Wspólny przyjaciel/Część druga/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspólny przyjaciel |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1914 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Our mutual friend |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo zasadniczych zmian, jakie zaszły w życiu złoconego śmieciarza, nie przestał on słuchać czytania Silasa Wegya i śledził z równem zawsze zajęciem przebieg upadku cesarstwa rzymskiego. Czytanie to odbywało się czasem w nowym, arystokratycznym pałacu, częściej jednak Boffen zachodził do swego dawnego mieszkania i, zasiadłszy na starej ławie, słuchał z natężeniem dziejów ostatecznej ruiny dawnych władców świata. Gdyby Silas Wegg był godniejszy względów, jakimi go obdarzano, to te wizyty jego chlebodawcy sprawiałyby mu przyjemność — ale on był już tak rozzuchwalony swem nowem położeniem, że, zamiast wdzięczności, czuł raczej głuchy żal do swego poczciwego dobroczyńcy. Jestto zresztą objaw dość pospolity, że sługa źle uzdolniony, szuka pretensyi do tego, który korzysta z jego usług i obwinia go o własną nieudolność. Zdarza się nietylko w prywatnej, ale i w publicznej służbie,
Ileż to razy widziano ludzi wysoko położonych i piastujących odpowiedzialne stanowiska, przechodzących do skrajnej opozycyi z chwilą, gdy wychodziły na jaw ich niedołęstwo i nieudolność. Ludzie tacy zwracają się zwykle z największą zawziętością przeciw tym, którym służyli i nie cofają się przed oszustwem, potwarzą i najbrudniejszą arogancyą, a powtarza się to zarówno w publicznych, jak w prywatnych stosunkach. Otóż Silas Wegg, który, dzięki wyniesieniu go przez pana Boffena, przychodził teraz jako gość do wspaniałego domu, pod którego murami handlował przez lat tyle, przybierał często ton podupadłej wielkości i dawał do zrozumienia, że tak on sam, jak dom (nasz dom, jak go nazywał), zdegradowani zostali niejako przez zmiany, jakie zaszły w ostatnich czasach.
— Ach panie — mawiał on do Boffena, kiwając melancholijnie głową — ten dom, ten pałac rodowy, w którym widziałem tyle razy miss Elżbietę, lorda Jerzego, wuja Parkera i ciotkę Joannę, gdy pomyślę, na co to zeszło, Boże jedyny. — Mówił te rzeczy z tak głębokiem rozżaleniem, że w naiwnem sercu pana Boffena rodziło się przypuszczenie, że wyrządził komuś ciężką krzywdę, kupując wspaniały pałac. Próbował też pocieszać swego lektora, który jednak trwał w swej roli pokrzywdzonego przyjaciela fikcyjnej ciotki Joanny i wuja Parkera. Pozatem wszakże, szanowny Silas Wegg nie zaniedbywał swych interesów, a przedewszystkiem przeprowadził ze znanym już nam panem Wenus tranzakcye o kupno swej nogi.
— Przyniesiesz mi pan ją do domu — rzekł po ostatniej swej wizycie do preparatora anatoma, — zostaniesz pan u mnie na cały wieczór.
— Pan wiesz dobrze, że nie wesoły ze mnie towarzysz, — odrzekł Wenus, ale mimo to, niech się stanie, jak sobie pan życzy.
Wskutek tej rozmowy, mister Wenus zadzwonił w pewien dzień sobotni do furty dawnej willi Boffenów, — Silas Wegg otworzył mu sam, a wzrok jego padł z upodobaniem na przedmiot, mający kształt kija, który jego przyjaciel niósł pod pachą.
— Myślałem, że pan przywieziesz to dorożką, — rzekł z urazą.
— I panie! — odparł na to Wenus, nie mam sobie za uchybienie, żem przyniósł sam ten pakunek.
— To też nie chodzi mi o pana, ale właśnie o pakunek, który wart był tego, aby go przewieźć dorożką — odparł z godnością Silas.
— Kupiłeś go pan, więc go panu odnoszę — rzekł na to Wenus — i rad jestem, że ta rzecz powraca do źródła, z którego wyszła.
Rzekłszy to, podał Silasowi owinięty w papier piszczel.
— Ale wiesz pan co — rzekł wtedy Silas — teraz, kiedy sprawa jest już ubita, mogę panu powiedzieć po przyjacielsku, że, gdybym się był udał do adwokata, musiałbyś mi pan zwrócić tę nogę bez żadnego wynagrodzenia.
— Co nie, to nie, panie Wegg, wiesz pan przecie dobrze, że kupiłem ją niegdyś od pana po uczciwej cenie i za wzajemną zgodą.
— A czy pan wiesz, że nie wolno jest handlować ciałem ludzkiem, przynajmniej u nas, w Anglii, a z tego wynika, że pan nie miałeś prawa kupować mojej kości, spytaj się pan adwokata, co mówi na to prawo?
— Nie wiem, co mówi na to prawo — odrzekł preparator anatom, czerwieniąc się z gniewu i podnosząc głos — ale zato znam wybornie moje prawo do tej piszczeli i żałuję mocno, że...
— Niech się pan nie unosi, panie Wenus — przerwał mu pojednawczo Silas Wegg.
— Żałuję mocno, że nie wziąłem od pana pieniędzy wprzód, zanim panu oddałem pańską nogę.
Wenus był wogóle drażliwy, zapewne skutkiem swych utrapień sercowych, a że nie leżało w interesie Silasa draźnić go bardziej jeszcze, zmienił więc ton i zaczął mówić ze słodyczą:
— Nie bierz tego zbytnio do serca, panie Wenus, bo ja zrobiłem tylko taką hipotezę, czyli przypuszczenie.
— Zrób pan lepiej z tego uczciwe zapłacenie — odparł Wenus, zawsze jeszcze rozdraźniony.
Wtedy Silas, chcąc go do reszty ułagodzić, wprowadził go do byłego salonu państwa Boffenów, gdzie palił się na kominku wesoły ogień, a na stole stały przybory do przyrządzania grogu.
Widok ten rozchmurzył nieco anatoma, który powinszował Silasowi możności korzystania z tak pięknej rezydencyi.
— Przepowiadałem panu odrazu, że skoro się pan dostaniesz do willi Boffenów, będzie się panu dobrze działo.
— Nie mogę się skarżyć — odparł z westchnieniem Silas Wegg — chociaż pan sam wiesz, że nie wszystko jest złotem, co się świeci. Siadaj pan tymczasem i przyrządź sobie szklankę $rogu.
Zasiedli obaj, pociągając naprzemian ze szklanek, to znów puszczając dym ze swych łajek.
— Mówisz pan więc, że pańskie złoto świeci fałszywym blaskiem? — spytał Wenus.
— Kto to może wiedzieć? — odparł sentencyonalnie Wegg — w każdym razie nie jest mi przyjemnie, gdy sobie pomyślę, że dawni mieszkańcy tego domu zeszli z tego świata śmiercią gwałtowną i tajemniczą.
— Czy masz pan kogo w podejrzeniu? — panie Wegg.
— Nie, ale wiem, komu zbrodnia przyniosła pożytek.
Wyrzekłszy te słowa, Silas Wegg umilkł, a twarz jego wyrażała niezłomne postanowienie nie uchybienia miłości bliźniego, która to cnota zdawała się go nagle opuszczać, tak, że przytrzymywał ją zaledwie za kraj szaty.
— Mógłbym podzielić się z panem kilku spostrzeżeniami, bo naprzykład pomyśl pan tylko: Olbrzymia fortuna spada nagle, jak z nieba, pewnej osobie, której nazwiska nie chcę wymieniać, a mnie co się dostaje? Mała pensya tygodniowa, mieszkanie i opał, A przecież, który z nas jest więcej wart, ja czy ten, którego nazwiska nie chcę wymienić? Taki jest świat.
— To chwalebnie, że pan przyjmujesz swój los z takim spokojem — zauważył Wenus.
— A teraz, posłuchaj pan dalej. Ten pan, wiesz, o kim mówię, jest to człowiek ograniczony i łatwowierny, którego łatwo opanować. Ale ja z tego nie skorzystałem, mimo, że byłem ciągle przy jego boku. Tymczasem zjawił się drugi jakiś przybłęda i dla niego odsunięto mnie, bo nie umiałem tak pochlebiać, jak tamten. A tymczasem, kto z nas jest więcej wart? Czy ten sekretarz potrafi tak, jak ja, czytać historyę rzymską? Czy potrafi tak, jak ja, opisywać wszystkich cywilów i wojskowych rzymskich, co mają, panie, takie nazwiska, że gdy je pan wymawiasz, to jakbyś wióra łykał? A przecież ja siedzę w tej starej ruderze, a tamten mieszka w pałacu, ma tam swój własny pokój, dostaje tysiąc funtów pensyi rocznie. A mnie wyrzucili tu, jak grat nieużyteczny. Ale ja mimo to widzę, co się święci, mam, Bogu dzięki, dobry węch. Czy znałeś pan dawniej tę willę?
— Nie, pierwszy raz tu jestem.
— Ale przechodziłeś pan zapewne tędy?
— Tak jest, panie Wegg, nawet zatrzymywałem się tu nieraz i patrzyłem z ciekawością na dziedziniec.
— I cóżeś pan dostrzegł?
— Nic, prócz śmiecia.
— A jednak — badał go dalej Wegg — żyłeś pan w przyjaźni ze starym Harmonem.
— Nie, panie, to nie była przyjaźń. Widywałem go czasem, ale mało go znałem. Szperał on wiecznie w swoich śmieciach, ale nie robił mi żadnych zwierzeń, to był wogóle człowiek skryty.
— Skryty? — zawołał Wegg — pan mówisz, że był skryty?
— Przynajmniej wyglądał na to.
— Ach panie! — mówił Wegg, rzucając oczyma po ścianach, — jeżeli był skryty, to z pewnością musiał coś ukryć. Jak pan myśli, czy nie ukrył on czego w swoich śmieciach?
— To się mogło zdarzyć.
Silas Wegg włożył na nos okulary i spojrzał z podziwem na swego gościa; wszystko, co tamten mówił, zgadzało się tak dobrze z jego własnymi domysłami.
— Przyjacielu! — rzekł, ujmując go uroczyście za rękę — powiedz mi z zaufaniem, jakie winien jest bliźni bliźniemu i brat bratu, jak myślisz, co mógł zagrzebać w śmieciach stary Harmon?
— Nie wiem. Mógłbym się co najwyżej domyślać tego lub owego.
— A więc z ręką na sumieniu (tamten miał właśnie rękę na szklance z grogiem) powiedz mi, czego się domyślasz.
— Zdaje mi się — rzekł Wenus, połknąwszy wprzód zawartość swej szklanki, — że dżentlmen tego pokroju, co stary Harmon, mógł był zakopać w śmieciach pieniądze, klejnoty, papiery.
— Ozdobo ludzkości — krzyknął z ekstazą Wegg — powiedziałeś papiery. Ale jakie? Czy nie był to naprzykład testament?
— Mogło i to być — odparł preparator szkieletów — jeśli zważymy, że ten stary dżentlmen wydziedziczał kolejno wszystkich swoich krewnych, mógł więc pisać w różnych czasach różne testamenty i kodycyle, a potem je zakopywać.
— Duchu pokrewny! — mówił Wegg, chwytając rękę anatoma i przyciskając ją do siebie, jakby chciał z niej wróżyć — napij się jeszcze grogu.
Dolał mu pełną szklankę, a potem przysunął się do niego, jak mógł najbliżej, wraz ze swym drewnianym stołkiem i drewnianą nogą.
— Mówię ci, panie Wenus, — rzekł poufnie — że jesteśmy do siebie bliźniaczo podobni i dlatego zaproponuję ci pewną umowę.
— Jaką? — spytał Wenus, mrugając swemi znużonemi oczyma.
— Będziemy szukali, słyszy pan, będziemy razem szukali, a skoro znajdziemy coś, podzielimy się lojalnie zyskiem.
Wenus wzniósł oczy do góry i zanurzył palce w swoją rudą czuprynę, jakby tylko z rękami na głowie mógł powziąć jakie postanowienie.
— Ależ przecie to, co znajdziemy, nie będzie naszą własnością — zauważył po chwili namysłu.
— Dlaczego? — zaprzeczył energicznie Wegg — przecież będzie to coś, o czem nikt nie wie, co zatem do nikogo nie należy.
— A jeśli to będą papiery? — spytał anatom — jak z nimi postąpimy?
— To już będzie zależne od ich zawartości. Poznawszy ich treść, odprzedamy je temu, dla kogo będą pożyteczne.
— A jeśli ten ktoś zrobi z nich zły użytek?
— To już będzie jego wina, a nie nasza,
Tu Silas Wegg roztoczył przed swym gościem cały plan działania. Zaczął mu przedstawiać, że on jedynie może się stać w tym interesie wymarzonym wspólnikiem, bo ma rękę lekką, doskonałą znajomość różnych tkanek kostnych i nie kostnych, nawyknienie do pracy, cierpliwość, delikatność i t. p.
— Ja, panie Wenus, mam ciężką rękę, nie potrafiłbym robić w tem, bez zostawienia dotykalnych śladów, a przy tem mam drewnianą nogę, panu zaś przyjdzie to daleko łatwiej.
Artysta-anatom uchwycił się znów obu rękami za swe rude kędziory, w ten sposób, że utworzył sobie z nich rodzaj psich uszów. Wysłuchał uważnie całej przemocy Silasa Wegga, ale nie dał mu żadnej odpowiedzi.
— Ja nie mogę — powtórzył Wegg, powołując się raz jeszcze na swoją drewnianą nogę.
— A jednak próbowałeś już pan — rzekł wreszcie Wenus.
— Nie można tego nazwać próbą. Drasnąłem tylko coś nie coś te pagórki śmiecia.
— W każdym razie przekonałeś się pan, że to trudne zajęcie.
Wegg skinął głową twierdząco.
— Nie wiem jeszcze, czy się zgodzę — rzekł Wenus.
— Ależ zgódź się pan, zgódź — zachęcał go właściciel drewnianej nogi.
— Gdybym nie był tak zgorzkniały skutkiem odpowiedzi, jaką mi dała dama mego serca, tobym się stanowczo nie zgodził. Ale w stanie ducha, w jakim się obecnie znajduję, to jest bliski będąc szaleństwa i rozpaczy, może się zgodzę.
Usłyszawszy to, Silas Wegg nalał z pośpiechem nową szklankę grogu i poczęstował nią towarzysza, pijąc sam za zdrowie młodej osoby, której odmowa uczyniła zbolałego anatoma tak podatnym dla jego zamiarów.
— Słyszę kroki! — rzekł nagle pan Wenus.
— Gdzie? — spytał z drżeniem Wegś.
— Na dziedzińcu.
Spiskowi odsunęli się od siebie instynktownie i rozmawiać zaczęli o rzeczach obojętnych. Kroki zbliżały się tymczasem, nie do drzwi jednak, a do okna. Po chwili ktoś zastukał w szybę.
— Proszę wejść! — zawołał Wegg.
Ale gość nie skorzystał z tego zaproszenia, a tylko otworzył od zewnątrz okno, które widocznie nie przystawało należycie i wsunął przez nie głowę. Gdyby był nawet wszedł normalną drogą, to jest przez drzwi, to i tak niespodziane ukazanie się jego o tak późnej godzinie wywołałoby pewną trwogę w obecnych, tem większy lęk wzbudziła w nich też ta twarz, wsuwająca się nagle przez otwór okna. Wenus zwłaszcza cofnął się na jej widok wraz z krzesłem i wpatrzył się w nią z pewnem przerażeniem. Po głowie chodziły mu niejasne wspomnienia, których nie umiał uporządkować.
— Dobry wieczór panu, panie Wegg — prze mówiła twarz. — Okno było niedomknięte, zechciej pan sam zobaczyć.
— Ach, to pan, panie Rokesmith! — wybełkotał eks-straganiarz.
— Tak, to ja we własnej osobie, powiem tylko parę słów i zaraz odejdę.
— To on — szepnął Wegg, pochylając się nad anatomem — człowiek, dla którego mnie usunięto.
— Pan masz gości, panie Wegg? — spytał Rokesmith.
— Tak panie, to jeden z mych przyjaciół przyszedł mnie odwiedzić.
— Nie przeszkadzam panom, chcę tylko powtórzyć zlecenie pana Boffena, który prosi pana, abyś nie oczekiwał go wieczorem. Pan Boffen nie chce pana w niczem krępować, o ile więc zastanie pana w domu bez uprzedniego zawiadomienia, skorzysta z pańskich usług, w przeciwnym razie odłoży czytanie na inny raz.
Wypowiedziawszy to, Rokesmith zamknął okno, życząc dobrej nocy obu przyjaciołom. Skoro odszedł, Silas Wegg ponowił swoje skargi.
— Widziałeś pan jego twarz? — rzekł z goryczą.
Ale pan Wenus nie zdawał jeszcze sobie dokładnie sprawy ze swoich wrażeń, bo wyrzekł tylko:
— To jakiś szczególny człowiek.
— Hipokryta! obłudnik dwulicowy — biadał dalej Wegg — upewniam cię, panie Wenus, że on ma czarny charakter.
— Czy przemawia co przeciw niemu? — spytał anatom.
— Ależ wszystko. Wszystko przeciw niemu przemawia — twierdził z zapałem Wegg, który uczuł dziwną ulgę, wyposażając sekretarza w ujemne cechy, które były jego niezaprzeczoną własnością. — I pomyśleć tylko, że to wspaniałe niebo, wyiskrzone gwiazdami, znosi pod swem sklepieniem zarówno łotrów, jak uczciwych ludzi. — Mówiąc to, Silas Wegg znajdował się już na dziedzińcu, odprowadzając przyjaciela swego do furtki. Wypili obaj tyle grogów, że draźliwość ich doszła do potęgi, przybierając jednak rozbieżny kierunek.
— Gdy patrzę na te konstelacye — mówił Wenus, zadzierając głowę tak gwałtownie, że mu aż kapelusz zleciał na ziemię — tem boleśniej przypominają mi się okrutne słowa jej listu, w którym mówi, że nie chce być uważana za materyał da spreparowania szkieletu.
— A mnie — odpowiedział Silas — błyszczące te gwiazdy przypominają potworną niesprawiedliwość tego, którego imienia nie chcę wymienić. Nie jestem złym człowiekiem, a przecież czuję do niego coraz gorszą nienawiść. Czy wiesz pan, o czem mówią te gwiazdy? — panie Wenus,
— Wiem — odparł anatom — mówią, że ona nie chce służyć za materyał do spreparowania szkieletu.
— A mnie mówią one o ciotce Joannie, wuju Parkerze, miss Elżbiecie i panu Jerzym, których utraciłem, odkąd Boffen rozsiadł się w naszym wspaniałym domu.
Zataczając się, doszli wreszcie obaj do furtki.