnego wypowiadania się we wszystkich okolicznościach na świecie.
BURMISTRZ. Tylko nie o kąpielach, tego ci zabraniam.
STOCKMANN (prawie z krzykiem). Wy mi zabraniacie, wy!... co...
BURMISTRZ. Ja ci zabraniam, ja, twój najwyższy zwierzchnik. A kiedy ci czego zabraniam, słuchać mnie musisz.
STOCKMANN (miarkując się). Janie, doprawdy, gdybyś nie był moim bratem...


SCENA ÓSMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ, PETRA, JOANNA.

PETRA (otwierając drzwi). Ojcze, nie powinieneś pozwalać, aby ci takie rzeczy mówiono.
JOANNA (śpiesząc za nią). Petra! Petra!
BURMISTRZ. Aha! podsłuchiwano.
JOANNA. To było niepotrzebne, mówiliście tak głośno, że...
PETRA. Ja słuchałam.
BURMISTRZ. W gruncie rzeczy wolę, że tak jest.
STOCKMANN (zbliżając się do niego). Mówiłeś o zakazach i posłuszeństwie.
BURMISTRZ. Zmusiłeś mnie do przemawiania w ten sposób.
STOCKMANN. Więc ja mam w jawném ogłoszeniu własnym słowom zaprzeczyć?
BURMISTRZ. Uważamy za rzecz niezbicie potrzebną, ażebyś ogłosił objaśnienie w tym sensie.
STOCKMANN. A gdybym nie usłuchał?...
BURMISTRZ. Wtedy, ażeby uspokoić publiczność, sami damy to objaśnienie.
STOCKMANN. Dobrze, ale wówczas wystąpię przeciwko wam. Obstaję przy mojém przekonaniu i będę dowodził, że słuszność jest po mojéj stronie. A wówczas? Cóż wówczas uczynicie?
BURMISTRZ. Nie taję przed tobą, że wówczas dostałbyś dymisyę.
STOCKMANN. Co?
PETRA. Ojciec dostałby dymisyę!
JOANNA. Dymisyę!
BURMISTRZ. Tak, dymisyę, jako lekarz kąpielowy. Widziałbym się zmuszony sam wnieść żądanie twego uwolnienia.
STOCKMANN. Śmielibyście to uczynić.
BURMISTRZ. Zmusiłbyś nas sam do tego.
PETRA. Stryju, podobne postępowanie wobec takiego człowieka jak mój ojciec, jest oburzające.
JOANNA. Petro!
BURMISTRZ (patrząc na Petrę). A! już sobie tutaj pozwalają wypowiadać o mnie sądy. Tak, naturalnie (do Joanny). Pani bratowo, ty jesteś najrozsądniejszą w tym domu, staraj-że się użyć całego wpływu na męża, ażeby mu przedstawić, jakie skutki oporność miałaby tak dla jego rodziny...
STOCKMANN. O moję rodzinę nikt prócz mnie, troszczyć się nie ma prawa.
BURMISTRZ. ...Tak dla jego rodziny, mówiłem, jak dla jego rodzinnego miasta.
STOCKMANN. Ja tylko, ja jeden pragnę, prawdziwego dobra miasta. Chcę odkryć braki, które prędzéj czy późniéj, na jaw wyjść muszą. Pokaże się wkrótce, kto z nas dwóch więcéj je kocha.
BURMISTRZ. Ty, co w twém zaślepieniu chcesz pozbawić miasto najważniejszego źródła dochodu...
STOCKMANN. Ależ człowieku! to źródło jest zatrute. Czyś zmysły postradał! Z brudu czerpiemy zarobek, a nasze całe kwitnące społeczeństwo żyje kłamstwem jedynie.
BURMISTRZ. Czcze wyobrażenia — jeżeli nie coś gorszego. Kto może miotać tak nikczemnie oszczerstwa na swoje rodzinne miasto, jest wrogiem społeczeństwa.
STOCKMANN (przyskakując do niego). I ty śmiesz!
JOANNA (rzucając się pomiędzy nich). Ottonie!
PETRA (rzucając się ojcu na szyję). Uspokój się, ojcze!
BURMISTRZ. Nie mam tu więcéj nic do czynienia. Jesteś ostrzeżony. Zastanów się nad tém, coś winien sobie i swoim. Żegnam (wychodzi).


SCENA DZIEWIĄTA.
STOCKMANN, JOANNA, PETRA, późniéj FRYDERYK I WALTER.

STOCKMANN (chodząc po pokoju). Znosić takie rzeczy! I to jeszcze we własnym domu!
JOANNA. To rzecz niegodna...
PETRA. Och! z tym stryjem...
STOCKMANN. To moja własna wina, trzeba mu było dawno zęby pokazać.
JOANNA. Ależ, Ottonie, twój brat ma siłę.
STOCKMANN. A ja mam prawo.
JOANNA. Tak, prawo, prawo. Co znaczy prawo wobec siły?
PETRA. Matko...
STOCKMANN. Jakto, w swobodném społeczeństwie? Prawo musiałoby ustąpić sile?
JOANNA. Zastanów się, Ottonie, gdybyś dostał dymisyę... Twoja rodzina, twoje dzieci...
PETRA. Matko, nie myśl jedynie o nas.
STOCKMANN. Więc mam z nikczemném tchórzostwem poddać się bratu, jego przeklętym żądaniom i prawdzie zaprzeczyć!... Nie miałbym odtąd w życia jednéj szczęśliwéj chwili.
JOANNA. Niech nas Bóg strzeże od szczęścia, jakie byłoby naszym udziałem, jeśli zostaniesz przy twojém postanowieniu. Nie miałbyś znowu żadnego stałego dochodu, ani środków utrzymania. Sądziłam, żeśmy dostatecznie tego losu doświadczyli. Nie zapominaj o tém, Ottonie, i pomyśl, o co tu idzie.
STOCKMANN (zaciska pięści, walcząc z sobą). I takiemi to sposobami śmie ten biurokrata uciskać uczciwego człowieka! To ohydne, Joanno.
JOANNA. Tak, to prawdziwa hańba, tak z tobą postępować, ale na świecie trzeba znieść niejednę niesprawiedliwość... Spójrz na chłopców, Ottonie, patrz na nich. Co się z niemi stanie! Nie, ty tego nie uczynisz.
WALTER I FRYDERYK (weszli właśnie do pokoju niosąc szkolne książki).
STOCKMANN. Moje dzieci. (Stoi przez chwilę, potém z silném postanowieniem). Nie, nie, choćby świat cały miał się zapaść, nigdy nie ugnę karku pod tak haniebne jarzmo (idzie do swego pokoju).
JOANNA (idąc za nim) Ottonie! co ty zamyślasz?
STOCKMANN (we drzwiach). Chcę mieć prawo śmiało spojrzéć w oczy moim dzieciom (wchodzi do siebie).
JOANNA (wybuchając łzami). Niech się teraz Bóg nad nami zmiłuje!
PETRA. Nie płacz, matko, ojciec postępuje tak, jak postępować musi. (Chłopcy zdziwieni pytają, co się tu dzieje, Petra daje im znak, ażeby milczeli).




AKT III.
Redakcya Posła ludu. W głębi drzwi wchodowe, na prawo w téjże ścianie drugie drzwi szklane, przez które widać drukarnię. W prawéj ścianie trzecie drzwi: Na środku pokoju duży stół, przykryty papierami, dziennikami, książkami. Na lewo blizko sceny okno, a przy niém biurko, z wysokiém krzesłem. Przy stole kilka foteli, około ścian, gdzieniegdzie krzesła. Cały pokój ciemny i niemiły. Meble stare, krzesła mają pokrycie brudne i podarte. W drukarni widać kilku pracujących zecerów, daléj ręczną prasę w ruchu.

SCENA PIERWSZA.
(Haustad siedzi przy stole i pisze. Niedługo wchodzi Billing z rękopismem doktora w ręku, drzwiami z prawéj strony).

BILLING. No, powiedziéć muszę...
HAUSTAD (pisząc). Czyś go pan przeczytał?
BILLING (kładąc rękopism na biurku). Czytałem.
HAUSTAD. Nieprawdaż, że doktór trochę ostro występuje.
BILLING. Każde słowo trafia, jak uderzenie młota, z druzgoczącą siłą.
HAUSTAD. Bo téż tacy panowie nie upadają od pierwszego razu.
BILLING. Z pewnością nie, ale my uderzać będziemy, dopóki nie upadną. Kiedym ten rękopism czytał, zdawało mi się, że słyszę w oddali wrzącą rewolucyę.
HAUSTAD (odwracając się). Pst! Byle tylko Thomsen coś podobnego nie usłyszał.
BILLING (ciszéj). Thomsen to tchórz, ma zajęcze serce, nie posiada ani iskry męskiéj odwagi. Tym razem jednak, pan swoję rzecz przeprowadzi? Wydrukujesz pan rozprawę doktora?
HAUSTAD. Jeżeli tylko burmistrz nie ustąpi.
BILLING. To byłoby bardzo przykre.
HAUSTAD. Na szczęście, jakikolwiek obrót rzeczy wezmą, możemy z tego skorzystać. Jeżeli burmistrz nie skłoni się do zamiarów doktora, będzie miał na karku całe małe mieszczaństwo, ze stowarzyszenia właścicieli domów; a jeśli go posłucha, to poróżni się z bogatemi akcyonaryuszami, którzy dotąd popierali go najsilniéj.
BILLING. Tak, tak, bo ci z pewnością będą musieli wyłożyć poważną sumę.
HAUSTAD. Możemy być o tém przekonani, a wówczas zrobi się wyłom w tym zaklętém kole i będziemy mogli dzień po dniu ostrzegać publiczność, że burmistrz pod żadnym względem nie odpowiada swoim obowiązkom i wszystkie urzędy miejskie, wymagające zaufania ogólnego, będą musiały przejść w ręce wolnomyślnych.
BILLING. Rzeczywiście, sprawy korzystniéj dla nas obrócić się nie mogły. Widzę to, widzę dobrze, iż jesteśmy w przededniu miejscowéj rewolucyi (ktoś stuka).
HAUSTAD. Pst! (głośno) Proszę.


SCENA DRUGA.
CIŻ I STOCKMANN (wchodzi przez drzwi na lewo w głębi).

HAUSTAD (idąc naprzeciw niemu). Ach! pan doktór. I cóż?
STOCKMANN. Drukuj, panie redaktorze, drukuj.
BILLING. Wiwat!
STOCKMANN. Drukuj pan, mówię. Wojna w mieście, panie Billing.
BILLING. Wojna? Spodziewam się, że pójdzie na noże — na śmierć i życie.
STOCKMANN. Ten memoryał będzie forpocztą, mam już w głowie materyał na cztery lub pięć innych. Gdzież Thomsen?
BILLING (woła we drzwiach drukarni). Thomsen, prosimy na chwilkę.
HAUSTAD. Cztery lub pięć artykułów, o téj saméj materyi?
STOCKMANN. Broń Boże! O zupełnie innych rzeczach, ale to wszystko poczyna się od tych robót wodnych i jedno drugie wywołuje. To tak, jak kiedy kto poruszy stary budynek.
BILLING. Tak, okazuje się konieczność, zburzenia go całego.


SCENA TRZECIA.
CIŻ I THOMSEN.

THOMSEN (wchodząc z drukarni). Zburzenia całego! Pan doktór nie chce przecież burzyć budynku kąpielowego?
HAUSTAD. Broń Boże! Tego się pan nie bój.
STOCKMANN. Nie, chodzi nam zupełnie o co innego. Co pan mówi, redaktorze, o mojéj rozprawie?
HAUSTAD. Prawdziwe arcydzieło.
STOCKMANN. Nieprawdaż? No, to mnie cieszy.
HAUSTAD. Rzecz przedstawiona jest tak jasno, tak przekonywająco, iż bez fachowego wykształcenia, można ją doskonale zrozumiéć. Kto tylko zdolny jest myśléć, niezawodnie podzieli pańskie zdanie.
THOMSEN. Tak uczynią wszyscy rozsądni ludzie.
BILLING. Rozsądni czy nierozsądni. Jedném słowem całe miasto.
THOMSEN. W takim razie, możebyśmy się odważyli na odbitkę.
HAUSTAD. Artykuł ukaże się jutro.
STOCKMANN. Nie zwlekaj pan ani jednego dnia... Panie Thomsen, uważaj, ażeby nie było błędów w korekcie. Każde słowo ma swoje znaczenie. Jeszcze o tém pomówię, gdy tu zajrzę, ażeby ją sam przejrzéć... Nie mogę wypowiedziéć, jak pragnę widziéć mój artykuł w druku, jak pragnę go rozpowszechnić.
BILLING. Rozpowszechnić... tak... lotem błyskawicy.
STOCKMANN. Po całym świecie, ażeby pojęcia wszystkich nieświadomych rozszerzyć. Trudno sobie wyobrazić, co mnie dzisiaj spotkało, chciano mi odebrać najświętsze ludzkie prawa.
BILLING. Jakto? ludzkie prawa?
STOCKMANN. Chciano mnie upokorzyć, poniżyć do rzędu marnych tchórzów; żądano, ażebym własny zysk przeniósł nad najświętsze przekonanie.
BILLING. Boże odpuść, to za wiele.
HAUSTAD. Ach! tak, można się zawsze podobnych rzeczy spodziewać.
STOCKMANN. Ale ze mną, to się nie uda, pokażę im to czarno na białém. Teraz jednoczę się z „Posłem” i dzień po dniu będę ich prażyć, tak gwałtownemi artykułami...
THOMSEN. Tak, ale... to przecież...
BILLING. Wiwat! Będzie wojna! będzie wojna!
STOCKMANN. Ja ich zmiażdżę, zniszczę i wszystkie ich twierdze zburzę, w oczach myślącéj publiczności.
THOMSEN. Tylko proszę, z umiarkowaniem, panie doktorze.
BILLING. Cóż znowu z umiarkowaniem?... Nie szczędzić dynamitu.
STOCKMANN (nie zważając, mówi daléj). Bo teraz widzicie, nie idzie już tylko o roboty wodne i kanał. Cale społeczeństwo musi być oczyszczone i zdezinfekowane.
BILLING. Zdezinfekowane. Otóż to słowo właściwe.
STOCKMANN. Precz z całą lataniną, precz z fuszerką, i to na wszystkich polach. Dziś otworzyły się przedemną nieskończone horyzonty. Potrzeba nam młodszych, świeższych chorążych, nowych dowódców na wszystkich forpocztach.
BILLING. Słuchajcie, słuchajcie!
STOCKMANN. A jeśli tylko wszyscy podamy sobie ręce, rzeczy pójdą tak gładko, jak okręt spuszczony z warsztatu. Czy nie tak?
HAUSTAD. Co do mnie, sądzę, iż teraz wszystkie urzędy miejskie powinny przejść w ręce tych, którym się z prawa należą.
THOMSEN. A jeśli tylko działać będziemy z umiarkowaniem, zdaje mi się, że nie będzie żadnego niebezpieczeństwa.
STOCKMANN. Któż u dyabła troska się o niebezpieczeństwo! To, co czynię, czynię w imię prawdy i sumienia.
HAUSTAD. Jesteś pan człowiekiem, zasługującym na wszelkie poparcie.
THOMSEN. Ma się rozumiéć, doktór jest prawdziwym przyjacielem miasta.
BILLING. Doktór Stockmann jest szczerym przyjacielem ludu.
THOMSEN. Sądzę, iż stowarzyszenie właścicieli domów przyswoi sobie te słowa.
STOCKMANN (wzruszony ściska ich za ręce). Dziękuję, dziękuję, kochani wierni przyjaciele... Jakąż radością są dla mnie takie słowa... Mój pan brat dał mi zupełnie inną nazwę. Oddam mu ja to z procentem... Teraz jednak muszę iść, mam zajrzeć do jednego biedaka... Jak mówiłem, przyjdę znowu z powodu rękopismu, proszę mi nie wykreślić żadnego wykrzyknika, a nawet dodajcie ich z pół tuzina. Dobrze, dobrze, żegnam, żegnam (obustronne pożegnania, panowie odprowadzają doktora do drzwi).
HAUSTAD. Może to być dla nas nieopłacony współpracownik.
THOMSEN. Tak, dopóki będzie się trzymał spraw kąpielowych. Gdyby jednak posunął się daléj, nie byłoby rzeczą rozsądną iść za nim.
HAUSTAD. Hm! Jednakże to samo z siebie przyjdzie.
BILLING. Bo téż jesteś pan tak strasznie ostrożny.
THOMSEN. Strasznie ostrożny! tak, kiedy idzie o tutejszych potentatów, jestem rzeczywiście strasznie ostrożny. W tych rzeczach nauczyłem się wiele w szkole doświadczenia. Ale gdy idzie o wyższą politykę, gdy chcesz pan stawać w opozycyi z rządem, obaczysz, czy ja się boję.
BILLING. Uchowaj Boże, tego się pan nie boi. Z tém wszystkiem jest w pana charakterze pewna dwoistość natury.
THOMSEN. To rzecz łatwa do zrozumienia. Jestem sumiennym człowiekiem! Gdy kto tutaj napada na rząd, nie ponosi stąd żadnéj szkody, bo ludzie biorący w nim udział, wcale się nie troszczą o to, co piszą w gazetach, mimo to, pozostają na swych stanowiskach. Ale powagi lokalne — te mogą utracić posady, a ich miejsce mogą zająć ludzie niezdolni, którzyby rządzili ze szkodą właścicieli domów i innych. Dlatego to w małéj polityce, dobrze trzymać się tego, co jest.
HAUSTAD. A cóż pan myśli o polityczném kształceniu ogółu, za pomocą samorządu?
THOMSEN. Kiedy kto ma jaki interes i chce go dobrze prowadzić, nie ma czasu o czém inném myśléć.
HAUSTAD. No, to nie chciałbym nigdy miéć żadnego interesu.
BILLING. Słuchajcie, słuchajcie!
THOMSEN. Hm! (pokazując na biurko). Tam, na redakcyjném miejscu, zasiadał przed panem naczelnik fundacyi Steinhoff.
BILLING (spluwając). Fi! taki odstępca.
HAUSTAD. Nie jestem chorągiewką na dachu — i nie będę nią nigdy.
THOMSEN. Polityk nie powinien się niczego zarzekać, panie Haustad. A pan, panie Billing, słyszałem, że dopiéro w ostatnich czasach zmieniłeś zdanie, bo starałeś się o miejsce sekretarza magistratu.
BILLING. Ja?
HAUSTAD. Czy to prawda?
BILLING. No tak; ale pan rozumiesz przecież, iż czyniłem to tylko na złość tym panom.
THOMSEN. Mnie się to nie zdaje, ale gdy mi kto zarzuca tchórzostwo i niestateczność, mogę mu odpowiedziéć: Polityczna przeszłość drukarza Thomsena jest wszystkim wiadomą. Nie dopuściłem się nigdy zmiany przekonań, stałem się tylko umiarkowanym. Serce moje należy zawsze do ludu; nie przeczę jednak, że się trochę skłaniam ku ludziom, dzierżącym władzę — to jest władzę lokalną. (Idzie do drukarni).


SCENA CZWARTA.
BILLING, HAUSTAD.

BILLING. Wartoby go się pozbyć.
HAUSTAD. Czy znasz kogo, coby nam forszusował papier i druk?
BILLING. Przeklęta rzecz, brak potrzebnego kapitału.
HAUSTAD (siadając przy biurku). Ach! gdybyśmy go mieli, to...
BILLING. Gdyby się zwrócić do doktora Stockmanna!
HAUSTAD (przerzucając papiery). Poco? on przecież sam nic nie ma.
BILLING. Tak, ale za nim stoi teść, Niels Worse, stary „lis,” jak on go nazywa.
HAUSTAD (pisząc). Czy wiesz pan na pewno, że on co ma?
BILLING. Wiem na pewno, a część jego pieniędzy musi koniecznie spaść na rodzinę przybranéj córki. Doktór Stockmann musi przecież myśléć o przyszłości swoich dzieci.
HAUSTAD (obracając się nawpół). Rachuj pan na to.
BILLING. Rachować? Ja naturalnie na nic nie rachuję.
HAUSTAD. Bo téż nie życzyłbym panu tak czynić. A na ten urząd sekretarza magistratu możesz pan także nie rachować, bo zaręczam, że go nie dostaniesz.
BILLING. Czy sądzisz pan, żem o tém nie wiedział? Owszem wolę nawet, żem go nie otrzymał. Takie odrzucenie dodaje ochoty do walki — żółć się burzy; a to się przyda w takim zapadłym kącie, jak nasz, gdzie tak rzadko zdarza się jaka podnieta.
HAUSTAD (pisząc). Ach! tak, tak.
BILLING. No... Nie długo pan o mnie usłyszy... Tylko teraz muszę zredagować zaproszenia na zebranie stowarzyszenia właścicieli domów (wychodzi na prawo).


SCENA PIĄTA.
HAUSTAD, potém PETRA.

HAUSTAD (przy biurku trzymając pióro, mówi powoli). Hm! tak... tak idą rzeczy (ktoś stuka). Proszę!
PETRA (wchodzi drzwiami na lewo w głębi).
HAUSTAD (powstając). Ach! to pani!
PETRA. Przepraszani najmocniéj.
HAUSTAD (przysuwa jéj fotel). Racz pani usiąść.
PETRA. Dziękuję, zaraz odchodzę.
HAUSTAD. Pani zapewne w interesie ojca?
PETRA. W moim własnym (wyjmuje książkę z kieszeni płaszcza). Oto angielska powieść.
HAUSTAD. Jakto? Oddajesz mi ją pani?
PETRA. Bo nie mogę jéj przetłómaczyć.
HAUSTAD. Przecież obiecałaś mi to pani wyraźnie.
PETRA. Bom jéj jeszcze nie czytała i prawdopodobnie pan nie czytał jéj także?
HAUSTAD. Nie, pani wié, że po angielsku nie umiem.
PETRA. Otóż dlatego, chciałam panu powiedzieć, że trzeba szukać czego innego (kładzie książkę na stole). Ta powieść nie jest wcale stosowna dla „Posła ludu”.
HAUSTAD. Dlaczego?
PETRA. Bo jest w zupełnéj sprzeczności z poglądami pańskiemi.
HAUSTAD. O! co do tego...
PETRA. Nie rozumiész mnie pan. Opiera się ona na tém, że nadprzyrodzona siła opiekuje się na ziemi tak zwanemi dobremi ludźmi, i wszystko dla nich na lepsze układa — wszyscy zaś tak zwani źli, są ukarani.
HAUSTAD. Ależ to bardzo ładnie. Właśnie publiczności podobają się takie rzeczy.
PETRA. I pan chcesz ją takiemi raczyć? Sam przecież nie wierzysz w to ani trochę i wiesz dobrze, iż w rzeczywistości dzieje się inaczéj.
HAUSTAD. W tém pani ma słuszność, jednak redaktor nie może zawsze postępować, jakby pragnął. W mniéj ważnych rzeczach, trzeba się stosować do poglądu czytelników. Główném zadaniem jest polityka, przynajmniéj w dziennikarstwie, a byle czytelnicy pozostali mi wierni, w kwestyi postępu i swobody nie dbam o resztę. Kiedy zaś w odcinku znajduje się powieść moralna, chętniéj wierzą temu, co zawiera sam tekst, jest to dla nich pewném ubezpieczeniem.
PETRA. Fi! Jak można zastawiać takie sidła na czytelników! Nie możesz pan być tak podstępnym. Przecież nie jesteś pająkiem.
HAUSTAD (uśmiechając się). Dziękuję pani za dobre o mnie wyobrażenie. W rzeczywistości są to poglądy Billinga, nie moje.
PETRA. Billinga?
HAUSTAD. W każdym razie w tych dniach wypowiadał podobne zdania. Jemu właśnie szło o to, ażeby ta powieść była drukowaną w odcinku „Posła”. Ja nie znam jéj wcale.
PETRA. Jakżeż może pan Billing ze swemi wolnomyślnemi poglądami?..
HAUSTAD. O, Billing jest wielostronny. Jak słyszałem, stara się o miejsce sekretarza w magistracie.
PETRA. Nie wierzę temu, panie redaktorze, jakżeżby on mógł coś podobnego zrobić?
HAUSTAD. Niech go pani sama o to zapyta.
PETRA. Nigdybym nie przypuściła czegoś podobnego o panu Billingu.
HAUSTAD (patrząc na nią badawczo). Nigdy! Więc to dla pani jest niespodzianką?
PETRA. Tak. A może téż... i nie. Ach! doprawdy, sama tego nie wiem.
HAUSTAD (uśmiechając się). Droga pani, my dziennikarze nie wiele jesteśmy warci.
PETRA. Pan rzeczywiście tak sądzi?
HAUSTAD. A przynajmniéj w wielu razach.
PETRA. Tak, w zwyczajnych okolicznościach, ale teraz, kiedy bronicie wielkiéj sprawy.
HAUSTAD. Pani mówi o sprawie ojca?
PETRA. Tak jest, sądzę, że dzisiaj musisz się pan czuć człowiekiem ważnym, człowiekiem mającym znaczenie.
HAUSTAD. Ja téż to czuję.
PETRA. Nieprawdaż? Podjąłeś się wielkiego zadania, bronić prawd nieuznanych i śmiałych przekonań. Już to samo, że pan stoisz nieustraszony na wydatném stanowisku i dajesz głos człowiekowi zelżonemu...
HAUSTAD. Szczególniéj gdy tym człowiekiem zelżonym... hm... nie wiem dobrze, jak go mam nazwać.
PETRA. Kiedy jest człowiekiem tak szlachetnym, chcesz pan powiedziéć.
HAUSTAD (ciszéj). Szczególniéj, kiedy jest on ojcem pani.
PETRA (z nagłém zdziwieniem). A więc dlatego?
HAUSTAD. Tak, Petro — panno Petro.
PETRA. Więc taki jest główny powód pańskiego działania? Nie idzie panu o rzecz samę? Nie o prawdę? Nie o gorące, wielkie przekonania mego ojca?
HAUSTAD. Naturalnie, rozumie się samo przez się, że o to także.
PETRA. Nie, wygadałeś się, panie redaktorze, i teraz ci już nie wierzę.
HAUSTAD. Nie możesz mi pani brać za złe, że przedewszystkiém idzie mi o miłość dla pani.
PETRA. Mam panu za złe, że nie byłeś szczerym względem mego ojca. Słysząc pana trzeba było wierzyć, że panu idzie nadewszystko o prawdę i dobro ogółu. I ojciec i ja wierzyliśmy panu, a pan nie jesteś takim, jakim się być wydawałeś, i tego to nie przebaczę panu — nigdy.
HAUSTAD. Nie powinnaś pani wypowiadać tego tak ostro, zwłaszcza téż teraz.
PETRA. Dlaczego?
HAUSTAD. Bo ojciec pani nie może się obejść bez mego poparcia.
PETRA (mierząc go wzrokiem). Więc jesteś pan także i takim? Fi!
HAUSTAD. Nie, nie, nie, powiedziałem to tak, tylko w żalu. Nie możesz przecież pomyśleć o mnie coś podobnego?
PETRA. Już ja wiem, co mam, myśléć. Żegnam pana.


SCENA SZÓSTA.
CIŻ I THOMSEN.

THOMSEN (wchodzi z drukarni szybko i tajemniczo). Do dyabła, panie Haustad (spostrzega Petrę). O, źle!
PETRA. Zostawiam książkę, daj ją pan komu innemu do tłómaczenia (idzie ku wyjściu).
HAUSTAD (idąc za nią). Ależ pani.
PETRA. Żegnam (wychodzi).
THOMSEN. Panie Haustad (Haustad nie słyszy; głośniéj). Panie Haustad!
HAUSTAD. Co takiego? Ach! to pan.
THOMSEN. Burmistrz jest w drukarni.
HAUSTAD. Burmistrz?
THOMSEN. Tak, i chce z panem mówić. Przyszedł tylnemi drzwiami — nie chciał, by go widziano.
HAUSTAD. Czegoż on chce?... Nie, czekaj pan, ja sam (idzie do drzwi od drukarni, otwiera je, wita się i prosi burmistrza, aby wszedł). Bacz, panie Thomsen, ażeby nikt...
THOMSEN. Rozumiem, rozumiem (wychodzi do drukarni).


SCENA SIÓDMA.
HAUSTAD, BURMISTRZ, potém THOMSEN.

BURMISTRZ. Nie spodziewałeś się pan mnie?
HAUSTAD. Właściwie nie.
BURMISTRZ (oglądając się). Jesteście tu panowie dobrze urządzeni, bardzo wygodnie.
HAUSTAD. O, co do tego... Proszę... (odbiera kapelusz i laskę od burmistrza). Niechże pan raczy usiąść.
BURMISTRZ (siadając przy stole). Dziękuję.
HAUSTAD (siada takie przy stole).
BURMISTRZ. Miałem dziś wielką — bardzo wielką nieprzyjemność, panie redaktorze.
HAUSTAD. Tak? No, przy tylu urzędowych obowiązkach...
BURMISTRZ. Dzisiejsza nieprzyjemność pochodzi od lekarza kąpielowego.
HAUSTAD. Ach! tak, od doktora?
BURMISTRZ. Napisał on o zarządzie kąpielowym rodzaj sprawozdania z powodu niektórych braków.
HAUSTAD. Ta...ak?...
BURMISTRZ. Czy panu o tém nie mówił? Zdaje mi się, że wspominał...
HAUSTAD. Tak właśnie, powiedział słów parę, które...
THOMSEN (z drukarni). Gdzież się podział ten rękopism?
HAUSTAD (gniewnie). Hm! tam leży na biurku.
THOMSEN (znalazłszy go). Dobrze.
BURMISTRZ. Ależ, to właśnie jest.
THOMSEN. Tak, to sprawozdanie doktora, panie burmistrzu.
HAUSTAD. Więc to o tym pan mówił?
BURMISTRZ. O tym samym. Cóż pan o nim sądzi?
HAUSTAD. Nie jestem fachowym... a przytém czytałem go pobieżnie.
BURMISTRZ. A chcesz go pan drukować w swoim dzienniku?
HAUSTAD. Nie odrzuca się artykułów tak znanego człowieka.
THOMSEN. Ja się nie mieszam do redakcyi dziennika, panie burmistrzu.
BURMISTRZ. Naturalnie.
THOMSEN. Muszę drukować wszystko, co mi w rękę dają.
BURMISTRZ. Jest to w porządku rzeczy.
THOMSEN. Więc muszę... (Idzie do drukarni).
BURMISTRZ. Nie, pozostań pan jeszcze chwilkę, panie Thomsen. Wszak pan zezwala, panie redaktorze...
HAUSTAD. Proszę, i owszem, panie burmistrzu.
BURMISTRZ. Jesteś pan człowiekiem rozsądnym i trzeźwo patrzącym, panie Thomsen.
THOMSEN. Takie słowa, wychodzące z takich ust, są dla mnie bardzo pochlebne.
BURMISTRZ. Człowiekiem, wywierającym wpływ na szerokie koła.
THOMSEN. Ale przeważnie, pomiędzy małoznaczącemi ludźmi.
BURMISTRZ. Ludzie, płacący małe podatki, są u nas — jak i wszędzie — najliczniejsi.
THOMSEN. To prawda, panie burmistrzu.
BURMISTRZ. Nie wątpię, że pan znasz dobrze ducha panującego w tych kołach. Nieprawdaż?
THOMSEN. Mogę temu przyświadczyć, panie burmistrzu.
BURMISTRZ. Skoro więc tak chwalebna ofiarność panuje pomiędzy średnio zamożnemi obywatelami naszego miasta, to...
THOMSEN. Jakto?
HAUSTAD. Ofiarność?
BURMISTRZ. Jest to rzeczą piękną, dowodem prawdziwych obywatelskich poczuć. Ja nie śmiałbym się tego spodziewać, jednak pan lepiej znasz nastrój miasta niż ja.
THOMSEN. Ale, panie burmistrzu...
BURMISTRZ. A ofiara, którą miasto będzie musiało ponieść, jest niemałą.
HAUSTAD. Miasto?
THOMSEN. Nie rozumiem. Wszak chodzi tylko o kąpiele!
BURMISTRZ. Według pobieżnego obrachowania, zmiany, których sobie życzy lekarz kąpielowy, kosztować będą krocie koron.
THOMSEN. To bardzo wielka suma, jednakże...
BURMISTRZ. Naturalnie będziemy zmuszeni zaciągnąć pożyczkę miejską.
HAUSTAD (podnosząc się). Jakto! miasto miałoby...
THOMSEN. Z kasy miejskiéj miałoby to być opłacone? Z kieszeni biednego, małego mieszczaństwa?
BURMISTRZ. Ależ, szanowny panie Thomsen, skądże wziąć fundusze?
THOMSEN. To rzecz akcyonaryuszów.
BURMISTRZ. Akcyonaryusze nie są w stanie dalszych ofiar ponosić.
THOMSEN. Czy to rzecz niewątpliwa, panie burmistrzu?
BURMISTRZ. Niewątpliwa. Jeśli miasto popiera żądane ulepszenia, musi samo koszt ich ponieść.
THOMSEN. Ależ u dyabła... przepraszam... to zupełnie zmienia postać rzeczy, panie Haustad.
HAUSTAD. Rzeczywiście.
BURMISTRZ. Najgorszém jednak jest to, że nas to zmusi do zamknięcia kąpieli na lat parę.
HAUSTAD. Jakto! zamknąć je, zamknąć zupełnie?
THOMSEN. Na lat parę?..
BURMISTRZ. Tak, tyle czasu co najmniéj potrwają roboty.
THOMSEN. Ależ u dyabła! panie burmistrzu, jakże my to wytrzymamy! Z czegóż będziemy żyć, my, właściciele domów?
BURMISTRZ. Na to pytanie trudno, niestety, odpowiedzieć. Jednak cóż robić? Czy pan sądzi, że przyjedzie tu choć jeden gość, gdy się rozniesie, że woda jest zatruta, że żyjemy na zarażonym gruncie, i że całe miasto...
THOMSEN. To wszystko jest tylko wytworem wyobraźni.
BURMISTRZ. Pomimo najlepszéj woli, nie mogłem dojść do innych przekonań.
THOMSEN. To rzecz niedarowana, ze strony doktora Stockmanna — przepraszam, panie burmistrzu, wszak to brat pański przecież...
BURMISTRZ. Jest to smutna prawda, panie Thomsen. Ale niestety, mój brat całe życie postępował nierozważnie.
THOMSEN. I chcesz go pan popierać w takiéj rzeczy, panie Haustad?
HAUSTAD. Któż mógł przypuścić, że...
BURMISTRZ. Napisałem krótkie sprawozdanie o istotnym stanie rzeczy — tak jak się on przedstawia z trzeźwego punktu patrzenia; a zarazem zaznaczyłem, że niektóre braki mogą być usunięte w sposób odpowiedni zasobom kasy kąpielowego zakładu.
HAUSTAD. Czy pan ma przy sobie to przedstawienie?
BURMISTRZ (sięgając do kieszeni). Wziąłem je na wypadek, gdybyście...
THOMSEN (żywo). Do stu piorunów, otóż i on!
BURMISTRZ. Kto? Mój brat?
HAUSTAD. Gdzie, gdzie?
THOMSEN. Wszedł przez drukarnię.
BURMISTRZ. Rzecz fatalna. Nie chciałbym się tu z nim spotkać, a pragnąłbym jeszcze rozmaite rzeczy omówić...
HAUSTAD (pokazując drzwi na prawo). Proszę, może pan tam wejdzie, dopóki...
BURMISTRZ. Ależ!
HAUSTAD. Jest tam tylko Billing.
THOMSEN. Prędko, prędko, panie burmistrzu. Idzie.
BURMISTRZ. Cóż robić, starajcie się go pozbyć jak najprędzéj (wychodzi na prawo drzwiami, które mu Thomsen otwiera i zamyka za nim).
HAUSTAD. Znajdź sobie jakie zajęcie, panie Thomsen (siada i pisze).
THOMSEN (bardzo pilnie przeszukuje kupę gazet, leżących na krześle z prawéj strony).


SCENA ÓSMA.
HAUSTAD, THOMSEN, STOCKMANN.

STOCKMANN (wchodząc z drukarni). Otóż jestem znowu (kładzie kapelusz i laskę).
HAUSTAD (pisząc). Już z powrotem, panie doktorze? Pośpieszcie się tam, panie Thomsen. Dziś mamy mało czasu.
STOCKMANN (do Thomsena). Niéma jeszcze korekty, jak słyszałem?
THOMSEN (ciągle szukając). Jakże to byłoby możliwém, panie doktorze?
STOCKMANN. Pojmiecie panowie łatwo moję niecierpliwość. Nie będę spokojny, dopóki się to nie wydrukuje.
HAUSTAD. Hm! To potrwa jeszcze z dobrą godzinę. Czy nie tak, Thomsenie?
THOMSEN. Lękam się tego.
STOCKMANN. Dobrze, dobrze, moi drodzy; przyjdę późniéj, przyjdę nawet chętnie dwa razy, gdy tego będzie potrzeba. Rzecz tak ważna, dobro całego miasta — nie można tego zasypiać (chce odejść, zatrzymuje się i powraca). Ach! jeszcze jedno.
HAUSTAD. Wybacz pan, ale czy nie możnaby innym razem?...
STOCKMANN. Tylko dwa słowa. Otóż gdy jutro przeczytają moje sprawozdanie i dowiedzą się, że ja w ciszy pracowałem przez całą zimę dla dobra miasta...
HAUSTAD. Ależ, panie doktorze...
STOCKMANN. Wiem, co chcesz powiedziéć; uważasz, że to był mój psi obowiązek, prosty, obywatelski obowiązek. Tak, naturalnie, wiem o tém równie dobrze, jak pan. Ale moi współobywatele... widzi pan, ci dobrzy ludzie, mają o mnie tak wielkie wyobrażenie.
THOMSEN. Tak jest; współobywatele mieli do dziś dnia wielkie wyobrażenie o panu.
STOCKMANN. I właśnie dlatego lękam się, żeby... krótko mówiąc, gdyby do panów doszło, że klasy uboższe uważają to za przypomnienie, by w przyszłości zajęły się same interesami miasta...
HAUSTAD (podnosząc się). Panie redaktorze, nie mogę przemilczéć, że...
STOCKMANN. Aha!... Domyślałem się, że są jakieś przygotowania. Ale ja nie chcę o tém słyszéć.
HAUSTAD. O czém?
STOCKMANN. No, o czémkolwiek takiém: czy to ma być fakelcug, uczta, składka na honorowy upominek, lub coś podobnego. Proszę pana, musisz mi przyrzec, że temu przeszkodzisz, i ty także, panie Thomsen. Słyszysz pan?
HAUSTAD. Panie doktorze, możemy panu zarówno teraz, jak i potém, powiedziéć czystą prawdę...


SCENA DZIEWIĄTA.
CIŻ i JOANNA wchodzi w kapeluszu i okryciu, drzwiami na lewo w głębi.

JOANNA (spostrzegając doktora). A właśnie!
HAUSTAD (idąc naprzeciw niéj). Ach! pani doktorowa!
STOCKMANN. Do licha! Joanno, czegóż chcesz tutaj?
JOANNA. Możesz się łatwo domyślić.
HAUSTAD. Racz pani usiąść.
JOANNA. Dziękuję; niech się pan nie trudzi. Proszę mi nie brać za złe, że tu przyszłam po męża; jestem matką trojga dzieci.
STOCKMANN. Czy sądzisz, że o tém nie wiemy?
JOANNA. Zdaje się, doprawdy, że dziś nie myślisz wcale o żonie i dzieciach; inaczéj nie obstawałbyś przy tém, ażeby nas pogrążyć w nieszczęście.
STOCKMANN. Czyś zmysły straciła, Joanno? Człowiek, mający żonę i dzieci, ma także prawo mówić prawdę, zajmować się czynnie dobrem swoich współobywateli i oddać wielką usługę rodzinnemu miastu.
JOANNA. Wszystko w miarę, Ottonie.
THOMSEN. Ja to zawsze mówię: wszystko w miarę.
JOANNA. Dlatego źle czynisz, panie redaktorze, że odrywasz mego męża od domu i rodziny i wciągasz w takie rzeczy.
HAUSTAD. Ja nikogo do niczego nie wciągam, pani doktorowo.
STOCKMANN. Więc sądzisz, że jabym się dał wciągnąć?
JOANNA. A jednak tak jest. Wiem dobrze, iż jesteś najmędrszym człowiekiem w mieście. Ale tak się daje łatwo oszołomić, (do Haustada). A zastanów się pan tylko, że straci swą posadę lekarza kąpielowego, jeśli wydrukuje swoje sprawozdanie.
THOMSEN. Jakto?
HAUSTAD. W takim razie miałby doktór...
STOCKMANN (śmiejąc się). A niech-no sprobują. Nie, tego nie będą śmieli uczynić, bo widzisz, mam zwartą większość za sobą.
JOANNA. Otóż to nieszczęście...
STOCKMANN. Tra-la-la, Joanno! Wróć do siebie, troszcz się o dom i o dzieci, a mnie zostaw troski o chorą ludzkość. Jak możesz się tak niepokoić, gdy ja jestem pełen otuchy i pewny zwycięstwa. (zaciera ręce, przechadzając się tu i tam). Prawda i lud zwyciężą, o tém możesz być przekonaną. Widzę już, jak tryumfujące mieszczaństwo gromadzi się około mnie. (zatrzymuje się nagle). A toż co, u licha! Cóż to jest?
THOMSEN (spoglądając na niego). O, biada! biada!
HAUSTAD (spoglądając także). Hm!
STOCKMANN. Wszakże tu leży najwyższa część stroju najwyższéj naszéj miejskiéj władzy. (podnosi w górę ostrożnie końcem palców kapelusz burmistrza).
JOANNA. Kapelusz burmistrza!
STOCKMANN. A tu jest także jego berło. Skądże się to tutaj wzięło?
HAUSTAD. No, cóż...
STOCKMANN. Rozumiem! Był tutaj, żeby was obełgać. Ha, ha!... dobrze trafił, a gdy mnie zobaczył w drukarni (wybucha śmiechem), wyniósł się, panie Thomsen.
THOMSEN (szybko). Tak, wyniósł się, panie doktorze.
STOCKMANN. Wyniósł się, a tu leży kij i... ale gdzieżeście go, u licha, podzieli? Ach! tam, naturalnie. Obaczysz, Joanno.
JOANNA. Proszę cię, Ottonie...
THOMSEN. Ależ panie doktorze, panie doktorze!


SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ, BURMISTRZ, BILLING.

STOCKMANN (kładzie kapelusz burmistrza, bierze jego laskę, idzie do drzwi, otwiera je i kłania się kapeluszém i ręką. Burmistrz, czerwony z gniewu, wchodzi, a za nim idzie Billing).
BURMISTRZ. Cóż znaczą te dzieciństwa?
STOCKMANN. Z uszanowaniem, Janie, jestem teraz najwyższą władzą miejską. (przechadza się).
JOANNA (prawie z płaczem). Ależ, Ottonie!
BURMISTRZ (idąc za doktorem). Daj mi kapelusz i laskę!
STOCKMANN. Czy sądzisz, że mi zaimponujesz tym dumnym tonem? Wczoraj miałeś mnie wysadzić, ale teraz ja ciebie wysadzam. Odbieram ci wszystkie urzędy zaufania. Czy sądzisz, żebym tego nie dokazał? Właśnie mam za sobą nieprzepartą siłę: Haustad i Billing będą w „Pośle ludu” ciskali gromy, a Thomsen stanie przeciw tobie na czele stowarzyszenia właścicieli domów.
THOMSEN. Ja dam temu pokój, panie doktorze.
STOCKMANN. Uczyń to pan tylko!
BURMISTRZ. Aha! to pan redaktor zapewne łączy się z agitacyjnym ruchem?
HAUSTAD. Nie, nie, panie burmistrzu.
THOMSEN. Pan Haustad nie jest tak szalonym, ażeby dla jakiéjś fantazyi gubił swoje pismo.
STOCKMANN (oglądając się). Cóż to znaczy?
HAUSTAD. Pan nam rzeczy przedstawił w fałszywém świetle, panie doktorze, i dlatego wspierać pana nie mogę.
BILLING. Wobec przyjaznych objaśnień, które dał mi tylko-co pan burmistrz...
STOCKMANN. W fałszywém świetle? Proszę! Wydrukuj tylko moje sprawozdanie, a sam bronić się potrafię.
HAUSTAD. Ja go nie wydrukuję. Nie mogę i nie śmiem tego uczynić.
STOCKMANN. Nie śmiesz pan? Cóż to znowu za mowa? Jesteś pan przecież redaktorem i sądzę, że redaktor rządzi dziennikiem.
HAUSTAD. Nie, panie doktorze; rządzą nim prenumeratorzy.
BURMISTRZ. Tak jest, na szczęście.
THOMSEN. Opinia publiczna, oświecone społeczeństwo, właściciele domów i im podobni rządzą dziennikiem.
STOCKMANN (zdumiony). I te wszystkie potęgi ja mam przeciwko sobie?
THOMSEN. Tak jest; wydrukowanie pańskiego sprawozdania byłoby najzupełniejszą ruiną mieszczaństwa.
STOCKMANN. To tak. (chwila milczenia).
BURMISTRZ. Mój kapelusz i laska.
STOCKMANN (zdejmuje kapelusz i kładzie go wraz z laską na stole).
BURMISTRZ (biorąc je). Prędko się skończyła twoja burmistrzowska władza.
STOCKMANN. Jeszcze się nie skończyła. (do Haustada). Więc niepodobna panu drukować w „Pośle” mego sprawozdania?
HAUSTAD. Niepodobna. A także ze względu na pańską rodzinę...
JOANNA. O tę niech się pan nie troszczy.
BURMISTRZ (wyjmując rękopism z kieszeni). Dla informacyi publiczności starczy, gdy pan to wydrukujesz. Są tu autentyczne objaśnienia. Proszę.
HAUSTAD (biorąc rękopism). Dobrze. Zaraz artykuł będzie złożony.
STOCKMANN. A mój artykuł nie!... Wyobrażacie sobie, że można mi usta zamknąć i prawdę skazać na milczenie, ale to nie pójdzie tak gładko, jak wam się zdaje. Panie Thomsen, czy chcesz pan wydrukować w osobnéj odbitce rękopism na mój koszt, moim własnym nakładem? W czterystu... pięciuset... sześciuset egzemplarzach!
THOMSEN. Gdybyś pan niewiem co obiecywał, nie odważę się coś podobnego drukować w moim zakładzie, panie doktorze. Ja tego nie mogę uczynić z powodu opinii publicznéj; pańskiego sprawozdania nikt także nie wydrukuje w mieście.
STOCKMANN. To mi je pan oddaj.
HAUSTAD (oddając mu rękopism). Proszę.
STOCKMANN (biorąc kapelusz i laskę). Pomimo to, ono się rozpowszechni. Odczytam je na wielkiém publiczném zebraniu. Niech wszyscy moi współobywatele usłyszą głos prawdy.
BURMISTRZ. Żadne stowarzyszenie w mieście nie użyczy ci na ten cel swego lokalu.
THOMSEN. Żadne; mogę pana o tém upewnić!
BILLING. A także nie uczyni tego nikt z osób prywatnych.
JOANNA. To byłoby oburzającém. Ale dlaczegóż są oni wszyscy przeciw tobie, Ottonie?
STOCKMANN (gwałtownie). Dlatego, Joanno, że są to tchórze — tak jak i ty, Joanno, bo myślą tylko o sobie i swych rodzinach, a nie o dobru ogólném.
JOANNA (biorąc jego ramię). Otóż ja im pokażę, jak tchórzliwa kobieta może okazać męską odwagę. Bo teraz jestem zupełnie po twojéj stronie, Ottonie.
STOCKMANN. Brawo, Joanno, brawo! A ja przysięgam wam, że pomimo wszystko, prawda wyjdzie na jaw. Jeżeli nie dostanę lokalu, najmę sobie dobosza z bębnem, będę z nim przebiegał całe miasto i czytać mój artykuł na placach i zbiegach ulic.
BURMISTRZ. Tak szalonym nie jesteś.
STOCKMANN. Przeciwnie — jestem.
THOMSEN. Nikt za panem nie pójdzie.
BILLING. Żadna żywa dusza.
JOANNA. Trwaj przy swojém, Ottonie. W takim razie pójdą z tobą twoi synowie.
STOCKMANN. Świetny pomysł!
JOANNA. Walter i Fryderyk pójdą za tobą z radością.
STOCKMANN. Tak; i Petra także, i ty także, Joanno.
JOANNA (uśmiechając się). Nie, ja nie; ja z okna będą na ciebie patrzéć.
STOCKMANN (obejmując ją i całując). Dziękuję ci, dziękuję, moja dzielna żono... Zbrójcie się teraz do walki, odważni panowie. Obaczymy, czy nikczemność i tchórzostwo mają siłę zamknąć usta uczciwemu człowiekowi! (wychodzi wraz z żoną drzwiami po lewéj stronie w głębi).
BURMISTRZ (wstrząsając głową, z namysłem). Więc ją także uczynił szaloną!




AKT IV.
Duża starożytna sala w domu kapitana Holstera. W głębi podwójne drzwi prowadzą do przedpokoju. W ścianie lewéj trzy okna, w środku ściany prawéj znajduje się podwyższenie, na niém stolik z dwiema lampami, karafka z wodą, szklanka, dzwonek. Salę oświetlają kinkiety, zawieszone pomiędzy oknami. Ku przodowi sceny na lewo stół z lampą, przy nim krzesło; blizko sceny na prawo drzwi i przy nich parę krzeseł.

(Liczne zgromadzenie. Obywatele miasta wszystkich stanów. Pomiędzy tłumem jest kilka kobiet i kilku uczniów. Ciągle napływa tłum drzwiami wgłębi tak, i cała sala jest napełnioną).

PIERWSZY OBYWATEL (do stojącego obok). Ty tu także, Allstecie?
DRUGI OBYWATEL. Nigdy żadnego zgromadzenia nie opuszczam.
TRZECI OBYWATEL. Przyniosłeś z sobą gwizdawkę?
CZWARTY OBYWATEL. Naturalnie. A ty nie?
TRZECI OBYWATEL. Jest. A majtek Eversen obiecał przynieść trąbkę.
DRUGI OBYWATEL. Dopiéro będzie uciecha!
INNI. Oj, uciecha! (śmieją się).
PIĄTY OBYWATEL (przystępując). O cóż tu właściwie chodzi?
DRUGI OBYWATEL. Czy nie wiész, że doktór Stockmann będzie miał odczyt przeciwko burmistrzowi?
PIĄTY OBYWATEL. Przecież to jego brat.
PIERWSZY OBYWATEL. Nic nie szkodzi. Doktór na to nie zważa.
TRZECI OBYWATEL. On nie ma słuszności. Czytałem to sam w „Pośle ludu”.
DRUGI OBYWATEL. Teraz rzeczywiście nie może miéć słuszności, bo ani stowarzyszenie właścicieli domów, ani klub obywatelski nie chcieli mu swego lokalu użyczyć.
PIERWSZY OBYWATEL. Nawet nie chciano mu dać sali w zakładzie kąpielowym.
DRUGI OBYWATEL. To już musi on stać bardzo źle.
RZEMIEŚLNIK (w innéj grupie). No, proszę mi powiedziéć, z kim tu trzymać należy?
DRUGI RZEMIEŚLNIK (w téj saméj grupie). Trzeba się kierować według drukarza Thomsena, i robić to co on. Ja czynię to zawsze.
BILLING (przeciska się z teką pod pachą przez tłum). Przepraszam, moi panowie. Proszę, przepuśćcie mnie. Jestem sprawozdawcą „Posła ludu.” Dziękuję, dziękuję (siada przy stole na lewo).
ROBOTNIK PIERWSZY. Kto to był?
DRUGI ROBOTNIK. Nie znasz go? To Billing, z gazety Thomsena.
(Holster wprowadza panią Stockmann i Petrę drzwiami na prawo. Walter i Fryderyk idą za niemi).
STOCKMANN. Sądzę, że tu będzie paniom wygodnie, można zaraz się wydostać, gdyby zanosiło się na burzę.
JOANNA. Obawia się pan hałasu?
STOCKMANN. Nie można tego wiedziéć — pomiędzy takim tłumem. Siadajcie panie, tylko spokojnie.
JOANNA (siadając). Jakto pięknie z pana strony, żeś memu mężowi téj sali użyczył.
STOCKMANN. Skoro nikt inny tego zrobić nie chciał...
PETRA (która także usiadła). Potrzeba tu było także odwagi, panie kapitanie.
STOCKMANN. Odwagi! Proszę pani, cóż to ma wspólnego z odwagą?
(Haustad i Thomsen wchodzą jednocześnie, ale każdy z osobna przeciska się przez tłum, ku przodowi).
THOMSEN (zbliżając się do Holstera). Czy doktora jeszcze niéma?
STOCKMANN. Czeka tu obok (poruszenie przy drzwiach wchodowych).
HAUSTAD (do Billinga). Otóż i burmistrz.
BILLING. Rzeczywiście.

(Burmistrz z trudnością toruje sobie drogę wśród zgromadzenia, kłaniając się uprzejmie i staje pod ścianą po lewéj stronie. Zaraz téż wchodzi doktór Stockmann drzwiami po prawéj na przodzie sceny, jest ubrany czarno, w tużurku i białym krawacie. Tu i owdzie dają się słyszeć oklaski, ale milkną wobec uciszających głosów. Zupełna cisza).

STOCKMANN (pół głosem). Joanno! jakże tam z odwagą?
JOANNA (uśmiechając się). Dobrze (ciszéj). Tylko Ottonie, błagam, nie bądź zbyt gwałtownym.
STOCKMANN. O, potrafię nad sobą panować (spogląda na zegarek, wchodzi na podwyższenie i kłania się). Jest już kwadrans po oznaczonym czasie — więc zaczynam. (Dobywa swój rękopism).
THOMSEN. Proponują, ażeby zaraz wybrać prezydującego.
STOCKMANN. Na co? To wcale niepotrzebne.
NIEKTÓRZY PANOWIE (wołają). Przecież, przecież!
BURMISTRZ. Ja także jestem zdania, że należy wybrać prezydującego.
STOCKMANN. Ależ, Janie, ja sam zaprosiłem obecnych.
BURMISTRZ. Sprawozdanie lekarza kąpielowego może dać powód do ujawnienia rozmaitych zdań.
WIELE GŁOSÓW (z pomiędzy tłumu). Przewodniczącego, przewodniczącego!
HAUSTAD. Głos ogólny zdaje się żądać przewodniczącego.
STOCKMANN (panując nad sobą). Dobrze więc, niech się stanie zadość żądaniu ogólnemu.
THOMSEN. Czyby pan burmistrz nie zechciał objąć przewodnictwa?
TRZEJ PANOWIE (klaszcząc). Brawo! brawo!
BURMISTRZ. Z różnych, łatwych do zrozumienia powodów, muszę zrzec się tego zaszczytu. Szczęściem jednak, mamy pomiędzy sobą człowieka, na którego chętnie wszyscy się zgodzą. Mam na myśli prezesa stowarzyszenia właścicieli domów, pana Thomsena, właściciela drukarni.
WIELE GŁOSÓW. Tak, tak! Thomsen, Thomsen!
STOCKMANN (zabiera swój rękopism i schodzi z wywyższenia).
THOMSEN. Zaufaniem współobywateli wezwany, czuję się przymuszonym... (Klaskania i okrzyki. Thomsen wstępuje na wzniesienie).
BILLING (pisząc). Więc, pan Thomsen, właściciel drukarni przez aklamacyę wybrany na prezydującego.
THOMSEN. Zajmując to miejsce, pozwalam sobie wypowiedziéć parę krótkich słów... Jestem spokojnym obywatelem i trzymam się rozsądnego umiarkowania — umiarkowanego rozsądku wiedzą o tém wszyscy, którzy mnie znają.
WIELE GŁOSÓW. Tak jest, Thomsenie, tak.
THOMSEN. Nauczyłem się w szkole życia i w szkole doświadczenia, że najpiękniejszą obywatelską cnotą jest umiarkowanie.
BURMISTRZ. Słuchajcie!
THOMSEN. Rozsądek i trzeźwość poglądu najlepiéj służą społeczeństwu. Chciałbym więc wpoić to przekonanie naszemu szanownemu współobywatelowi, który zgromadzenie zwołał, ażeby trzymał się w granicach trzeźwości i umiarkowania.
JAKIŚ CZŁOWIEK (we drzwiach wgłębi). Niech żyje towarzystwo wstrzemięźliwości!
JAKIŚ GŁOS. Co u dyabła!
WIELE GŁOSÓW. Pst! pst!
THOMSEN. Nie przerywajcie, panowie. Czy kto żąda głosu?
BURMISTRZ. Proszę o głos!
THOMSEN. Pan burmistrz Stockman ma głos.
BURMISTRZ. Ze względu na stosunki blizkiego pokrewieństwa — jak zapewne wszystkim wiadomo — łączące mnie z pełniącym obowiązki kąpielowego lekarza, wolałbym tu dziś wieczór głosu nie zabierać. Tymczasem moje położenie w zakładzie kąpielowym, oraz wzgląd na najważniejsze interesy miasta, zmuszają mnie postawić pewien wniosek. Jestem przekonany, że ani jeden ze zgromadzonych tu obywateli nie uważa za rzecz pożądaną, ażeby niczém niedowiedzione i przesadne pojęcia o zdrowotnych stosunkach kąpieli i miasta rozniosły się w dalszych okolicach.
WIELE GŁOSÓW. Nie, nie, nie, protestujemy!
BURMISTRZ. Stawiam więc następujący wniosek. Zgromadzenie zabrania doktorowi kąpielowemu, Stockmannowi, ustnie albo téż w innéj formie wypowiadać jego sprawozdania.
STOCKMANN (wybuchając). Zabrania! Co! co?
JOANNA (kaszle). Hm! hm!
STOCKMANN (miarkując się). No więc, zabraniajcie.
BURMISTRZ. W mojém sprawozdaniu, drukowaném w „Pośle” obznajomiłem publiczność z obecnym stanem rzeczy, ażeby wszyscy dobrze myślący obywatele, mogli o nim powziąć dokładne wyobrażenie. Można się z tego sprawozdania przekonać, że memoryał doktora — zawierający wotum nieufności dla kierowników tutejszych — zmierza w gruncie rzeczy do włożenia na barki opodatkowanych obywateli miasta — niepotrzebnego wydatku, najmniéj stu tysięcy koron. (Ogólne zaniepokojenie).
THOMSEN (dzwoni). Spokój, panowie... Co do mnie, oświadczam, iż sprawozdanie pana burmistrza upewniło mnie w zupełności. Ja także mam przekonanie, że agitacya doktora Stockmanna ma jakieś inne powody. Mówi o kąpielach, ale właściwie chodzi mu o cały przewrót miejscowy, chce on sprawy miejskie powierzyć w inne ręce. Nikt w świecie nie powątpiewa o zacności pana doktora — pod tym względem pomiędzy obecnemi panuje tylko jedno mniemanie. Ja także jestem stronnikiem samorządu, ale nie powinien on tak drogo kosztować opodatkowanych już obywateli. Nastąpić-by to jednak musiało i dlatego w tym razie oponuję najzupełniéj doktorowi Stockmannowi. I złoto przecież przepłacić można. Takim jest mój pogląd. (Ze wszystkich stron gorące przytakiwania).
HAUSTAD. Proszę o głos.
THOMSEN. Pan redaktor Haustad ma głos.
HAUSTAD. Ja także jestem znaglony do wypowiedzenia mego sposobu pojmowania rzeczy. Z początku agitacya doktora Stockmanna, z wielu stron trafiała mi do przekonania i dlatego ją popierałem, o ile mogłem bezstronnie. Potém jednak przekonaliśmy się, że wprowadzono nas w błąd fałszywém przedstawieniem.
STOCKMANN. Fałszywém.
HAUSTAD (szybko). No, powiedzmy, niezupełnie dowodném przedstawieniem. Okazało to wyraźnie sprawozdanie pana burmistrza. Spodziewam się, że nikt z obecnych nie wątpi o moich liberalnych przekonaniach. Co do tego, dość mi będzie powołać się na postawę „Posła ludu” wobec wszystkich ważnych politycznych kwestyj. Wiem jednak przez doświadczonych i rozsądnych ludzi, że dziennik polityczny w sprawach czysto lokalnych musi zachowywać się z pewną ostrożnością.
THOMSEN. Najzupełniéj zgadzam się z mówcą.
HAUSTAD. W obecnéj sprawie jest rzeczą niewątpliwą, iż pan doktor Stockmann ma przeciw sobie opinię publiczną. A jakiż, panowie, jest pierwszy i najważniejszy obowiązek redaktora? Powinien on być w zgodzie ze swemi czytelnikami. Wszakże powiedziećby można, że odbiera od nich cichy mandat, ażeby nieustannie, niezmordowanie działał dla dobra tych, co podzielają jego przekonania. Czy się w tém mylę?
LICZNE GŁOSY. Nie, nie, nie, redaktor Haustad ma słuszność.
HAUSTAD. Musiałem przejść ciężką walkę, ażeby zerwać z człowiekiem, w którego domu bywałem w ostatnich czasach częstym gościem — z człowiekiem, który do dnia dzisiejszego cieszył się niepodzielną sympatyą swych współobywateli — z człowiekiem, którego jedyną, albo też najwyraźniejszą wadą jest, że słucha raczéj głosu serca, niż rozsądku.
NIEKTÓRE GŁOSY. To prawda! Brawo, doktór Stockmann, brawo!
HAUSTAD. Obowiązki względem ogółu zmusiły mnie z nim zerwać... A do tego zmuszają mnie do walki z nim, do powstrzymania go na niebezpiecznéj drodze, na którą wstąpił, jeszcze inne względy — względy na jego rodzinę...
STOCKMANN. Trzymaj się pan wodociągów i kanału.
HAUSTAD. Wzgląd na jego żonę i opuszczone dzieci.
WALTER. Mamo! alboż tak jest?
JOANNA. Cicho, dziecko!
THOMSEN. Jeśli nikt już nie żąda głosu, to odczytam sprawozdanie pana burmistrza.
STOCKMANN. Nie potrzeba. Dziś wieczór zamierzam mówić o czém inném, a nie o całym brudzie tkwiącym w kąpielach.
BURMISTRZ (półgłosem). A to co znowu?
PIJAK (u drzwi wchodowych). Ja także jestem opodatkowanym obywatelem. I dlatego posiadam głos i zdanie. Według mego pełnego, silnego, niezmiennego przekonania...
LICZNE GŁOSY Cicho tam!
INNE GŁOSY. Upił się. Precz. (Wyprowadzają pijanego).
STOCKMANN. Proszę o głos.
THOMSEN (dzwoniąc). Pan doktór Stockmann ma głos.
STOCKMANN. Trzeba było przed kilku dniami sprobować zamknąć mi usta. Jak lew byłbym bronił moich praw najświętszych. Ale dziś ten gwałt jest mi już obojętny, bo dziś mam mówić o ważniejszych rzeczach. (Tłum otacza go bliżéj, a wśród nich widać Nielsa Worse).
STOCKMANN (mówi daléj). W tych ostatnich dniach, rozmyślałem nad wielu bardzo rzeczami, badałem, dociekałem tak wiele, że doprawdy w głowie czułem zawrót, jakby tam było młyńskie koło.
BURMISTRZ (kaszle). Hm! hm!
STOCKMANN. Potém jednak zacząłem jaśniéj patrzeć. Dojrzałem stosunek pomiędzy różnemi rzeczami i dlatego to, jestem tutaj dziś wieczór. Chcę, moi współobywatele, odkryć wam ważne rzeczy, daleko ważniejsze od takich drobiazgów jak to, że woda, sprowadzana przez nas, jest zatruta i że nasze uzdrowisko stoi na zarażonym gruncie.
LICZNE GŁOSY (krzyczą). Nie mówić o kąpielach. Nie chcemy o tém słuchać. Kąpiele niech zostaną na boku.
STOCKMANN. Powiedziałem już, że chcę mówić o wielkiém odkryciu, jakie zrobiłem w tych ostatnich dniach, oto, że wszystkie nasze źródła moralnego życia są zatrute i całe nasze społeczeństwo spoczywa na gruncie zarażonym kłamstwem.
BURMISTRZ. Takie podejrzenie!
THOMSEN (z ręką na dzwonku). Upraszam mówcę, aby się miarkował.
STOCKMANN. Kocham moje rodzinne miasto, jak tylko człowiek kochać może miejsce, w którém przeżył szczęśliwe dzieciństwo. Byłem jeszcze młodym, kiedym stąd wyjechał, a oddalenie, zgryzoty i pierwsze wspomnienia utworzyły aureolę wkoło tego miejsca i jego mieszkańców. (Gdzieniegdzie oklaski i okrzyki: brawo).
STOCKMANN. Wiele lat przeżyłem na dalekiéj północy, w okropném pustkowiu, a kiedym spotkał człowieka z ludu, który tam wśród skał i rozpadlin wiedzie najnędzniejszy żywot, myślałem nieraz, że dla tych godnych litości zwyrodniałych istot, potrzebniejszym był lekarz zwierząt niż ludzi (szemrania).
BILLING (kładąc pióro). Boże mój! Czy słyszał kto co podobnego!
HAUSTAD. To wstyd wśród porządnéj ludności.
STOCKMANN. Powstrzymajcie jeszcze swe oburzenie... Sądzę, iż nikt mnie nie posądzi, ażebym tam zapomniał o rodzinném mieście. Nieustannie przemyśliwałem nad tém, cobym mógł dla niego uczynić. Znalazłem wreszcie. Powziąłem myśl zakładu kąpielowego. (Jednocześnie oklaski i oznaki niezadowolenia). A gdy wreszcie los zdarzył, żem tu mógł powrócić, wówczas, współobywatele, zdawało mi się, że już niczego na świecie pragnąć nie mogę. Miałem tylko w sercu niezmordowaną żądzę ogólnego dobra a w szczególności dobra rodzinnego miasta.
BURMISTRZ (spoglądając w górę). Metoda jest bardzo kunsztowna — hm!
STOCKMANN. Był to rodzaj orgii szczęścia, pochodzącego z zaślepienia. Dopiero wczoraj rano, nie... właściwie stało się to onegdaj wieczorem, otworzyły mi się duchowe oczy szeroko, tak jest szeroko. I pierwszą rzeczą, jaką spostrzegłem, była to nadzwyczajna głupota władzy. (Hałas, wołania, okrzyki).
JOANNA (kaszle gwałtownie).
BURMISTRZ. Panie prezydujący!
THOMSEN (dzwoni). Na mocy posługującego mi prawa.
STOCKMANN. Jakaż to małostka, panie Thomsen, czepiać się słowa! Chciałem powiedziéć, odkryłem niebywałe fuszerki, których dopuścili się ludzie, przodujący założeniu kąpieli. Przodujących z głębi duszy znosić nie mogę — poznałem dobrze ten gatunek ludzi, podobny jest on do kóz, wśród młodych drzewek, wszędzie przynoszą szkodę; stają na drodze swobodnego człowieka, skoro się taki tylko pokaże — i byłoby najlepiéj, gdyby tak jak innych szkodników, można ich było wytępić (niepokój).
BURMISTRZ. Panie prezydujący, podobne twierdzenie...
THOMSEN (z ręką na dzwonku). Panie doktorze!
STOCKMANN. Nie rozumiem, jakim sposobem dopiéro teraz wzrok mój się na tych panach zaostrzył; gdyż miałem tu w mieście przed oczyma codziennie ich wspaniały egzemplarz — w moim bracie, Janie... upartym w swoich przekonaniach i... (śmiechy, hałasy, sykania. Pani Stockmann kaszle, Thomsen dzwoni gwałtownie).
PIJAK (który wszedł znowu do sali). Czy to o mnie, nazywam się Jan...
RÓŻNE GŁOSY. Precz z pijakiem. Za drzwi. (Wyprowadzają znowu pijaka).
BURMISTRZ. Co to za człowiek?
JEDEN Z BLIŻÉJ STOJĄCYCH. On nie stąd.
THOMSEN. Mów pan daléj, panie doktorze, staraj się pan tylko o pewne umiarkowanie.
STOCKMANN. Dobrze więc, kochani współobywatele, nie będę się daléj rozszerzał o przodujących nam ludziach. Jeżeli kto z tego, com powiedział, sądzi, że chciałem dziś wieczór dać się tym panom we znaki — to się myli, myli się bardzo; bo mam błogie przekonanie, że oni należą do przeżytków upadającego świata pojęć, sami oddają sobie ostatnie hołdy. Niepotrzeba wcale pomocy lekarskiéj, ażeby ich zgon przyśpieszyć. Na przyszłość więc, ten gatunek nie przedstawia niebezpieczeństwa. To nie on w rzeczywistości zatruwa nasze duchowe życie i zaraża nam grunt pod nogami! Ci ludzie nie są właściwie najgroźniejszemi wrogami prawdy i swobody.
GŁOSY ZE STRON ROZMAITYCH. Któż więc! Trzeba ich wymienić.
STOCKMANN. Możecie być pewni, że to zrobię, lecz to stanowi właśnie jądro wielkiego odkrycia, jakie wczoraj uczyniłem (podniesionym głosem). Najgroźniejszym wrogiem prawdy i swobody — jest zwarta większość; tak, ta przeklęta zwarta liberalna większość — ona jest naszym najzaciętszym wrogiem. No, teraz wiecie. (Ogromny hałas, wszyscy krzyczą, tupią, sykają. Niektórzy starsi panowie zamieniają pomiędzy sobą spojrzenia i zdają się dobrze bawić. Pani Stockmann podnosi się niespokojnie, Fryderyk i Walter zbliżają się do hałasujących uczni. Thomsen dzwoni i wzywa do porządku. Billing i Haustad rozmawiają żywo. Wreszcie się ucisza).
THOMSEN. Prezydyum wyraża nadzieję, że mówca swoje nierozważne twierdzenia cofnie.
STOCKMANN. Nigdy, panie Thomsen. Bo któż, jeśli nie większość, pozbawiła mnie swobody i chce mi przeszkodzić w wypowiedzeniu prawdy?
HAUSTAD. Większość ma zawsze słuszność za sobą.
BILLING. I prawdę także.
STOCKMANN. Mówię, że większość nigdy nie ma słuszności po swojéj stronie. Jest to tylko społeczne kłamstwo, będące w powszechnym obiegu, przeciw któremu każdy myślący, swobodny człowiek protestować musi. Któż to stanowi większość mieszkańców każdego kraju, mądrzy czy głupi? Sądzę, iż wszyscy zgodzimy się na to, że właśnie głupi stanowią na całéj ziemi ogromną większość. Nigdy jednak nie może być słuszném, ażeby głupi przewodzili nad mądremi. (Hałas i krzyki). Tak, tak, możecie mnie przekrzyczéć, ale nie przekonać. Większość, niestety, ma siłę — nigdy przecież nie ma słuszności. Słuszność jest przy mnie i przy kilku jednostkach. Mniejszość ma zawsze słuszność. (Znowu hałasy).
HAUSTAD. Ha ha! od onegdaj doktór Stockmann został arystokratą.
STOCKMANN. Zaznaczyłem dobrze, że ani na chwilę nie myślę o małéj, krótkowzrocznéj gromadzie, która została się po za nami. Pulsujące życie nie ma z nią nic wspólnego. Ja mówię tylko o niektórych z pomiędzy nas, co zrozumieli młode kiełkujące dopiéro prawdy. Ci znajdują się po większéj części pomiędzy forpocztami, wysuniętemi o tyle naprzód, że zwarta większość zdążyć za niemi nie może — tam walczą oni za prawdy zbyt świeże jeszcze, by mogły dojść do świadomości świata i zdobyć sobie większość.
HAUSTAD. No, jeśli doktór nie jest arystokratą, stał się rewolucyonistą.
STOCKMANN. Tak, panie Haustad, jestem rewolucyonistą, bo zamierzam walczyć z utartém kłamstwem, jakoby większość była w posiadaniu prawdy. Około jakich-że to prawd skupia się większość? Około tych, które są tak dawne, że sobie wywalczyły prawo bytu, a gdy prawda zestarzeje się tak bardzo, często staje się kłamstwem (śmiechy i szydercze wołania). Tak, tak, możecie wierzyć mi lub nie, ale prawdy nie mają żywotności Matuzala, jak to sobie ludzie wyobrażają. Zwyczajna, normalna prawda żyje — przypuśćmy piętnaście, szesnaście, najwyżéj dwadzieścia lat; rzadko kiedy dłużéj. Ale takie przeżyte prawdy są zwykle okrutnie chude i twarde, a przecież wówczas to dopiéro większość się niémi zajmuje i narzuca je ludzkości, jako zdrowy pokarm duchowy. Ja przecież mogę was zapewnić, niéma w nich pożywności żadnéj, a jako lekarz, muszę się znać na tém. Wszystkie owe prawdy, uznane przez większość, podobne są do zleżałéj słoniny, do staréj zapleśniałéj szynki, i z nich to pochodzi moralny skorbut, który grasuje wśród społeczeństwa.
THOMSEN. Zdaje mi się, iż szanowny mówca bardzo daleko odbiega od swego przedmiotu.
BURMISTRZ. Podzielam w zupełności zdanie przewodniczącego.
STOCKMANN. W takim razie podzielasz, Janie, niemądry pogląd. Trzymam się jaknajściśléj przedmiotu, bo wszakże mówię tu o masach, o większości, o téj nieszczęsnéj zwartéj większości, która zatruwa źródła duchowego życia i zaraża nam grunt pod nogami.
HAUSTAD. I to ma robić wielka wolnomyśląca większość ludu, dlatego, że jest dość rozsądną, by trzymać się tylko pewnych i uznanych prawd?
STOCKMANN. Ach! kochany panie Haustad, nie mówże pan o uznanych prawdach, o prawdach, których trzyma się większość — są to te, za które walczyli nasi dziadowie. My, co wierzymy w żywotne prawdy, o jakie walczą na forpocztach, nie mamy już dla nich uznania, bo jestem przekonany, iż niéma innych pewnych prawd nad te stare i zepsute, które nie mogą pójść na zdrowie żadnemu społeczeństwu.
HAUSTAD. Zamiast takich rozumowań, wolelibyśmy usłyszéć, jakie to są stare zużyte prawdy, któremi żyjemy. (Liczne przytakiwania).
STOCKMANN. Och! mogę ich wam mnóstwo wyliczyć, jednakże trzymać się będę tylko jednéj, powszechnie uznanéj prawdy, będącéj w gruncie rzeczy szkaradném kłamstwem, którą nietylko żyje pan Haustad i „Poseł ludowy” ale i liczni stronnicy „Posła.”
HAUSTAD. A to jest?...
STOCKMANN. Nauka, którąście otrzymali od rodziców, a bezmyślnie rozpowszechniacie szeroko, nauka, że tłum, gromada, masa, stanowi jądro narodu — a nawet jest samym narodem — i że pospolity człowiek, ten nasz ciemny, umysłowo nierozwinięty współobywatel, posiada takie samo prawo wyrokowania, panowania i rządzenia, co wykształcona i myśląca mniejszość.
BILLING. Taka obelga!...
HAUSTAD (woła jednocześnie). Obywatele! dowiedźcie mu, że tak nie jest.
OBURZONE GŁOSY. Ha ha ha! My nie jesteśmy narodem! Tylko wyjątki mają rządzić!
ROBOTNIK. Precz z takim, co to utrzymuje!
INNY ROBOTNIK. Precz z nim!
OBYWATEL (krzyczy). Wyrzucić go! (Gwałtowne krzyki i sykania).
STOCKMANN (gdy się hałas nieco uciszył). Bądźcież rozsądni. Czyż nie możecie nawet raz jeden głosu prawdy wysłuchać? Nie wymagam bynajmniéj, ażebyście mi przyznali słuszność, mogłem się tylko spodziewać, że pan Haustad przyzna mi słuszność, bo pan Haustad ma sławę swobodnego myśliciela.
ZEWSZĄD PYTANIA (półgłosem). Co on mówi? Swobodnym myślicielem? Co? Redaktor Haustad?
HAUSTAD (woła). Dowiedź, doktorze Stockmannie. Kiedym ja to napisał?
STOCKMANN (po chwili), Tak, masz pan słuszność, nie miałeś nigdy odwagi tego napisać. Nie będę tak okrutnym, ażeby pana brać na tortury. Ja więc będę swobodnym myślicielem — i przekonani was dowodnie, że „Poseł ludu,” bezwstydnie wodził was za nos, kiedy wam mówił, że lud, że masy są właściwém jądrem narodu. Widzicie, jest to sobie tylko dziennikarskie kłamstwo. Tłum stanowi tylko surowy materyał, z którego my — najlepsi możemy dopiéro wykształcić naród (szepty, śmiechy, niepokój). Przypatrzcie się tylko zwykłéj chłopskiéj kurze. Jakież jest mięso takiego zbiedzonego stworzenia? Wspominać o tém nie warto. I jakie to jaja znosi taka kura? Porządnego kruka są większe. Ale spójrzcie na rasową hiszpańską, lub japońską kurę, albo na wykwintnego bażanta, lub perlicę — jaka różnica! A daléj pozwalam sobie zwrócić waszę uwagę na psy, na które tak zblizka patrzymy. Weźcie zwykłego chłopskiego psa — takiego wstrętnego, ze zwichrzoną szerścią pospolitego kundla, którego każdy na ulicy potrąci. Postawcie tego kundla przy pudlu, od kilku pokoleń znajdującego się w wykwintnych domach, dobrze żywionego, co miał sposobność słyszeć harmonijne głosy i muzykę. Mózg pudla ukształtował się inaczéj niż kundla, możecie być tego pewni. Takich cywilizowanych pudlów kuglarze uczą nadzwyczajnych sztuk, którychby się kundel nigdy nauczyć nie zdołał (hałasy i śmiechy).
JEDEN Z OBYWATELI (woła). Przecież nie chcesz pan z nas robić psów.
INNY SŁUCHACZ. Nie jesteśmy zwierzętami, panie doktorze.
STOCKMANN. No, no, moi najlepsi, wszyscy jesteśmy zwierzętami, jak tego potrzeba, tylko wykwintnych zwierząt nie wiele pomiędzy nami. Och! jest ogromna różnica pomiędzy człowiekiem — pudlem, a człowiekiem — kundlem, najzabawniejszém zaś jest to, że redaktor Haustad jest mego zdania, dopóki chodzi tylko o czworonożne zwierzęta.
HAUSTAD. Daj mi pan raz pokój.
STOCKMANN. Zaraz. Ale skoro tylko zastosuję prawo do dwunożnych, nie śmie on już miéć swoich poglądów, ani nawet nie śmie myśléć, wtedy wywraca do góry nogami całą naukę i głosi w „Pośle ludu,” że chłopska kura i kundel są tém samém, co najlepsze gatunki tych zwierząt. Tak to zawsze bywa, gdy komu chłop siedzi na karku i gdy kto duchowego wykwintu nie zdołał w sobie wyobrazić.
HAUSTAD. Nie mam żadnéj pretensyi do jakiegobądź rodzaju wykwintu. Pochodzę z prostych chłopów i szczycę się tém, żem głęboko zrośnięty z tym ludem, któremu tu urągają.
WIELU ROBOTNIKÓW. Wiwat, Haustad! Brawo! Wiwat!
STOCKMANN. Rodzaj ludu, o którym tu mówię, istnieje nietylko w najniższych warstwach, rośnie on, panoszy się, pełza, nawet na społecznych wyżynach. Patrzcie tylko na waszych eleganckich obywateli. Mój brat, Jan, tak samo należy do téj wielkiéj gromady, jak bardzo wielu innych... (śmiechy i sykania).
BURMISTRZ. Protestuję przeciw takim osobistym napaściom.
STOCKMANN (niezmięszany). Nie dlatego, że tak jak i ja pochodzi z dawnych bezużytecznych rozbójników morskich, przybyłych z Pomeranii, czy już nie wiém skąd, którzy rzeczywiście dali początek nam — Stockmannom...
BURMISTRZ. Śmieszna baśń. Niedowiedziona.
STOCKMANN. Tylko, że on jedynie żyje myślami swych przodków. Kto tak czyni, należy do duchowo nierozwiniętego plebsu. I dlatego to memu imponującemu bratu, Janowi, w gruncie rzeczy tak bardzo brakuje wyrobienia i swobodnéj myśli.
BURMISTRZ. Panie prezydujący!
HAUSTAD. Innemi słowy, wyrobionemi są tylko prawdziwie wolnomyślni. Nowe zupełnie odkrycie (śmiechy).
STOCKMANN. Rzeczywiście; to należy do mego odkrycia. Powiem jeszcze, wolnomyślność jest jednoznaczną z obyczajnością i dlatego uważam, iż jest to rzecz zupełnie dla „Posła” nieodpowiednia, bo on co dzień głosi błędną naukę, że masy, tłum, zwarta większość, zaarendowała jedynie wolnomyślność i moralność — a zepsucie i wszelkie duchowe brudy są tylko wynikiem kultury, właśnie jak brudy osiadające w kąpielach, pochodzą od garbarni, położonych wyżéj w Mühlthalu (hałas i przerwy. Doktór nieporuszony w swym zapale śmieje się). A przecież tenże sam „Poseł ludu” może także nauczać, iż masy powinny być wyżéj kształcone. U licha! gdyby brać w rachubę dowodzenia „Posła,” byłoby to przyprawiać masy o zgubę! Na szczęście jednak, jest to tylko starém odziedziczoném kłamstwem, że kultura demoralizuje. Nie, to ogłupienie, bieda, nędza, czyli mówiąc krótko, wszystkie zła życia powodują zepsucie. W domu, w którym podłoga nie jest codziennie zamiataną — żona moja utrzymuje, że powinna być nawet szorowaną, ale to nie jest dowiedzioném — w takim domu utraca człowiek we dwa lub trzy lata zdolność myślenia i działania moralnie. Brak tlenu osłabia przekonania, a zdaje się, że istnieje brak tlenu w wielu, bardzo wielu domach naszego miasta, skoro całéj zwartéj większości tak dalece brakło sumienia, iż to, co być miało najwyższym wykwitem miasta, zbudowała na błotnistym gruncie fałszu i kłamstw.
THOMSEN. Podobna obelga nie powinna być rzucona w oczy całego zgromadzenia obywateli.
JAKIŚ PAN. Wnoszę, ażeby mówcy głos odebrać.
GWAŁTOWNE GŁOSY. Tak, tak, dobrze powiedziane. Należy mówcy głos odebrać.
STOCKMANN (zapalając się). Będę krzyczał prawdę na wszystkich ulicach, wydrukuję ją w obcych dziennikach, ażeby cały kraj wiedział, co się tu dzieje.
HAUSTAD. To tak wygląda, jak gdyby pan doktór chciał koniecznie miasto zrujnować.
STOCKMANN. Tak bardzo kocham rodzinne miasto, iż wolałbym je widziéć zrujnowane, niż kwitnące za pomocą kłamstwa.
THOMSEN. To za silne (hałas i gwizdanie).
JOANNA (kaszle daremnie, doktór tego nie słyszy).
HAUSTAD (panując nad hałasem). Kto chce zrujnować całe obywatelstwo, ten jest jego wrogiem.
STOCKMANN (ze wzrastającym zapałem). Nie. Powinni być wyniszczeni, jak szkodliwe zwierzęta ci wszyscy, co kłamstwem żyją. Wy to rozsiewacie zarazę na cały kraj i doprowadzacie go do tego, iż zasługuje także na zniszczenie. A gdyby już do tego doszło, powiedziałbym z głębi serca: Niechby przepadł taki kraj i taki lud.
JAKIŚ CZŁOWIEK (wśród tłumu). Tak może mówić tylko wróg ludu!
BILLING. Słuchajcie, słuchajcie! Oto głos ludu.
CAŁY TŁUM. Tak, tak, to wróg ludu. On nienawidzi rodzinnego miasta, nienawidzi całego ludu.
THOMSEN. Jako obywatel miasta, jako człowiek jestem głęboko poruszony tém, com tu musiał wysłuchać. Pod pewnym względem, doktór Stockmann uchylił maski w sposób trudny do uwierzenia. Niestety! muszę przywtórzyć temu, co wypowiedzieli przed chwilą szanowni obywatele, i dlatego uważam, iż powinniśmy sformować odpowiedni wniosek. Zgromadzenie oświadcza, iż lekarz kąpielowy doktór Otton Stockmann jest wrogiem ludu”. (Burzliwe przywtórzenia. Otaczają doktora z gwizdaniem i sykaniem. Pani Stockmann i Petra powstają, Fryderyk i Walter biją się ze współuczniami, którzy gwiżdżą. Starsi ich rozdzielają).
STOCKMANN (do gwiżdżących). Szaleni... szaleni... powiadam wam.
THOMSEN (dzwoniąc). Doktór Stockmann już nie ma głosu. Formalna rezolucya musi być wydana. Ażeby jednak oszczędzić osobiste uczucia, powinna być spisaną i tajemną. Panie Billing, masz pan papier?
BILLING. Jest, jest. Biały czy niebieski?
THOMSEN (powstając). Dobrze, w ten sposób pójdzie prędzéj. Pokraj go pan na drobne kawałki... Tak (do zgromadzonych). Papier niebieski oznacza odrzucenie mego wniosku, biały, przyjęcie. Ja sam zbierać będę głosy. (Burmistrz opuszcza salę, Thomsen z innym obywatelem obchodzi z papierami i kapeluszem zgromadzenie).
PAN PIERWSZY (do Haustada). Cóż to się doktorowi stało? Co mamy o tém myśléć?
THOMSEN. Pan wié, jak on był zawsze nierozważnym.
PAN DRUGI (do Billinga). Pan był w zażyłości z jego rodziną. Czy on przypadkiem nie pije?
BILLING. Boże! Cóż mam na to odpowiedziéć? Poncz nie schodził u niego ze stołu.
PAN TRZECI. Wolałbym sądzić, że nie zawsze jest przy zdrowych zmysłach.
PAN PIERWSZY. Jeśli tylko obłąkanie u nich nie jest dziedziczne.
BILLING. I to być może.
PAN CZWARTY. Nie, to tylko czysta złość i chęć zemsty.
BILLING. Rzeczywiście, w tych dniach żądał podwyższenia pensyi, ale jéj nie otrzymał.
KILKU PANÓW (jeden przez drugiego). To wszystko tłómaczy.
PIJANY (wśród tłumu). Ja chcę rzucić niebieską kartkę i białą także.
WOLANDA. Znowu ten pijak. Precz z nim!
NIELS WORSE (zbliżając się do doktóra). No! widzisz sam teraz, do czego podobne figle prowadzą?
STOCKMANN. Spełniłem tylko moję powinność.
NIELS WORSE. Coś to mówił o garbarniach w Mülthalu?
STOCKMANN. Słyszeli wszyscy. Mówiłem, że z tych garbarni cały brud tutaj spływa.
NIELS WORSE. I z mojéj także?
STOCKMANN. Niestety! ta jest najgorszą.
NIELS WORSE. I chcesz to drukować w gazetach?
STOCKMANN. Nic nie chowam pod korcem.
NIELS WORSE. Może cię to drogo kosztować (odchodzi).
TŁUSTY PAN (przystępując do Holstera, nie witając się z paniami). To tak kapitanie, wynajmujesz swój dom wrogowi ludu.
STOCKMANN. Sądzę, panie Wiek, że mogę rozporządzać moją własnością, jak mi się podoba.
TŁUSTY PAN. To nie możesz pan miéć nic przeciw temu, bym ja tak samo postąpił z moją własnością.
STOCKMANN. Co pan przez to rozumiesz?
TŁUSTY PAN. Jutro się pan o tém dowié (odwraca się i odchodzi).
PETRA. Czy to nie był właściciel statku, którym pan dowodzi?
STOCKMANN. Tak, to przemysłowiec Wiek.
THOMSEN (z kartkami w ręku wstępuje na podwyższenie i dzwoni). Panowie, pozwalam sobie udzielić wam rezultat głosowania. Jednomyślnie, prócz jednego głosu...
MŁODY PAN. Ten jeden pochodził od tego pijaka.
THOMSEN. Jednomyślnie prócz jednego głosu, który pochodził od pijaka, lekarz kąpielowy doktór Otton Stockmann, ogłoszonym jest wrogiem ludu, przez to obywatelskie zebranie (przytakujące wołania). Niech żyje nasze szanowne obywatelstwo! (nowe przytakujące okrzyki). Niech żyje nasz dzielny, czynny burmistrz, który tak szlachetnie głos krwi uciszył! (Wiwaty). Posiedzenie zamknięte.
BILLING. Okrzyk na cześć prezydującego.
TŁUM. Niech żyje drukarz Thomsen!
STOCKMANN. Palto i kapelusz, Petro. Kapitanie, czy masz na swoim statku miejsce dla pasażerów do Nowego Świata.
STOCKMANN. Dla pana i jego rodziny miejsce się znajdzie zawsze.
STOCKMANN (w czasie gdy Petra pomaga mu włożyć palto). Dobrze! Chodź, Joanno! Chodźcie, dzieci! (podaje żonie ramię).
JOANNA (cicho). Kochany Ottonie, zejdźmy lepiéj tylnemi wschodami.
STOCKMANN. Wcale nie tylnemi wschodami, Joanno! (podniesionym głosem). Usłyszycie jeszcze o wrogu ludu, zanim otrząśnie proch z nóg swoich, ale ja nie powiem według waszéj chrześcijańskiéj moralności: przebaczam wam, bo nie wiecie, co czynicie.
THOMSEN (woła). Panie doktorze, to bluźnierstwo.
BILLING. Rzeczywiście! to za wiele.
GRUBY GŁOS. Co! On się jeszcze odgraża!
GROŹNE GŁOSY. Wyrzucić go oknem, wyprawić mu kocią muzykę. Wygwizdać go. (Gwizdania, sykania, dzikie głosy, Stockmann z rodziną idzie ku wyjściu. Holster toruje mu drogę).
CAŁY TŁUM (wrzeszczy za odchodzącemi). Wróg ludu! wróg ludu! wróg ludu!
BILLING (porządkując swoje notatki). Dzisiaj, doprawdy, niebezpiecznie byłoby pić poncz u doktora. (Wszyscy cisną się do wyjścia. Hałas wzmaga się na zewnątrz. Słychać z ulicy wołania; „Wróg ludu! Wróg ludu!“)




AKT V.
Gabinet doktora Stockmanna. Wkoło ścian półki z książkami i szafy z różnemi narzędziami. W głębi drzwi do przedpokoju. Drzwi w głębi do przedpokoju, drzwi w téjże ścianie na lewo do innych pokoi. W prawéj ścianie dwa okna, w nich kilka wybitych szyb. W środku pokoju biurko pełne papierów i książek. Cały pokój w nieporządku, godzina przedpołudniowa.

SCENA PIERWSZA.
(Stockmann schylony przy jednéj z szaf i kijem coś z pod niéj dostaje. Wydobywa wreszcie kamień. Potém Joanna).

STOCKMANN (zwracając się do drzwi mieszkania). Joanno! jeszcze jeden.
JOANNA (z sąsiedniego pokoju). Znajdziesz ich pewno mnóstwo!
STOCKMANN (składa kamień na kupę innych, leżących na stole). Te kamienie chować będę jak relikwie, Fryderyk i Walter będą je codziennie oglądać, a gdy umrę, zostawię im je jako dziedzictwo (szuka na półkach pomiędzy książkami). Czy służąca nie była u szklarza?
JOANNA (wchodząc). Była, ale powiedział, że nie wié, czy będzie mógł przyjść dzisiaj.
STOCKMANN. Obaczysz. Nie będzie śmiał.
JOANNA. Służąca tak samo myślała; on lęka się swoich sąsiadów (zwracając się do drugiego pokoju). Czego chcesz, Elizo? A tak (idzie do niéj i zaraz powraca). List do ciebie, Ottonie.
STOCKMANN. Daj (otwiera i czyta). A tak.
JOANNA. Od kogo to?
STOCKMANN. Od Jana. Oddala nas.
JOANNA. Niepodobna! Taki porządny człowiek...
STOCKMANN (zaglądając do listu). Pisze, iż nie może inaczéj postąpić. Przykro mu to, ale musi — ze względu na współobywateli — na opinię publiczną — jest zależnym, musi ulegać wpływowym osobom.
JOANNA. Widzisz, Ottonie.
STOCKMANN. Tak, widzę, wszyscy razem są tchórzami. Nikt nie śmie ze względu na innych (rzuca list na stół). Ale teraz jest nam to obojętne. Udamy się do Nowego Świata.
JOANNA. Ottonie, czyś ty to dobrze rozważył? Emigracya...
STOCKMANN. Mam tu może pozostać — gdzie postawiono mnie pod pręgierzem jako wroga ludu, napiętnowano, wytłuczono szyby — i patrz, Joanno, rozdarto mi tużurek.
JOANNA. O! to twój najlepszy.
STOCKMANN. Nie trzeba nigdy kłaść najlepszych szat, kiedy się walczy za prawdę i swobodę. No, to nic nie znaczy, ale żeby motłoch śmiał w taki sposób na mnie uderzyć, jak gdyby był mnie równym, tego przenieść nie mogę.
JOANNA. Tak, obeszli się z tobą nikczemnie, ale czyż dlatego mamy ojczyznę porzucić na zawsze?
STOCKMANN. Alboż sądzisz, że w innych miastach tłum jest mądrzejszym niż tutaj? Wszędzie on wyciosany jest z jednego drzewa. Niech kundle szczekają, to jeszcze nie jest najgorszém, najgorszém jest to, że w całym kraju ludzie są niewolnikami stronnictw. Wprawdzie co do tych rzeczy, nie jest lepiéj na wolnym zachodzie. Tam także grasuje zwarta większość i liberalne pojęcia i wszystkie tym podobne dyabelstwa, ale widzisz, tam stosunki są szersze, tam mogą zamordować, ale nie będą, jak tutaj, pomału na śmierć zakłuwać szpilkami swobodnego człowieka. A wreszcie, można tam się trzymać zdaleka od spraw publicznych (przechadza się). Gdybym tylko wiedział, że tam gdzie można kupić za tanie pieniądze las dziewiczy albo maleńką, południową wysepkę.
JOANNA. Ależ chłopcy, Ottonie.
STOCKMANN (zatrzymując się). Jakaś ty dziwna, Joanno. Chcesz-że, by chłopcy wzrastali w takiém społeczeństwie jak nasze? Sama przecież widziałaś wczoraj, że połowa przynajmniéj ludności jest szaloną zupełnie, a jeśli druga połowa nie straciła rozumu, to tylko dlatego, że nie ma zgoła nic do stracenia.
JOANNA. Bo téż, Ottonie, jesteś tak nieostrożnym w mowie.
STOCKMANN. Tak! może to nieprawda, com mówił? Czy jest jedno pojęcie, któregoby nie przewrócili do góry nogami? Alboż nie mieszają sprawiedliwości i bezprawia w jednę gmatwaninę? Czy nie nazywają kłamstwem tego, co dla mnie jest prawdą? A co najszaleńsze, całe gromady dorosłych ludzi wyobrażają sobie i wmawiają w drugich, że są wolnomyślne.
JOANNA. Tak, być może, iż to jest szaleństwem.


SCENA DRUGA.
CIŻ I PETRA (wchodzi z przyległego pokoju).

JOANNA. Wracasz już ze szkoły?
PETRA. Tak. Oddalono mnie.
JOANNA. Oddalono?
STOCKMANN. I ciebie także.
PETRA. Tak, pani Busch mnie oddaliła, a ja uważałam za stosowne, odejść w téj chwili.
STOCKMANN. Słusznie, moje dziecko.
JOANNA. Któż mógł przypuścić, że pani Busch jest tak złą?
PETRA. O mamo! pani Busch złą nie jest, widziałam wyraźnie, jak jéj to było przykro; ale sama mówiła, iż nie śmiała inaczéj uczynić.
STOCKMANN (uśmiechając się zaciera ręce). Nie śmiała inaczéj. To paradne.
JOANNA. Ach! tak, po szkaradnych wypadkach wczoraj wieczorem.
PETRA. To nie tylko to. Posłuchaj, ojcze.
STOCKMANN. Cóż?
PETRA. Pani Busch pokazała mi trzy listy, które otrzymała dziś rano.
STOCKMANN. Naturalnie, wszystkie trzy bezimienne.
PETRA. Tak.
STOCKMANN. Bo nie mają odwagi podpisać się, Joanno.
PETRA. W dwóch pisano, iż jakiś pan, który często bywał u nas, opowiadał wczoraj w klubie, że ja w wielu rzeczach jestem straszliwie wolnomyślną...
STOCKMANN. I temu pewno nie zaprzeczyłaś.
PETRA. Spodziewam się. Pani Busch sama jest dość wolnomyślną, skoro tylko jesteśmy na cztery oczy, ale gdy się to o mnie rozniosło, nie śmiała mnie zatrzymać.
JOANNA. I to opowiadał ktoś, co u nas bywał! Widzisz, Ottonie, co ci przyszło z twojéj gościnności.
STOCKMANN. W takich warunkach nie możemy żyć dłużéj. Joanno, pakuj jak możesz najprędzéj. Wyjeżdżajmy. Im prędzéj, tém lepiéj.
JOANNA. Cicho... zdaje mi się, że ktoś wszedł. Wyjrzyj-no, Petro.
PETRA (otwierając drzwi). Ach! to pan, panie kapitanie. Proszę.


SCENA TRZECIA.
CIŻ I HOLSTER (wchodzi z przedpokoju).

HOLSTER. Dzień dobry! Pomyślałem sobie, że muszę pójść i zobaczyć, jak tu rzeczy stoją.
STOCKMANN (ściskając mu rękę). To pięknie z pana strony.
JOANNA. Jeszcze raz przyjm pan serdeczne dzięki, żeś nas odprowadził.
PETRA. Ale jakżeś się pan dostał z powrotem do domu?
HOLSTER. O, to się łatwo zrobiło. Nie należę do ułomków, a tutejsi ludzie potrzebują tylko cugli!
STOCKMANN. Ha! to tchórzostwo najbardziéj oburza. Chodź-no pan tutaj, mam coś do pokazania. Oto kamienie, które na nas rzucano. Patrz pan, w całéj kupie tylko dwa są porządne, reszta to zwykłe kamuszczki. A przecież klęli i wrzeszczeli na dworze, iż chcą mnie zamordować, tak, ale czyn — czyn, to zupełnie co innego. Co do czynów, stoimy źle bardzo tu w mieście.
HOLSTER. Tym razem, doktorze, to bardzo szczęśliwie, dla pana.
STOCKMANN. Rzeczywiście. A przecież to oburza, bo niechby tylko przyszło do istotnéj bójki, zniknęłaby cała opinia publiczna. Wtedy, kapitanie, zwarta większość biegłaby, jak trzoda świń do lasu, szukać bezpiecznéj kryjówki. Jest to myśl tak smutna, że gryzie jak robak... Ale u dyabła — w gruncie rzeczy, są to wszystko głupstwa. Nazwali mnie wrogiem ludu — dobrze, więc takim będę.
JOANNA. Nigdy nim nie będziesz, Ottonie.
STOCKMANN. Nie zaręczaj za to Joanno. Niegodziwe słowo może podziałać jak ukłócie w płuca, a to przeklęte słowo — nie mogę go się pozbyć — wryło mi się w serce, leży tam i gryzie jak kwas żrący — magnezya na to nie pomoże.
PETRA. Ba! Ojcze, powinieneś śmiechem wyrzucić je z serca.
HOLSTER. Ludzie, panie doktorze, prędko zmienią zdanie.
JOANNA. Tego możesz być pewnym, Ottonie.
STOCKMANN. Być może, ale już będzie za późno. Kiedy odpływasz, kapitanie?
HOLSTER. Hm! właśnie chciałem z panem o tém pomówić.
STOCKMANN. No cóż? Czy jaki wypadek ze statkiem?
HOLSTER. Nie, ale w tém rzecz, że ja na nim nie płynę.
PETRA. Pana przecież nie wydalono?
HOLSTER (uśmiechając się). Właśnie tak się stało.
PETRA. Pana także?
JOANNA. Widzisz, Ottonie.
STOCKMANN. A wszystko dla miłości prawdy. O, gdybym to był przewidział!
HOLSTER. Nie bierz pan tego do serca. Znajdę sobie niebawem inne miejsce.
STOCKMANN. I to uczynił ten wielki przemysłowiec Wiek, człowiek bogaty, niezależny. Fi!
HOLSTER. Jest to człowiek nawskroś legalnych przekonań. Powiedział, żeby mnie chętnie zatrzymał, gdyby tylko śmiał.
STOCKMANN. Ale nie śmie, naturalnie.
HOLSTER. Rzecz jak mówił, jest taka, że kiedy kto do jakiego stronnictwa należy...
STOCKMANN. Otóż ten zacny człowiek wypowiedział słowo prawdy. Stronnictwo jest to coś nakształt ssącéj pompy, która potrosze wysysa w zupełności rozum i sumienie. Dlatego to tyle pustych głów.
JOANNA. Ależ Ottonie!
PETRA (do Holstera). Gdyby nas pan był do domu nie odprowadził, możeby rzeczy nie zaszły tak daleko.
HOLSTER. Droga pani, ja tego wcale nie żałuję.
PETRA (podając mu rękę). Jakżeśmy panu wdzięczni.
HOLSTER (do doktora). Chciałem powiedziéć, że jeśli pan rzeczywiście zamyśla wyjechać, to dałbym panu inną radę.
STOCKMANN. Ślicznie, byleśmy tylko prędko wyjechać mogli.
JOANNA. Cicho; ktoś stuka.
PETRA. Pewnie stryj.
STOCKMANN. Aha! (głośno). Proszę.
JOANNA. Drogi Ottonie, daj mi na to słowo, że...
BURMISTRZ (we drzwiach przedpokoju). Ach! jesteś zajęty! W takim razie ja...
STOCKMANN. Nie, nie, wejdź-że.
BURMISTRZ. Chciałem z tobą pomówić sam na sam.
JOANNA. To przejdziemy do innych pokoi.
HOLSTER. A ja przyjdę późniéj.
STOCKMANN. Nie, idź z niemi, kapitanie, bo chciałbym wiedziéć dokładnie...
HOLSTER. Dobrze, zaczekam (wychodzi z panią Stockmann i Petrą do dalszych pokoi).


SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, BURMISTRZ, późniéj JOANNA.

BURMISTRZ (nic nie mówiąc, spogląda na okna).
STOCKMANN. Nie prawdaż, że tu dziś u mnie dość przewiewnie. Włóż kapelusz.
BURMISTRZ. Jeśli pozwalasz (kładzie kapelusz). Zaziębiłem się wczoraj wieczór.
STOCKMANN. A jednak, tak było gorąco.
BURMISTRZ. Żałuję, iż nie było w mojéj mocy przeszkodzić tym nocnym krzykom.
STOCKMANN. Czy masz mi prócz tego co do powiedzenia?
BURMISTRZ (wydobywając dużą kopertę). Mam ci to wręczyć od zarządu kąpielowego.
STOCKMANN. Moję dymisyę.
BURMISTRZ. Tak, od dnia dzisiejszego (kładzie kopertę na stole ). Przykro nam to — jednak otwarcie mówiąc, nie śmieliśmy inaczéj postąpić, ze względu na opinię publiczną.
STOCKMANN (uśmiechając się). Nie śmieliście inaczéj. Zdaje mi się, żem już dzisiaj słyszał ten frazes.
BURMISTRZ. Proszę cię, spojrz jasno na swoje położenie. Na przyszłość, nie możesz tutaj wcale rachować na praktykę.
STOCKMANN. Do licha z praktyką! Ale skądże to wiész z taką pewnością?
BURMISTRZ. Stowarzyszenie właścicieli domów przesłało kurendę od domu do domu, w któréj obowiązują się wszyscy dobrze myślący obywatele twojéj pomocy nie używać. I możesz być pewny, że żaden ojciec rodziny nie odmówi swego podpisu. Poprostu nie będzie śmiał tego uczynić.
STOCKMANN. Nie wątpię o tém, ale cóż daléj?
BURMISTRZ. Gdybym śmiał ci coś radzić, to żebyś na jakiś czas stąd wyjechał.
STOCKMANN. O tém myślałem już ja także.
BURMISTRZ. Dobrze. A gdy tak po półrocznym namyśle doszedłbyś do dojrzalszych przekonań i zdobyłbyś się na parę słów żalu nad własną niesprawiedliwością...
STOCKMANN. To mógłbym może znowu moje miejsce odzyskać.
BURMISTRZ. Kto wié? Nie byłoby to niepodobieństwem.
STOCKMANN. Ale opinia publiczna? Nie śmielibyście tego uczynić ze względu na opinię publiczną.
BURMISTRZ. Opinia publiczna jest bardzo zmienną. I mówiąc szczerze, byłoby to dla nas rzeczą ważną, otrzymać od ciebie podobne wyznanie.
STOCKMANN. Co słyszę? Ależ do licha! czy nie pamiętasz, com ci wprzód mówił o podobnych intrygach?
BURMISTRZ. Byłeś wówczas w daleko lepszych warunkach; zdawało ci się wówczas, że masz za sobą całe miasto.
STOCKMANN. Które teraz zwróciło się przeciwko mnie... (otrząsając się). Nie, i gdybym miał przeciwko sobie wszystkich dyabłów całego świata... Nigdy! nigdy, powiadam.
BURMISTRZ. Ojciec rodziny nie powinien tak postępować, Ottonie.
STOCKMANN. Ja nie powinienem! Uczciwy i swobodny człowiek, jednego tylko czynić nie powinien. A wiész czego, Janie?
BURMISTRZ. Nie.
STOCKMANN. Naturalnie, jakżebyś to mógł wiedziéć? A zatem ja ci powiem. Uczciwy i swobodny człowiek nie powinien postępować jak gałgan.
BURMISTRZ. To brzmi bardzo stanowczo. I gdyby inaczéj, wyjaśnić nie można twojego uporu.
STOCKMANN. Inaczéj wyjaśnić!.. Tłómacz się wyraźniéj.
BURMISTRZ. Wiész dobrze, co mam na myśli. Jednakże radzę ci jako brat i człowiek rozsądny, radzę ci: nie rachuj zbytecznie na widoki i nadzieje, które bardzo łatwo omylić cię mogą.
STOCKMANN. O czémże właściwie chcesz mówić?
BURMISTRZ. Czy doprawdy wyobrażasz sobie, iż nie wiem, jaki był testament majstra garbarskiego Worsego?
STOCKMANN. Wiem, że tę trochę majątku, jaki posiada, przeznaczył na zakład dla podupadłych rękodzielników. Ale coż to ma do mnie?
BURMISTRZ. Naprzód nie może tu być mowy o troszce majątku; majster garbarski, Worse, jest bogatym człowiekiem.
STOCKMANN. Nigdy o tém nie słyszałem...
BURMISTRZ. Hm! — Czy doprawdy? I o tém takżeś nie słyszał, że znaczna część jego majątku przypadnie twoim dzieciom, a ty i twoja żona będziecie miéć na całe życie byt zapewniony? Czy ci tego nie mówił?
STOCKMANN. Nie, doprawdy. Wogólności narzeka on tylko zawsze na to, że jest tak strasznie opodatkowanym. Ale czy ty to wiész z pewnością, Janie?
BURMISTRZ. Wiem to przynajmniéj z pewnego źródła.
STOCKMANN. Ach! Boże, więc byt Joanny zapewniony i dzieci także. Tego nie mogę zataić! (woła). Joanno! Joanno!
BURMISTRZ (powstrzymując go). Cicho, nie mów jéj tego jeszcze.
JOANNA (otwierając drzwi). Czego chcesz, Ottonie?
STOCKMANN. Nic, nic, odejdź.
JOANNA (drzwi zamyka).
STOCKMANN (przechadzając się). Zapewniony byt... zapewniony... dla wszystkich i na całe życie, ach jakież to błogie uczucie wiedziéć, że wszyscy nasi i my sami, mają byt zapewniony.
BURMISTRZ. Pewnym tego być nie możesz. Worse w każdéj chwili ma prawo testament zmienić.
STOCKMANN. Ale on tego nie zrobi. Dobry stary cieszy się z całego serca, żem trochę poturbował ciebie i twoich przemądrych przyjaciół.
BURMISTRZ (zdziwiony patrzy mu pytająco w oczy). Aha! To wiele rzeczy tłómaczy.
STOCKMANN. Ale co?
BURMISTRZ. Więc to wszystko było tylko ułożonym manewrem! te gwałtowne, nieoględne napaści, któreś — w imieniu prawdy wypowiadał przeciwko kierownikom miasta.
STOCKMANN. Co! Co!
BURMISTRZ. To wszystko było tylko przygotowaną sposobnością, zyskania zapisu tego żądnego zemsty Nielsa Worse.
STOCKMANN (niemal bez głosu). Janie! — jesteś najpospolitszym plebejuszém, jakiego w życiu spotkałem.
BURMISTRZ. Między nami wszystko skończone! Twoja dymisya jest bezpowrotną — bo teraz mamy broń przeciw tobie (wychodzi).


SCENA PIĄTA.
STOCKMANN, potém JOANNA I PETRA a wreszcie NIELS WORSE.

STOCKMANN. Fi! fi! (woła). Joanno, wyszorować podłogę, na któréj on stąpał.
JOANNA (we drzwiach). Ależ, Ottonie! Ottonie!
PETRA (także we drzwiach). Ojcze? Dziadek przyszedł i pyta, czy może z tobą pomówić sam na sam.
STOCKMANN (we drzwiach). Proszę ojca (Niels Worse wchodzi, Stockmann drzwi za nim zamyka). No, o cóż idzie?... Niech ojciec siada.
NIELS WORSE. Nie, nie siadam (ogląda się wkoło). Ładnie tu dzisiaj u was, niéma co mówić.
STOCKMANN. Nieprawdaż?
NIELS WORSE. Ładnie... tak, macie tu świeże powietrze, nie będzie brakować tlenu, o którym wczoraj mówiłeś. Musisz miéć dziś zupełnie czyste sumienie?
STOCKMANN. To téż je mam.
NIELS WORSE. Tak sądzę (uderza się w piersi). A czy wiész, co ja mam tutaj?
STOCKMANN. Pewnie także czyste sumienie?
NIELS WORSE. Ba! Coś daleko lepszego (wyjmuje gruby pugilares, otwiera go i pokazuje mnóstwo papierów ). Akcye zakładu kąpielowego!
STOCKMANN (patrzy na niego zdziwiony). Akcye zakładu kąpielowego?
NIELS WORSE. Dziś nie trudno było je dostać.
STOCKMANN. I ojciec kupił je w mieście?
NIELS WORSE. Za całą gotówkę, jaką posiadałem.
STOCKMANN. Ależ kochany ojcze — teraz kiedy zakład tak jest zachwiany!
NIELS WORSE. Działaj jak człowiek rozsądny, a odzyska dobrą sławę.
STOCKMANN. Sam widzisz, że robię wszystko, co tylko mogę — tylko ludzie są tu tak nierozsądni.
NIELS WORSE. Mówiłeś wczoraj, że najwięcéj brudu pochodzi z mojéj garbarni. Gdyby to było prawdą, to mój dziad, mój ojciec i ja sam, przez wiele lat pracowalibyśmy tajemnie jak trzéj aniołowie niszczyciele nad zgubą miasta. Czy sądzisz, że pozwolę, by ciążyła na mnie ta hańba?
STOCKMANN. Niestety, musi ona pozostać.
NIELS WORSE. Ślicznie dziękuję. Słyszę ciągle, że ludzie nazywają mnie starym lisem. Lis jest przecież także straszném zwierzęciem. W tym względzie jednak ludzie nie mają i nie będą mieli słuszności. Żyłem zawsze jak uczciwy człowiek i takim chcę umrzeć.
STOCKMANN. A jakże to ojciec chce zrobić?
NIELS WORSE. Ty, Stockmannie, musisz mnie oczyścić!
STOCKMANN. Ja?
NIELS WORSE. Czy wiesz, za jakie pieniądze kupiłem te akcye? Za te, co Joanna, Petra i chłopcy mieli odemnie otrzymać! Bo widzisz zrobiłem trochę oszczędności.
STOCKMANN (wybuchając). I na to ojciec wyrzucił pieniądze Joanny?
NIELS WORSE. Tak, całe jéj pieniądze są w akcyach kąpielowych, a teraz obaczę, czy rzeczywiście jesteś tak zupełnie narwanym, jak mówią. Daj sobie pokój z temi szkaradnemi zwierzętami i t. p., które mają jakoby pochodzić z mojéj garbarni, bo byłoby to tak, jak gdybyś skórę żony i dzieci zaprzepaszczał. Tego przecież nie zrobił żaden porządny ojciec rodziny — naturalnie jeżeli nie jest szalonym.
STOCKMANN (chodząc po pokoju). Ale ja takim jestem, ja takim jestem!
NIELS WORSE. Nie, takim nie jesteś, gdy idzie o żonę i dzieci.
STOCKMANN (zatrzymując się przed nim). Czemu téż ojciec nie pomówił ze mną, zanim to wszystko zakupił?
NIELS WORSE. Co się stało, stało się dobrze.
STOCKMANN (niespokojnie chodząc po pokoju). Gdybym tylko nie był tak zupełnie pewnym swego, ale jestem głęboko przekonany, że mam słuszność.
NIELS WORSE (przesuwając mu przed oczyma pugilares). Jeśli zostaniesz przy swojém szaleństwie, to wszystko nie wiele będzie warte (chowa pugilares).
STOCKMANN. Cóż u dyabła, nauka musi jakiś środek wynaléźć, a przynajmniéj jakąś prezerwatywę.
NIELS WORSE. Myślisz o czémś, coby to zwierzę zabiło?
STOCKMANN. Zabiło lub uczyniło nieszkodliwém.
NIELS WORSE. A gdybyś spróbował trucizny na szczury.
STOCKMANN. Cóż znowu!.. Tymczasem ludzie mówią, że to tylko wyobrażenie. Gdyby to mogło być tylko wyobrażeniem?.. Ciemny o ciasnym umyśle tłum napiętnował mnie nazwą wroga ludu i prawie porwał na mnie szaty.
NIELS WORSE. I wybił ci okna.
STOCKMANN. A tu znowu obowiązek względem rodziny! o tém muszę pomówić z Joanną, na tym punkcie jest ona bardzo rozumna.
NIELS WORSE. Masz słuszność, to bardzo rozumna kobieta.
STOCKMANN (następując na niego). Że też ojciec także był tak szalonym, ażeby rzucić na szalę pieniądze Joanny i mnie wprowadzić w tak kłopotliwe położenie. Patrząc na ojca, zdaje mi się, że widzę wcielonego szatana.
NIELS WORSE. W takim razie wolę sobie pójść. Ale do drugiéj muszę być pewnym swego. Tak albo nie. Powiész nie, akcye oddam do zakładu dobroczynnego — i to dziś jeszcze.
STOCKMANN. Cóż w takim razie dostanie Joanna?
NIELS WORSE. Nie dostanie złamanego szeląga. (Otwierają się drzwi od przedpokoju i widać przez nie Haustada i Thomsena).


SCENA SZÓSTA.
STOCKMANN, NIELS WORSE, HAUSTAD, THOMSEN.

NIELS WORSE. Aj! aj! Czy widzisz tam tych dwóch!
STOCKMANN (patrząc na nich). Co! co! Śmiecie jeszcze mój próg przestąpić!
HAUSTAD. Zapewne.
THOMSEN. Bo widzi pan, chcemy o ważnéj rzeczy pomówić.
NIELS WORSE (szepcze). Tak, albo nie — do drugiéj.
THOMSEN (spoglądając na Haustada). Aha!
NIELS WORSE (wychodzi).
STOCKMANN. Czego panowie chcecie? Mówcie krótko.
HAUSTAD. Rozumiem, że pan jesteś na nas rozgniewany, z powodu naszego zachowania się na wczorajszém zgromadzeniu.
STOCKMANN. Więc to ma być zachowanie się. Piękne mi zachowanie, ja je nazywam nikczemnością. Tak do dyabła!
HAUSTAD. Nazywaj je pan, jak chcesz. Nie mogliśmy inaczéj postąpić.
STOCKMANN. Nie śmieliście inaczéj. Nieprawdaż?
HAUSTAD. Jeśli pan tak chce...
THOMSEN. Ale czemuż téż pan nie powiedział nam ani słówka, nie dał żadnego znaku panu Haustadowi albo mnie.
STOCKMANN. Jakiego znaku?
THOMSEN. Względem tego, co się kryło za tém wszystkiém.
STOCKMANN. Nic a nic nie rozumiem.
THOMSEN (z poufałym uśmiechem). O! doktorze! nie rozumie pan?
HAUSTAD. To się już ukryć nie może...
STOCKMANN (przyglądając im się po kolei). Ależ u dyabła!
THOMSEN. Czy mogę o jedno zapytać? Wszak prawda, że pański teść dziś skupował na mieście akcye zakładu kąpielowego.
STOCKMANN. Tak, skupował akcye... Ale?..
THOMSEN. Czyż nie byłoby lepiéj, gdyby pan był ten zakup powierzył osobie mniéj sobie blizkiéj.
HAUSTAD. A potém nie trzeba było występować we własném imieniu. Nikt nie miał potrzeby wiedziéć, że od pana wychodził napad na zakład kąpielowy. Czemuś się pan ze mną nie naradził, doktorze.
STOCKMANN (spogląda im wprost w oczy, i jakby nagłe światła błysnęło, mówi zdumiony). Czyż to możliwe?
THOMSEN (uśmiechając się). Skutki pokazały, że to możliwe. Tylko trzeba było uczynić to zręczniéj.
HAUSTAD. A potém, trzeba było działać w kilku, bo im większe konsorcyum, tém mniejsza odpowiedzialność dla jednostek.
STOCKMANN (panując nad sobą). Krótko mówiąc, moi panowie, czego żądacie?
THOMSEN. To panu lepiéj wytłómaczy pan Haustad.
HAUSTAD. Nie, powiedz lepiéj sam, Thomsenie.
THOMSEN. A więc... Teraz kiedy wiemy, jak się rzeczy składają, możemy panu otworzyć szpalty „Posła ludu”.
STOCKMANN. Możecie teraz? A opinia publiczna? Czy nie lękacie się burzy z jéj strony?
HAUSTAD. Potrafimy z całą energią oprzéć się téj burzy.
THOMSEN. Ale pan, doktorze, musisz baczyć, ażeby zwrot zręcznie wykonać. Skoro bowiem twój napad zdziałał swoje...
STOCKMANN. Chcesz pan powiedziéć, skoro mój teść zakupił akcye za tanie pieniądze i ma je w kieszeni...
HAUSTAD. Są to zapewne owe powody tyczące się kwestyj naukowych, które pana zmuszają wziąć w rękę kierunek kąpieli.
STOCKMANN. Rozumié się, tylko z powodów naukowych musiał stary lis zakupić dla mnie akcye, potém poprawimy nieco przy brzegu rury wodociągowe, w ten sposób, by miasto nie potrzebowało wydać na to ani grosza. Nieprawdaż? to się przecież uskutecznić może? Co?
HAUSTAD. Ja sądzę, skoro pan będzie miał za sobą „Posła”...
THOMSEN. W swobodném społeczeństwie, panie doktorze, prasa to potęga...
STOCKMANN. Niezawodnie i opinia publiczna także, i stowarzyszenie właścicieli domów, nieprawdaż, panie Thomsen? tych bierzesz na swoje sumienie.
THOMSEN. Tak, zarówno jak i związek wstrzemięźliwości. Może pan być zupełnie spokojny.
STOCKMANN. Ale panowie — wstyd mi prawdziwie o to zapytywać — jakiéjże żądacie zapłaty?
HAUSTAD. Właściwie najmiléj byłoby nam darmo pana podtrzymywać — jednakże „Poseł ludu” nie zbyt dobrze stoi, nie rozwija się, a znów nie chciałbym pozwolić upaść dziennikowi, kiedy jest tyle do czynienia w wielkiéj polityce.
STOCKMANN. Bardzo słusznie. Takiego przyjaciela ludu jak pan, dotyczy to zblizka (wybuchając). Ale ja, ja jestem wrogiem ludu (obchodzi pokój wkoło). Gdzie moja laska? Gdzież u dyabła moja laska!
HAUSTAD. Cóż to znaczy?
THOMSEN. Pan nie zamierzasz przecież...
STOCKMANN (zatrzymując się). A gdybym wam nie dał grosza z mego całego zysku? Wiecie, że bogaci ludzie zwykle ściskają worek.
HAUSTAD. Pamiętaj pan, że tę całą historyę z akcyami można z dwojakiéj strony przedstawić!
STOCKMANN. Tak, pan to potrafi. Jeżeli więc nie zbratam się z „Posłem”, rzecz przedstawi się z krzywéj strony. Będziesz mnie pan szczuł, gonił, dławił, jak pies zająca.
HAUSTAD. To tylko prawo natury. Każde zwierzę szuka pożywienia.
THOMSEN (uśmiechając się). Bierze się pokarm, skąd można.
STOCKMANN. A więc patrzcież dobrze, czy go tam za drzwiami nie znajdziecie (przebiega pokój wkoło). Bo doprawdy, pokażę wam teraz (znajduje parasol i wstrząsa nim). Ha, patrzcie.
HAUSTAD. Pan przecież nas nie chcesz...
THOMSEN. Proszę, uważaj pan z tym parasolem...
STOCKMANN. Precz! panie Haustad!
HAUSTAD (we drzwiach przedpokoju). Czyś pan zupełnie oszalał?
STOCKMANN. Precz! panie Thomsen! precz! mówię.
THOMSEN (biegając wkoło biurka). Z umiarkowaniem, panie doktorze, jestem człowiekiem słabych sił, wielu rzeczy znosić nie mogę (krzyczy). Ratunku! ratunku!


SCENA SIÓDMA.
STOCKMANN, HAUSTAD, THOMSEN, JOANNA, PETRA, HOLSTER, (wchodzą pośpiesznie z dalszych pokoi) potém WALTER I FRYDERYK.

JOANNA. Boże! Cóż się tu dzieje, Ottonie!
STOCKMANN (wstrząsając parasolem). Precz, mówię!
HAUSTAD. Napad na bezbronnych ludzi! Wzywam pana na świadka, panie kapitanie (wybiega szybko przez przedpokój).
THOMSEN (bezradnie). Tak! gdybym tu znał rozkład mieszkania (ucieka do dalszych pokojów).
JOANNA (przytrzymując męża). Miarkujże się, Ottonie.
STOCKMANN (rzucając parasol). Do dyabła, uciekli mi.
JOANNA. Ale czegóż od ciebie chcieli?
STOCKMANN. O tém późniéj. Teraz mam inne sprawy na głowie (idzie do biurka i pisze na bilecie wizytowym). Patrzno, Joanno. Co tu jest?
JOANNA. Trzy razy nie, wielkiemi literami. Cóż to znaczy?
STOCKMANN. I o tém dowiész się późniéj (biorąc kartę). Petro, niech służąca zaniesie to do starego lisa i niech biegnie jak może najszybciéj. Prędko, prędko!
PETRA (wychodzi z biletem przez przedpokój).
STOCKMANN. Jeżeli dziś dyabeł nie przysłał mi wszystkich swoich posłanników, to już nie wiem, jak ich nazwać. No! ale teraz ja będę ich smagał piórem, maczając je w occie i żółci.
JOANNA. Tak, ale wyjeżdżamy przecież, Ottonie.
PETRA (wraca).
STOCKMANN. I cóż?
PETRA. Posłałam.
STOCKMANN. Dobrze. Wyjeżdżamy, mówisz? Otóż nie, nie, zostajemy tu, Joanno.
PETRA. Zostajemy!
JOANNA. Tu! w tém mieście?
STOCKMANN. Tak, tutaj na polu walki. Tu ma być bitwa stoczoną; tu chcę zwyciężyć. Skoro tylko moje palto będzie naprawione, pójdę szukać mieszkania; bo musimy przecież miéć dach nad głową.
HOLSTER. Ja go mogę ofiarować.
STOCKMANN. Pan?
HOLSTER. Ja. W moim domu jest miejsca podostatkiem; a przytém mnie nigdy prawie w niém niéma.
JOANNA. Ach, jak to ładnie z pańskiéj strony, panie kapitanie.
PETRA. Serdeczne dzięki (ściska go za rękę).
STOCKMANN (wstrząsając jego ręką). Dziękuję, dziękuję. Niéma więc już kłopotu i dziś jeszcze biorę się do roboty. Och! Joanno, tu jest tyle do zrobienia. Jak to dobrze, iż będę mógł teraz rozporządzać całym moim czasem, bo patrz, mam tu dymisyę z posady lekarza kąpielowego.
JOANNA (wzdychając). Ach! to było do przewidzenia.
STOCKMANN. Chcą mi jeszcze odebrać praktykę. Mogą to uczynić! ale w każdym razie będę miał ubogich — tych, którzy nie płacą; o mój Boże, ci potrzebują mnie najwięcéj. Teraz wszyscy oni usłyszą o mnie, dzień i noc będę im prawił kazania.
JOANNA. Zdaje mi się, Ottonie, żeś sam już widział, na co się kazania zdadzą.
STOCKMANN. Zabawną jesteś Joanno. Myślisz, że się dam pobić przez opinię publiczną, zwartą większość i tym podobne dyabelstwa? O nie. Przytém to, czego chcę, jest tak jasne i zrozumiałe. Chcę nierozwikłanym głowom wytłómaczyć, że liberały są najgorszemi wrogami każdego swobodnego człowieka — że programy stronnicze zabijają wszystkie młode, żywotne prawdy — że te wieczne względy i względziki wydają przewrotną moralność i sprawiedliwość, które w końcu z życia czynią prawdziwe piekło. Jak sądzisz, kapitanie, czy tego nie można uczynić zrozumiałém dla ludu?
HOLSTER. Być może. Ja się na tém nie znam.
STOCKMANN. Bo widzisz pan, przedewszystkiém należy obalić naczelników stronnictw. Taki naczelnik podobnym jest do wilka, do zgłodniałego wilka — ażeby istniéć, potrzebuje on rocznie pewnéj liczby drobnych bydląt. Patrz na Haustada i Thomsena, ileż oni rujnują drobnych bydląt. Albo ich pożrą, albo wykierują na to, że staną się jedynie właścicielami domów i prenumeratorami „Posła ludu”, (siada na brzegu stołu). Chodźże tutaj, Joanno, patrz, jak dziś ślicznie słońce świeci, jak rozkoszne świeże, wiosenne powietrze tu napływa.
JOANNA. Ach! Ottonie, gdybyśmy żyć mogli promieniami słońca i wiosenném powietrzem.
STOCKMANN. No, będziem się oszczędzać i ścieśniać — i jakoś to pójdzie. To moja najmniejsza troska, gryzie mnie to tylko, że nie znam swobodnego, wykształconego, zdolnego człowieka, któryby daléj moję walkę przeciw kłamstwu prowadził.
PETRA. Ojcze, masz jeszcze tyle czasu przed sobą... A zresztą przecież są chłopcy. (Fryderyk i Walter wchodzą z dalszych pokojów).
JOANNA. Czy to dziś rekreacya?
FRYDERYK. Nie, ale koledzy zbili nas w czasie pauzy.
WALTER. Nieprawda! to myśmy ich zbili.
FRYDERYK. I nauczyciel powiedział, żebyśmy lepiéj przez parę dni zostali w domu.
STOCKMANN (zeskakując ze stołu). A więc mam, czegom szukał. Żaden z was nie postanie więcéj w szkole.
CHŁOPCY. Nie pójdziemy już do szkoły!
JOANNA. Ależ, Ottonie.
STOCKMANN. Nigdy. Ja sam was będę uczył — to znaczy naturalnie, uczył, ale nie tego całego szkolnego kramu.
WALTER. Wiwat!
STOCKMANN. Uczynię z was wykształconych ludzi... a ty, Petro, będziesz mi w tém pomagać.
PETRA. Z całego serca, ojcze.
STOCKMANN. A szkołę urządzimy w sali, w któréj nazwano mnie wrogiem ludu. Ale moi wychowańcy — muszę ich miéć przynajmniéj dwunastu.
JOANNA. Nie znajdziesz ich tu w mieście.
STOCKMANN. Obaczymy (do chłopców). Czy nie znacie jakich uliczników, porządnie obdartych?
WALTER. Ojcze, znamy ich mnóstwo.
STOCKMANN. Znakomicie. Przyprowadźcie mi parę takich egzemplarzy. Raz przecież eksperymentować chcę z prostakami, czasem mogą się między niemi znaleźć znakomite głowy.
WALTER. A co będzie daléj, gdy wyrobimy się na swobodnych, wykształconych ludzi?
STOCKMANN. Wówczas wygnacie na daleki wschód naczelników stronnictw, tych zgłodniałych wilków (Fryderyk zamyśla się, Walter skacze do góry i woła wiwat!).
JOANNA. Ach! Ottonie, byle te głodne wilki ciebie nie wygoniły.
STOCKMANN. Wstydź się, Joanno! Mnie wygonić, mnie, teraz gdy jestem najsilniejszym człowiekiem w mieście?..
JOANNA. Najsilniejszym, teraz?
STOCKMANN. Tak, mogę to teraz wypowiedziéć. Jestem teraz najsilniejszym człowiekiem na świecie.
WALTER. Ależ, ojcze.
STOCKMANN (ciszéj). Cyt! nie śmiem jeszcze mówić tego głośno, ale zrobiłem znowu wielkie odkrycie.
JOANNA. Znowu!
STOCKMANN. Tak jest (zbiera wszystkich koło siebie i mówi). Widzicie, rzecz jest taka. Najsilniejszym człowiekiem na świecie jest ten, który stoi samotny.
JOANNA (wstrząsa głową z uśmiechem). O! o! drogi Ottonie.
PETRA (z zaufaniem chwyta jego ręce). Ojcze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.