Wspólny przyjaciel/Część druga/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Eugeniusz Wrayburne i Mortimer Lightwood siedzieli w mieszkaniu swein, znanem nam już z poprzednich rozdziałów. Mieszkanie to zostało właśnie świeżo odnowione i umeblowane, co uderzało odrazu w oczy wchodzącego. Obicia mebli, tapety i dywany miały barwy zbyt jaskrawe, aby można było wierzyć w ich trwałość. A zresztą nie można było wątpić, że klientela obu przyjaciół doprowadzi do normalnego stanu blask tej przesadnej trochę świeżości i przyćmi ją w miarę.
— Zadowolony jestem z naszego urządzenia — rzekł Eugeniusz — mam nadzieję, że i tapicer doświadcza podobnych uczuć.
— Dlaczegóż miałoby być inaczej? — odparł Mortimer.
— To prawda — potwierdził Eugeniusz — tapicer nie zna stanu naszej kieszeni, to też być może, że nie doświadcza niepokoju.
— Zapłacimy go przecie.
— Doprawdy? — spytał niedbale Eugeniusz.
— Ja przynajmniej mam szczery zamiar zapłacić — rzekł Mortimer nieco urażony.
— Ja także myślę o tem ustawicznie i to tak szczerze, że prawdopodobnie potrwa to do końca mego życia.
— Pocóż w takim razie obciążyłeś swój budżet wydatkiem na sprzęt kuchenny. Skąd przyszedł ci ten kaprys?
— Kaprys? Ten człowiek nazywa kaprysem objaw cnót domowych — odrzekł Eugeniusz, podnosząc wzrok na sufit.
— Po co meblować kuchnię, w której się nie gotuje?
— Mój drogi! Mówiłem ci tyle razy, że dla mnie wartość materyalna przedmiotów nie ma żadnego znaczenia i chodzi mi tylko o wpływ moralny.
— Wpływ moralny kuchni? — spytał Mortimer.
— Mój drogi, zrób mi, proszę, tę łaskę i chodź ze mną zwiedzić szczegółowo naszą kuchnię, a sam się o niej przekonasz.
Mówiąc to, wziął do ręki świecę i przeszedł wraz ze swym przyjacielem do małej, czystej kuchenki, zaopatrzonej sowicie w naczynia i sprzęty gospodarskie.
— Patrz tylko — mówił — to baryłka na mąkę, to młynek do kawy, rożen do pieczystego, wałki do ciasta, a tu masz całą bateryę rondli i garnków. Czy to wszystko nie przemawia do ciebie? bo we mnie na ten widok zaczynają kiełkować najprzedniejsze cnoty domowe. A teraz chodź do mego gabinetu, pokażę ci moje nowe biurko, solidne, mahoniowe biurko. Patrz tylko, mam tu tyle szufladek, ile jest liter w alfabecie. Odbieram naprzykład list od Jana, kładę go pod literę J, od Edwarda — pod E. Powiedz tylko, czy to nie jest wspaniale pomyślane i czy biurko takie nie może nauczyć człowieka porządku i metody. Teraz rozumiesz, co znaczy wpływ moralny przedmiotów i otoczenia.
— Mój Eugeniuszu, gdybyś mógł choć przez minutę być poważny, powiedziałbym ci coś.
— Powiedz w każdym razie.
— Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, kładąc mu rękę na ramieniu — tobie coś jest, a przytem ty coś ukrywasz przedemną.
Eugeniusz spojrzał milcząco na przyjaciela.
— Tak, tobie coś jest i to już od pewnego czasu. Przedewszystkiem uciekasz wciąż odemnie pod pretekstem, że lękasz się, abyśmy nie znużyli się sobą wzajemnie. Mogłem temu wierzyć pierwszy, drugi, dziesiąty raz. Ale wreszcie musiało mi przyjść na myśl, że kryje się w tem jakaś głębsza przyczyna. Czy nie mógłbyś mi powiedzieć, dlaczego naprzykład nie chcesz wiosłować ze mną po Tamizie, mimo, że z początku cieszył cię ten projekt mocniej, niż co bądź innego. Nie pamiętałem wprost u ciebie takiego zapału.
Eugeniusz zamyślił się przez chwilę, a potem rzekł:
— Słowo daję, że nie umiem ci odpowiedzieć.
— A jednak jestem prawie zupełnie pewny, że zaprząta cię jakaś sprawa, która pochłania cię wyłącznie.
— Tak sądzisz?
— Interes życiowy, który nie istniał dla ciebie dawniej.
— Nie wiem — odparł Eugeniusz. — Czasem myślę tak, czasem inaczej. Raz pociąga mnie pewien cel, to znów czuję sam, że to niedorzeczność i przestaję o nim myśleć, a przedewszystkiem czuję się znużony. Zresztą znasz mnie o tyle, aby wiedzieć, że ja sam dla siebie jestem zagadką, a ilekroć próbuję ją rozwikłać, czuję się poprostu ogłupiały i daję za wygranę.
Rzekłszy to, Eugeniusz zapalił cygaro i usiadł przy otwartem oknie, a Mortimer poszedł za jego przykładem.
— Jeśli znajdę słowo zagadki w dymie mego cygara, powiem ci o tem niezawodnie.
Okno, przy którem siedzieli obaj przyjaciele, wychodziło na dziedziniec, oświecony w tej chwili blaskiem księżyca. Eugeniusz zapatrzył się w krąg świetlny, padający od tego blasku i począł rzucać w to miejsce małe grudki ziemi, którą czerpał z jakiegoś wazonu, stojącego na oknie. Celował z wielką precyzyą i trafiał w upatrzone punkty, nie przerywając rozmowny z Mortimerem.
— Nic; powiadam ci. nic nie odkryłem w kłębach mego dymu, nic nie przychodzi.
— Byleby nie przyszło coś przykrego dla ciebie — rzekł Mortimer, — albo...
— Albo? — powtórzył Eugeniusz.
— Albo dla kogoś drugiego.
— Dla kogo? — spytał Eugeniusz, rzucając nową grudkę ziemi — dla kogo?
— Nie wiem — odparł Lightwood.
— Patrz tylko — rzekł wtedy Eugeniusz — jacyś Zapóźnieni interesanci błąkają się po labiryncie sądowym, szukając widocznie czyjegoś adresu. Mam ochotę uczęstować jednego z nich moją kulką. Rzekłszy to, wycelował nową grudkę w kapelusz jednego z przechodniów i musiał go trafić, bo z dołu dał się słyszeć gniewliwy pomruk.
— Ciekawy jestem, kogo szukają — zastanowił się Eugeniusz, nie domyślając się, że chodziło tu właśnie o ich mieszkanie; a jednak po paru minutach, dało się słyszeć mocne pukanie do drzwi.
— Ja otworzę — rzekł Mortimer — to dziś mój dzień.
Eugeniusz nie sprzeciwiał się temu i pozostał przy oknie, paląc cygaro — a przecież Mortimer dotknął po chwili tego ramienia.
— Czy znasz tego kawalera? — zapytał go, ukazując na Karola Hexhama.
— Tak, — odparł chłodno Eugeniusz, który poznał odrazu brata Lizy.
— Ten młody człowiek chce o czemś zawiadomić...
— Zapewne ciebie — przerwał mu Eugeniusz.
— Nie, właśnie ciebie.
Eugeniusz przesunął niedbale wzrokiem po twarzy Karola Hexhama i spojrzał następnie na stojącego za nim Bradleya.
— Aten pan czego sobie życzy, Mortimerze? — spytał z najwyższą nonszalancyą.
— Jestem przyjacielem Karola Hexhama i jego nauczycielem, — oznajmił Bradley.
— Panie Wrayburne — zawołał Karol, występując naprzód. — Pan doskonale wiesz, pocośmy tu przyszli.
— Mój dobry panie — rzekł do Bradleya Eugeniusz — jako nauczyciel tego chłopca, powinienbyś pan nauczyć go przyzwoitego zachowania się.
Rzecz godna uwagi, że tak Eugeniusz, jak Bradley, zaczęli zupełnie ignorować Karola, uświadamiając sobie wybornie, że oni to właściwie mają z sobą do czynienia, jako rywale.
— Są okoliczności, panie Wrayburne — mówił Bradley drżącym od gniewu głosem, — w których uczucia mego ucznia mówią głośniej od moich nauk.
— Prawdopodobnie dzieje się to raczej bez względu na okoliczności — odparł Eugeniusz, delektując się wciąż swojem cygarem. — A przytem pan, jak widzę, wymawiasz bardzo płynnie moje nazwisko, podczas, kiedy ja nie znam wcale pańskiego
— Co pana obchodzi moje nazwisko? — wybuchnął gwałtownie Bradley.
— Czy tak? A więc istotnie nie obchodzi mnie ono wcale i będę się starał bez niego obchodzić, tytułując pana kierownikiem szkoły; tytuł bardzo zaszczytny.
Odpowiedź ta dotknęła Bradleya tem mocniej, że wywołał ją sam swem gburowatem postępowaniem.
— Panie Wrayburne — wmieszał się Karol Hexham — to ja właściwie chciałem z panem mówić, wyszukałem też adres pana w roczniku adresowym, a nie znalazłszy pana w sądzie, przyszedłem tutaj wraz z panem Bradleyem.
— Zadałeś pan sobie za wiele trudu, panie kierowniku szkoły — zauważył Eugeniusz, nie zwracając wcale uwagi na Karola i strzepując, na pozór obojętnie, popiół z cygara.
— Chciałem też mówić z panem w obecności pana mecenasa Lightwood, ponieważ to on zapoznał pana z moją siostrą.
Eugeniusz odwrócił na chwilę wzrok od twarzy Bradleya i spojrzał na Mortimera, chcąc obaczyć, jakie wrażenie robi na nim ta mowa, ale Mortimer odwrócił głowę i patrzył w ogień.
— Pan Lightwood przyprowadził pana z sobą w dniu śmierci mego ojca, dlatego też zastałem pana u Lizy i wiem, że od tego czasu odwiedzałeś ją pan bardzo często. Chcę wiedzieć, dlaczego pan to robisz?
— To nic jeszcze nie tłómaczy, dlaczego pan przyszedłeś tu, panie kierowniku i powtarzam raz jeszcze, że szkoda było zachodu — rzekł do Bradleya Eugeniusz.
— Dlaczego pan zwracasz się wyłącznie do mnie? — przerwał z wściekłością Bradley.
— Jeśli tylko o to chodzi, mogę do pana wcale nie mówić — odparł niedbale Eugeniusz,
Istotnie zapadł od tej chwili w milczenie i stał nieruchomo w oknie, paląc cygaro. Wtedy Karol zabrał znowu głos.
— Panie Wrayburne! — zaczął — wiemy już wszystko, mimo, że siostra moja nie powiedziała ani słowa i nie domyśla się wcale, że tu jesteśmy. Dowiedzieliśmy się z panem Bradleyem, że Liza bierze lekcye, a lekcyj nikt nie daje zadarmo. Pan Bradley, który lepiej się zna na tem, niż ktokolwiek inny, bo jest człowiekiem fachowym, chciał pokierować sam nauką mej siostry, ale pan Wrayburne wmięszał się w to i sam opłaca lekcye mej siostry? Kto mu dał do tego upoważnienie? Jakiem prawem zajmuje się Lizą? Co mu do niej?
Karol zwracał się teraz do Mortimera, widząc, że nie zdoła w żaden sposób zwrócić na siebie uwagi Eugeniusza.
— Niech pan Wrayburne się dowie, że ja mu nie pozwolę chodzić do mojej siostry. Niech tylko nie myśli, że Liza dba o niego. Niema wcale o to obawy.
Stwierdziwszy ten fakt, Karol zaśmiał się gburowato, a Bradley mu zawtórował. Eugeniusz zdmuchnął raz jeszcze spopielały koniuszek cygara i nie powiedział ani słowa.
— Niech pan Wrayburne dowie się, że ja zabronię mojej siostrze widywania się z nim. Liza jest dobrą dziewczyną, ale ma głowę przewróconą.
Niech pan Wrayburne nie myśli, że z jego powodu, wcale nie. Ona wyobraża sobie, że ma jakieś obowiązki dla pana Wrayburne, z powodu, że był przy niej w chwili śmierci mego ojca, ale ja jej to wyperswaduję. Wcale nie życzę sobie, żeby pan Wrayburne kierował jej nauką, skoro pan Bradley gotów jest ją sam uczyć.
— Panie kierowniku — odezwał się wreszcie Eugeniusz, przypatrując się uważnie swemu cygaru, które wyjął poprzednio z ust — czy nie uważasz pan, że czasby już był wielki wyprowadzić stąd twego ucznia?
— Panie Lightwood — wykrzyknął Karol, czerwony od gniewu — pan jesteś świadkiem naszej rozmowy i spodziewam się, że pan ją zapamiętasz, bo to pan jest wszystkiemu winien przez to, że pan zaprowadził pana Wrayburne do mej siostry, zresztą powiedzieliśmy już wszystko i możemy odejść.
— Wyjdź stąd Karolu i poczekaj na mnie na dole — syknął Bradley.
Karol usłuchał i wyszedł jak mógł najhałaśliwiej.
— Pan masz mnie za coś równie marnego, jak proch swego obuwia — rzekł Bradley, hamując się stosunkowo, gdyż inaczej głos-by mu uwiązł w gardle.
— Upewniam pana, że wcale, ale to wcale nie zajmuję się panem.
— Pan wiesz dobrze, że to nieprawda.
— Żałuję mocno, ale się pan myli.
Wiem tylko jedno, panie Wrayburne, że panu nikt nie dorówna w arogancyi.
— Być może.
— Ale ja nie jestem dzieckiem i przyzwyczajony jestem, aby mię słuchano, gdy mówię.
— Jako nauczyciel, zapewne.
— Czy pan sobie wyobrażasz, że ponieważ spełniam uczciwie obowiązki swego stanu, nie mam już żadnych uczuć ludzkich?
— Myślę tylko, że pan jesteś za popędliwy na kierownika szkoły.
— Nie jestem takim wobec moich uczniów.
— Zatem wobec innych, panie kierowniku.
— Nazywam się Bradley Headstone.
— Sam pan przecie mówiłeś, że nazwisko pańskie nie powinno mnie obchodzić.
Bradley drżał od stóp do głów i otarł sobie chustką twarz, zroszoną potem. Rozpacz go brała na myśl, że nie umie zachować zimnej krwi wobec tego przeciwnika, który panował nad sobą z takiem mistrzostwem.
W tej chwili nienawidził prawie sam siebie i zrobił taki gest, jakby się sam chciał poszarpać na sztuki.
Przez chwilę milczeli obaj, poczem Eugeniusz odezwał się pierwszy trochę niecierpliwie:
— A więc, łaskawy panie, powiedz pan wreszcie, co chcesz i pozwól sobie przypomnieć, że pański uczeń oczekuje na dole.
Ale Bradley odzyskał już równowagę.
— Chciałem panu powiedzieć, że ten młody człowiek, który stąd wyszedł, a którego pozwoliłeś sobie pan traktować z góry, miał zupełną słuszność, a uczucia, które mu podyktowały słowa, do pana wyrzeczone, były szlachetne i sprawiedliwe.
— Czy to już wszystko? — spytał chłodno Eugeniusz.
— Nie panie; dodam jeszcze, że Karol ma zupełną słuszność, wzbraniając siostrze swej przyjmowania pana u siebie i nie pochwalając usług, które jej pan oddajesz.
— Czy to już wszystko? — powtórzył raz jeszcze Eugeniusz.
— Nie, panie; dodać jeszcze muszę, że ubliżasz pan pannie Hexham, prześladując ją swymi zabiegami.
— Czy pan jesteś opiekunem panny Hexham, czy dopiero zamierzasz nim zostać? — spytał szyderczo Eugeniusz — a może chcesz pan poprostu zrobić z niej swą uczenicę?
— Co pan przez to rozumiesz? — wyjąkał Bradley, którego twarz pokryła się krwistym rumieńcem.
— To tylko, że panna Hexham jest osobą tak niepospolitą i tak wyższą od swego nieokrzesanego otoczenia, że nie dziwi mnie z pana strony chęć, którą pan wyraziłeś poprzednio.
— Czy pan i mnie zaliczasz do tego nieokrzesanego otoczenia? Czy pan mi wymawiasz moje niskie pochodzenie?
— Nie mogę wyrokować o tem, czego nie znam.
— Owszem, widzę to doskonale, że pan lekceważysz mnie, z powodu, że sam sobie utorowałem drogę i szedłem o własnych siłach.
— Mówiłem panu, że nic o tem nie wiem. A zresztą, czy to już wszystko?
— Nie panie, wracając do tego młodego człowieka...
— Który nudzić się musi tam na dole — przerwał grzecznie Eugeniusz.
— Niech pan nie myśli, że stoi on sam bez oparcia, Wziąłem go pod opiekę i jestem jego przyjacielem. Karol Hexham może na mnie liczyć i potrafię panu tego dowieść.
— Tymczasem pozwalasz mu pan czekać na schodach.
— Jeżeliś pan sądził, że Karol Hexham jest dzieckiem niedoświadczonem i nie rozumie wartości pańskiego postępowania, to się pan grubo omylił. A zresztą będziesz pan miał do czynienia nietylko z nim, ale i ze mną, a gdyby zaszła tego potrzeba, potrafię zmusić pana do dania mu zadośćuczynienia, serce moje i ręka otwarte są dla niego.
— Te drzwi także — rzucił od niechcenia Eugeniusz.
— Drwię sobie z pańskich słówek i półsłówek. Pan sądzisz się lepiej odemnie urodzonym, a masz niską i nikczemną naturę. Nie zajmowałbym się też panem wcale, gdyby nie to, żeś pan obraził mego przyjaciela. Dlatego tylko gotów jestem traktować pana tak, jakgdybyś mnie pan obraził.
Wyrzekłszy to, Bradley zawrócił sztywnie do drzwi i wyszedł, zdając sobie wybornie sprawę, jak niefortunnie wypadło jego wystąpienie, jak był niezręczny i grubijański.
— Ciekawy maniak — rzekł Eugeniusz, gdy, ciężkie drzwi zatrzasnęły się za odchodzącym, — wyobraża sobie, że cały świat zna jego rodziców.
Lightwood, który przez dyskrecyę usunął się był w zagłębienie okna, zaczął teraz chodzić po pokoju.
— Obawiam się, że znudziła cię ta wizyta — zauważył Eugeniusz — w takim razie spróbuj rozerwać się, zalecając się do lady Tippins.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu! — rzekł wtedy Mortimer, zatrzymując się przed nim — wszystko to nie podoba mi się wcale, teraz dopiero widzę, jak byłem ślepy.
— Niby w czem?
— Powinienem był odrazu się domyśleć prawdy już wtedy, gdyś mi powiedział, że zbrodnią jest wciągać tę dziewczynę do sprawy Harmona.
— Tak, przypominam sobie, zdaje mi się ten frazes...
— Cóż ty właściwie myślisz o niej? — spytał Mortimer.
Zamiast odpowiedzieć odrazu na to pytanie, Eugeniusz puścił jeszcze trochę dymu z papierosa, a potem rzekł z prostotą:
— Niema w całej Anglii dziewczyny szlachetniejszej od niej, niema też czystszej i lepszej w mojej, ani w twojej rodzinie.
— Zgoda na to, ale cóż dalej?
— A! co do tego — odrzekł Eugeniusz, patrząc na przyjaciela z wyrazem niepewności — jest to dla mnie zagadka, której nie silę się rozwiązać.
— Czy chcesz ją uwieść, a potem porzucić?
— Nie, mój drogi.
— Czy chcesz się z nią ożenić?
— Nie.
— Czy chcesz i nadal bywać u niej?
— Mój drogi, wiesz dobrze, że ja nie tworzę nigdy z góry żadnych zamysłów: gdybym nawet powziął kiedy jaki zamiar, to z pewnością zabrakłoby mi sił dla wykonania go.
— Eugeniuszu! Eugeniuszu!
— O, proszę cię, nie rób tylko grobowych min i nie rób mi żadnych wyrzutów. Powiedziałem ci o sobie tyle, co wiem, to jest wyznałem ci moją nieświadomość. Przypomnij sobie piosenkę, którą śpiewaliśmy niegdyś, a która jest najsmutniejszą z wesołych piosnek, jakie znam:
Do naszych szaleństw nie wtrąca;
Wolni od tego, co boli
Śpiewajmy tra-la do końca,
— Śpiewajmy więc tra-la; to znaczy, nie zaprzątajmy sobie głowy tem, czego zrozumieć nie zdołamy.
Ale Mortimer nie dał się zbyć tak łatwo.
— Więc ty doprawdy chodzisz do tej dziewczyny, jak twierdził jej brat?
— Mam zaszczyt odpowiedzieć twierdząco na pytanie mego szanownego przyjaciela.
— Ale co z tego wyniknie? Dokąd cię to w końcu zaprowadzi?
— Czy udziela ci się mania śledcza tego kierownika szkoły? Mortimerze! Wypal poprostu cygaro, a to ci zrobi dobrze i odzyskasz spokój.
A zresztą zapomniałeś o moich przyborach kuchennych i o umoralniającym ich wpływie na moje cnoty domowe, Zostaw mnie pod ich zbawiennym działaniem i nie troszcz się o resztę.
— Będę się troszczył, dopóki mi nie odpowiesz, co zamierzasz, do czego dążysz i dokąd cię to zaprowadzi.
— Żapytywałem siebie o to nieraz — odparł Eugeniusz, dotykając czoła ręką — i na honor, nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.