Wspólny przyjaciel/Część czwarta/X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.
Przelotny cień.
.

Wkrótce po tych wypadkach zawitał do przystani w Greenwich okręt nieznany, przywożąc państwu Rokesmith malutkiego gościa, dziewczątko, które ochrzczono imieniem Belli, Nie było wówczas szczęśliwszych w Świecie ludzi od młodej tej pary. Pochylona nad kołyską małej, Bella odnajdywała z pewnym podziwem w tej drobnej twarzyczce miniaturowe powtórzenie własnych rysów z dołeczkami włącznie. Małe bobo było przytem niezwykłe inteligentne, oceniło bowiem wybornie charakter babki i stawiało energiczny opór, ilekroć dostojna ta dama próbowała otoczyć je swą opieką.
— To dziecko odmładza w mych oczach Bellę — mówił do zięcia Cherubin — tak samo bawiła się kiedyś swą lalką.
Młoda matka wyprawiała też rzeczywiście wspólnie ze swym malutkim skarbem najrozmaitsze figle i pod tym względem żadne inne bobo nie dorównałoby jej niemowlęciu, żadne też nie było tyle razy na dzień ubierane i rozbierane i nie budziło uczuć tak słusznej dumy w swych rodzicach.
— A teraz czy chciałabyś być bogata? — spytał John Belli.
— Szczególne pytanie, czy uważasz, że nie jestem dość bogata, mając ciebie i ją?
— Ale przecież — nalegał John — czy nie chciałabyś mieć czegoś, co ci się szczególnie podoba?
Bella nie umiała na razie odpowiedzieć, chociaż wreszcie przyznała, że marzy się jej czasem śliczny pokoik dziecinny dla boba. Byłby to wesoły pokoik, wytapetowany wszystkimi kolorami tęczy, bo mała przepada za żywemi barwami. Na schodach stałoby pełno kwiatów, bo dziecko lubi je pasyami, a potem jeszcze gdzieś umieścićby można dużą klatkę, pełną ptaszków, bo maleństwo umie już odróżnić ptaszki i patrzy na nie chętnie.
— A może jeszcze coś? — spytał John.
— Dla mnie nic, skoro bobo będzie miało wszystko, co lubi.
— Żadnego klejnotu?
— Owszem, wiesz mała skrzyneczka wyrzeźbiona z kości słoniowej, pełna błyskotek, wygląda ślicznie na gotowalni.
Gwarzyli tak, idąc pod rękę po ulicach Londynu, gdzie Bella wybrała się dla sprawunków, byli oboje w wybornych humorach, gdy nagle zaszło coś, co rozwiało w jednej chwili piękne marzenia. Na zakręcie ulicy spotkali się oko w oko z Mortimerem Lightwood. Ten stanął osłupiały, a i Rekesmith zmieszał się mocno.
— Zdaje mi się, że jednak znam pana — rzekł pierwszy Mortimer.
— Przecież go pan nigdy nie widział — zawołała Bella.
— Moja droga — przerwał jej John — gdym widział pana Lightwood raz ostatni, nosiłem inne nazwisko.
— Nie byłbym wspomniał o tem w obecności pani — rzekł wtedy Lightwood — ale skoro pan zaczął pierwszy, muszę przyznać, że jest on człowiekiem, którego szukam oddawna.
— Wiem o tem — odparł Rokesmith, który odzyskał już spokój — ale nie leżało w moich rachubach dać się panu poznać.
— Położenie moje jest przykre i sprzeczne z mojemi uczuciami, ale nie mogę pozwolić, abyś mnie pan zbywał takiemi tysko wyjaśnieniami — rzekł Mortimer.
Tu Bella, zaniepokojona, chwyciła męża za rękę i przycisnęła się do jego ramienia.
— Nie lękaj się — rzekł — pan Lightwood zrozumie, że niema powodu nam towarzyszyć, ja przynajmniej mam szczery zamiar pożegnać go natychmiast.
— A jednak panie... — zaczął Mortimer.
— Wracamy do domu — przerwał mu John — i będę miał zaszczyt czekać na pana u siebie jutro do południa.
Bella była zatrwożona, ale nie pytała o nic.
Dopiero gdy wrócili do domu mąż jej rzekł:
— Czy nie chcesz wiedzieć, jakie nazwisko nosiłem, gdy mnie widział ten adwokat?
— Rozumie się, że byłam bardzo ciekawa, ale czekałam, abyś mi sam powiedział,
Gdyby zachwiała się w swem postanowieniu, utwierdziłoby ją w niem tryumfujące spojrzenie Johna.
— Wszystko wyjaśni się wkrótce i nie grozi mi nic poważnego.
— Czy tylko z pewnością, Johnie?
— Najpewniej. Co więcej, mam sumienie spokojne i nie wyrządziłem nikomu krzywdy. Czy mam ci na to przysiądz?
— Co? mnie? — oburzyła się Bella, kładąc mu rączkę na ustach.
— A przecież posądzają mnie (tylko się nie zlęknij) o udział w morderstwie Johna Harmona.
— Jak śmią? Jak oni śmią?
Spojrzała na niego z miłością i opasała mu ramieniem szyję, a on przygarnął ją do siebie, mówiąc:
— Wierzysz więc w moją niewinność?
— Czy wierzę? umarłabym, gdyby było inaczej...
Tu zaczęła po swojemu, prosto i rzewnie, zapewniać go, że choćby go świat cały oskarżał, w jej oczach byłby niewinny, że gdyby go wszyscy odepchnęli, onaby została przy nim i czułaby się najszczęśliwszą z kobiet, że gdyby go inni odsądzili od czci, to dla niej pozostałby zawsze najuczciwszy z ludzi i pełen honoru.
On wtedy pytał się jej, co uczynił, aby zasłużyć na taką miłość i na takie uczucie.
Noc zapadała coraz głębsza, a oni nie zapalali światła i siedzieli przy sobie, poddając się czarowi tej godziny. Nagle obcy jakiś głos, brzmiący zresztą bardzo uprzejmie, obudził ich z upojenia.
— Niech się szanowna pani nie przestrasza, ale muszę zapalić światło.
Dał się słyszeć trzask potartej zapałki, zajaśniał mały płomyk, a przy nim ukazała się ręka, a potem głowa inspektora policyjnego.
— Pozwoli pani, że zapalę te świece na kominku. Tak będzie nam weselej.
Urzędnik skłonił się przed Bellą, z powagą, jaka przystoi przedstawicielowi rządu.
— Szanowny pan raczył mi niegdyś udzielić swego adresu — rzekł, zwracając się do Rokesmitha. — Nazywał się pan wówczas Juliuszem Handford. Imię i nazwisko napisał pan własną ręką. Mam je właśnie przy sobie. Charakter pisma zgadza się zupełnie z tem, co tu czytamy.
Mówiąc to, inspektor ukazywał palcem na książkę, ofiarowaną Belli w dzień jej urodzin z własnoręcznym podpisem jej męża. — Czy nie zechce pan, panie Handford, przejść się ze mną do przyległego pokoju?
— Możesz pan mówić i tutaj.
— No! oczywiście. Nie mamy się czego niepokoić, ale zasadą moją jest nieporuszać kwestyj drażliwych wobec dam, które, jako należące do płci słabej, trwożą się niekiedy byle czem.
— Pani Rokesmith... — zaczął mąż.
Urzędnik wziął te słowa za prezentacyę i skłonił się z galanteryą.
— Ogromnie jestem szczęśliwy, mając ten zaszczyt.
— Pani Rokesmith — powtórzył Rokesmith — wie o wszystkiem, wie także, że niema powodu się trwożyć.
— Doprawdy! — przerwał z niejakiem zdziwieniem inspektor. — Płeć piękna, co prawda, robi nam nieraz niespodzianki i niema takiej rzeczy, którejby kobieta nie dokazała, skoro raz to sobie ułoży. Mimo to jednak, pani się nie zdziwi, jeśli poproszę jej męża, by zechciał udać się ze mną.
— Czy to aresztowanie? — spytał zimno Rokesmith.
— I poco używać przykrych słów, proszę poprostu, aby się pan udał ze mną.
— W jakim celu?
— I poco próżne dyskusye? Nie rozumiem doprawdy, człowiek z pańskim wychowaniem...
— O co mnie pan oskarża?
— Więc pan chce koniecznie — rzekł z wyrzutem inspektor. — Nie przypuszczałem, aby człowiek z pańską kulturą mógł zdradzać taki brak delikatności wobec damy. Ale skoro pan chcesz, posądzony pan jesteś o udział w sprawie Harmona przed, czy po morderstwie,
— W każdym razie — odparł John — spodziewałem się pańskiej wizyty dziś wieczór.
— Uprzedzam pana, że te słowa mogą się zwrócić przeciw panu.
— Nie zdaje mi się.
— Upewniam pana, że tak jest, a teraz...
— Teraz gotów jestem przejść z panem do przyległego pokoju i dać potrzebne wyjaśnienia.
Rokesmith ucałował żonę i uspokoił ją raz jeszcze, poczem wziął z kominka jedną świecę i wyszedł z inspektorem. Rozmowa ich trwała pół godziny.
Skoro powrócili, Bella zauważyła odrazu, że inspektor zmienił ton względem jej męża.
— Moja droga! — rzekł John — zaprosiłem pana inspektora na mały spacer z nami, bo i ty będziesz nam towarzyszyła. Każ mu dać jaką przekąskę, a potem wyjdziemy razem.
Pan inspektor nie chciał jeść i ograniczył się do szklanki grogu, a popijając go, wygłaszał krótkie monologi, jak naprzykład „ktoby się spodziewał“, „w życiu mojem nie zdarzyło się nic podobnego“ i t. p. Odprawił też natychmiast swych satelitów, którzy wpierw czaili się w sieniach i przedpokoju i spoglądał na Bellę, podnosząc ze zdumieniem brwi, jakby oczekując czegoś od niej. Bella, bardzo jeszcze zmieszana, nie śmiała prawie spojrzeć na niego i dała się wsadzić do dorożki, która zawiozła ją w jakieś miejsca nieznane. Było to nad rzeką. Wśród nędznych na pół rozwalonych domostw wyróżniał się schludny budynek z kolorową latarnią, który był, jak się okazało, posterunkiem policyjnym.
— Nie wejdziemy tam chyba Johnie — spytała cicho Bella.
— Owszem droga, ale też wyjdziemy równie łatwo, jakeśmy weszli...
Biuro policyjne wyglądało zupełnie tak samo, jak w chwili znalezienia zwłok Harmona. Ściany wybielone wapnem, biurko urzędowe, a na niem księga urzędowa, za ścianą ryczała nawet tak samo, jak wtedy, pijana kobieta, uwięziona czasowo. Pan inspektor przysunął dwa krzesła do ognia i zaprosił państwa Rokesmith, by usiedli, sam zaś wyszedł, chcąc, jak powiedział, dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Powrócił jednak wkrótce i prosił państwa Rokesmith, by przeszli wraz z nim tuż obok do pewnej gospody. Bella, nie rozumiejąc nic z tego, stąpała jak we śnie i znalazła się wraz z mężem w małym trójkątnym pokoiku, przytykającym do baru.
— Raczcie tu państwo pozostać — rzekł inspektor — ja zaś idę do baru, a skoro wypowiem słowa „stwierdzenia tożsamości“, pan zechce otworzyć drzwi i stanąć w nich.
John zgodził się skinieniem głowy, a inspektor wyszedł, słychać jednak było wybornie rozmowę, którą prowadził z jakimiś ludźmi w sąsiednim barze.
— Zdrowie pani! miss Potterson — mówił inspektor, pijąc — a także zdrowie brata pani, szanownego pana Potterson, który jest tu rzadkim gościem. Słychać było trącenie się kieliszków, poczem miss Abbey rzekła:
— A kogo pan masz tam w „cosy (tak się nazywał mały pokoik), zapewne chodzi znów o jedno z tych nadzwyczajnych odkryć, z których pan słynie.
— Znajduje się tam pewien dżentlmen z żoną, którego będę potrzebował. Nie pierwszy to raz, panie Potterson, spotykamy się w podobnych okolicznościach, przed laty już pomogłeś mi pan, jako też obecny tu pański towarzysz, do stwierdzenia tożsamości.
Na te słowa mąż Belli stanął w progu i otworzył drzwi tak, że goście, znajdujący się w barze, mogli go dokładnie widzieć.
— Tak, lata już całe upłynęły — ciągnął dalej inspektor — od czasu, gdyśmy byli tu wszyscy trzej świadkami pewnego śledztwa. Ale cóż to panu? czybyś pan był chory, panie Kibble,
Noszący to nazwisko, stanął, jak wryty, otwierając oczy i usta, a w końcu wziął za ramię swego kolegę, mówiąc:
— Patrz pan! tylko, patrz! panie Potterson.
Tamten skoczył na równe nogi, wołając:
— Niechże nas Bóg ma w swej opiece, czy to zmarli z grobu wychodzą.
John zamknął spokojnie drzwi, nie zważając na widoczne przerażenie obu marynarzy. W barze wywiązała się ożywiona wymiana słów, w której górował nad innymi głos inspektora.
— Możemy już odejść, mój skarbie — rzekł John do Belli.
— Co się właściwie stało? i dlaczego ci ludzie byli tak zdziwieni i zalęknieni?
— To już przeszło. Obecnie pan inspektor próbuje im udowodnić, że nie zamordowałem samego siebie.
Bella nie rozumiała, ale za to była w tej chwili zupełnie pewna, że John zostanie uniewinniony i że mu już nic nie grozi, to jej wystarczało.
Wyszli więc oboje z gospody i powrócili do domu rozpromienieni.
— Ale, ale — rzekł John — mam dla ciebie jedną jeszcze ważną nowinę. Dom komisowy chiński, w którym pracowałem, zwinął swój interes, ja zaś dostałem inną, dużo lepszą posadę,
— Cieszysz się więc?
— I bardzo.
— Hurra! zatem ja i bobo cieszymy się również — zawołała Bella — wyjmując z kołyski małą swą miniaturkę i podrzucając ją do góry.
— Tylko, moja droga, będziemy się musieli przenieść. Boję się, czy ci to nie będzie przykre, bo przywiązałaś się, zdaje mi się, do naszego domku.
— Z pewnością, Johnie, czy to koniecznie musimy się przenieść?
— — Interes nasz tego wymaga.
— To wszystko bardzo pięknie, ale czy nowe nasze mieszkanie odpowie wymaganiom naszego maleństwa. Czy bobo będzie się w niem dobrze czuło? Mam nadzieję, że pomyślałeś o tem Johnie?
— Tak dalece, że urządziłem wszystko tak, abyś sama mogła zwiedzić nasze nowe mieszkanie.
Popłynęli więc nazajutrz do Londynu i udali się do zachodniej dzielnicy West End, a potem na ulicę tak dobrze znaną Belli z czasów, gdy mieszkała u państwa Boffenów.
— Ależ Johnie, gdzie jesteśmy?
— Jak widzisz, moja droga.
John dzwonił do bramy zbytkownego pałacu, gdzie mu natychmiast otworzono, a podawszy ramię żonie, prowadził ją po schodach, na których poustawiane były wszędzie kwiaty, ułożone z najlepszym smakiem.
— Ach Johnie! — szeptała Bella — co to wszystko znaczy?
— Nic, moja droga, chodźmy dalej.
— Nie wejdziemy tu, przecież ja nie czuję się na siłach.
John opasał ją ramieniem i wniósł prawie da pokoju, gdzie czekała ich rozpromieniona pani Boffen.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.