Wspólny przyjaciel/Część pierwsza/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wspólny przyjaciel
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1914
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Our mutual friend
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.
Lokator rodziny Wilferów.

Pan Reginald Wilfer nosił imię i nazwisko, pięknie brzmiące, ale sam był ubogim i zajmował skromną posadę kantorzysty. Ubóstwo jego nie było przenośnią, bo pensyę pobierał niewielką, a dzieci miał bez liku. Nigdy też przez ciąg swego życia nie zdołał urzeczywistnić skromnego marzenia, jakiem było posiadanie całego nowego garnituru z kapeluszem i butami włącznie. Jeśli sprawił sobie świeżą marynarkę, to za to spodnie miał wytarte na kolanach i na szwach, gdy miał nowe spodnie, marynarka była już wyświechtana. Kapelusz rudział mu, zanim sprawił sobie nowe obuwie, a obuwie darło się, zanim potrafił kupić nowy kapelusz i tak było wiecznie.
Gdyby zdarzyć się mogło, aby jeden z konwencyonalnych cherubinków, malowanych przez miernych malarzy, mógł wyróść i zestarzeć się, to twarz jego byłaby z pewnością podobna do twarzy Reginalda Wilfera. Było coś tak niewinnie dziecięcego w konturach tej okrągłej, rumianej twarzy, że obcy gość, któryby odwiedził Wilferów w domu o późnej godzinie, zdziwiłby się bardzo, widząc, że Wilfer nie leży w łóżeczku dziecinnym, lecz siedzi przy wieczerzy ze starszemi osobami. Reginald Wilfer był szalenie nieśmiały, to imię Reginalda, które zdawało się wywoływać bohaterskie echa, żenowało go mocno, to też podpisywał się najczęściej tylko pierwszą literą, a z czasem zgodził się chętnie na zdrobniałe miano Rumty, które dawali mu znajomi jego i przyjaciele, Przezwisko to utarło się tak dalece, że używano je nawet w korespondencyi handlowej z nim, pisząc „Kochany panie Rumty“. Otóż Rumty pracował w domu handlowym Chicksey i Stobble, który „robił w drogeryi“. Dom ów miał jakiś czas za komiwojażera pana Weneeringa, który z czasem pochłonął swoich wspólników i został sam właścicielem firmy. Objęcie przez niego interesu zaznaczyło się zawieszeniem na ścianach kantoru wielu luster i kilku przepierzeniami, jakoteż wielką błyszczącą blachą, przybitą na drzwiach. Tak więc Rumty był obecnie oficyalistą pana Weneeringa.
Skończywszy pewnego wieczora swoją pracę, Rumty powracał do mieszkania swej rodziny, znajdującego się w północnej części Londynu, w dzielnicy Holloway. Dzielnica ta była w owym czasie przedzielona od właściwego miasta polem i drzewami, jakoteż rodzajem Sahary, na której wypalano cegły, robiono dachówki, zabijano psy, gotowano kości, trzepano dywany, wyrzucano śmiecie i t. p. Przechodząc wieczorem brzegiem owej pustyni, Rumty powtarzał sobie mimo wrodzonego optymizmu:
— Mój Boże! to, co jest, nie jest tem, coby mogło być.
Sformułowawszy to spostrzeżenie, które nie było jego samoistnym pomysłem, Rumty zadzwonił do furtki, którą mu otworzyła żona.
Pani Wilferowa była na mocy naturalnego doboru dużą kościstą kobietą. Nie mogło być inaczej. Skoro jej mąż przedstawiał typ cherubinka, ona musiała być w stylu majestatycznym. Miała ona zwyczaj owijać sobie głowę chustką w trudniejszych chwilach życia i wkładać na ręce rękawiczki, chociażby była w domu. Będąc tak przystrojona, czuła się jakby uzbrojona przeciw wszelkim pociskom losu. Ale strój ten nie wróżył nigdy nic dobrego, to też Reginald posmutniał, widząc ją tak przybraną.
— Co to jest? — spytał, wskazując na drzwi — gdzież to znikła blacha z ogłoszeniem twego pensyonatu?
— To nic — odparła jego żona z doskonale odegraną obojętnością. — Ten, od którego kupiliśmy ją, przyszedł z kleszczami i oderwał blachę, mówiąc, że skoro nie mamy czem płacić, odda ją do innego pensyonatu, gdzie zamówiono u niego zupełnie podobną.
— Może miał słuszność, moja droga.
— Zapewne, gdyby nam zabrał drzwi, tobyś także powiedział, że ma słuszność.
— Drzwi nam są niezbędne.
— Tak uważasz? — rzekła z gryzącą ironią pani Wilfer, udając się w głąb mieszkania.
Rumty poszedł za nią, a zeszedłszy po kilku schodach w dół, znalazł się w rodzaju sutereny, służącej razem za kuchnię i pokój jadalny.
Dwie młode dziewczyny grały tam w warcaby, a starsza z nich, licząca jakie lat 19, była nadzwyczaj ładna i zgrabna. Ładna panienka przegrywała swoją partyę i była z tego powodu w najgorszym humorze.
— Jak się macie, moje fatałaszki? — rzekł Wilfer do dziewcząt.
Żona jego zdążyła już tymczasem usiąść w kącie z rękami skrzyżowanemi na kolanach. Nie zdjęła, oczywiście, rękawiczek.
— Moja droga — rzekł do niej Wilfer — niepotrzebnie martwisz się tą blachą, bo skoro wynajęłaś pokoje na pierwszem piętrze, nie mogłabyś tam już umieścić żadnych panienek.
— Mleczarz mówił — rzekła monotonnym głosem stroskana małżonka, — że dwie lady z najlepszych sfer towarzyskich poszukują przyzwoitego pomieszczenia. Bello! — dodała, zwracając się do córki — powiedz ojcu, czy nie tak mówił mleczarz? i czy nie wziął naszego adresu, aby go pokazać owym dwom ladie.
— Wziął — odparła ładna miss, — ale to się na nic nie zdało.
— A zresztą — zauważył mąż, — skoro wiesz sama, że pokoje są już zamówione, panienki te nie będą mogły z nich skorzystać.
— Przepraszam cię — rzekła pani Wilfer, zawsze równie monotonnie i uroczyście — tu nie chodziło o żadne panienki, ale o dwie ladie z najlepszych ster towarzyskich. Powtórz ojcu, Bello, co mówił o tych paniach mleczarz.
Ale ładna miss przegrała w tej chwili ostatecznie, a dotknięta tem do żywego, odepchnęła szachownicę tak gwałtownie, że wszystkie szachy poleciały na podłogę.
— Biedna Bella! — westchnęła jej matka.
— Dlaczego Bella ma być biedniejsza od Lawinii? — ujął się ojciec za młodszą córką.
— Wilferze — rzekła na to jego żona, podnosząc uroczyście obie dłonie, obciągnięte rękawiczkami — wiesz dobrze, jaki cios spotkał Bellę, wiesz dobrze, dlaczego ona jedna w rodzinie musiała przywdziać żałobę i zapytujesz jeszcze, dlaczego to Bella jest biedna, a nie Lawinia.
— Nie potrzebuję niczyjej litości — zawołała Lawinia z pod stołu, gdzie leżała, zbierając pionki. — Ani Pa, ani Ma nie potrzebują mnie wcale żałować.
— Wiem, moje dziecko, że masz szlachetny charakter, jak wszystkie moje córki. Mam tu właśnie w kieszeni list od naszej Cecylii, która donosi, że mąż w trzy miesiące po ślubie sprowadza do domu swoją zrujnowaną ciotkę. Chcecie wiedzieć, jak to Cecylia przyjęła?
Tu pani Wilfer zaczęła czytać głośno: „Pozostanę, mimo to, wierną, mamo, — pisała Cecylia — nie porzucę go. Jego ciotka może przyjechać i zamieszkać u nas”. Kto drugi zdobyłby się tak łatwo na takie poświęcenie, — zakończyła pani Wilfer, powiewając rękawiczkami.
Czcigodna matrona nie mogła już ani słowa wymówić, przejęła wzruszeniem i zacisnęła tylko mocniej pod brodą węzeł chusteczki.
Bella słuchała słów matki z roztargnieniem, nawijając sobie na palec pukiel swych ciemnych włosów, które opadały jej w bujnych lokach na szyję i ramiona. Podeszła następnie do ojca, a ująwszy go pod brodę jedną ręką, a drugą gładząc go po włosach, zaczęła mówić:
— Żałuj mnie, Pa, bo niema chyba w świecie biedniejszej odemnie dziewczyny. Wiesz, w jakim niedostatku żyjemy (któż lepiej od niego wiedział o tem), wiesz, jakie bogactwa miałam w perspektywie, a teraz wszystko rozwiało się, jak bańka mydlana, a ja osiadłam na koszu i nosić muszę te szkaradne czarne suknie, których nie cierpię. Ale ty, Pa, nie żałujesz mnie, widzę to dobrze. Jesteś twardy, jak skała.
— Ależ owszem, moje dziecko, żałuję cię, jeśli sobie tego życzysz.
— Bo gdyby jeszcze zostawiono mnie w spokoju — mówiła dalej Bella — ale ten szkaradny adwokat przyszedł niewiedzieć po co i nagadał mi o tym testamencie, tak, że musiałam odmówić Jerzemu Simpson.
— Nie kochałaś przecie Jerzego Simpsona — stwierdziła energicznie Lawinia, stając przed siostrą w zaczepnej postawie.
— Cóż stąd, zawsze lepszym był on, niż żaden — odparła obojętnie Bella, poczem, włożywszy sobie do ust jeden ze swych loków, gryzła go białymi ząbkami.
— Ładnie się obchodziłaś z tym biednym Jerzym — mówiła Lawinia.
— Cóż ciebie to obchodzi, taka smarkata nie powinna się mieszać do spraw dorosłych osób — odpowiedziała Bella, nie przestając żuć swoich loków,
— Co za głupie położenie — biadała dalej — a co najgorzej, śmieszne. Być zapisaną komuś testamentem, jak tuzin srebrnych łyżeczek. Ten obrzydły John Harmon musiał przecież wiedzieć wybornie, że go nie kocham, że kochać nie będę, bo czyż można kochać kogoś, komu zapisano nas testamentem. Ale, mimo to, nie miał prawa się topić. Pieniądze pokryłyby to wszystko. Ja tak lubię pieniądze, tak chcę być bogatą, gdy tymczasem jesteśmy okropnie, głupio, haniebnie ubodzy. Ja brzydzę się ubóstwem. A przytem zostawić mnie w tak kompromitującej sytuacyi. Przecież wtedy, gdy mówiono tak wiele o śmierci Harmona, niektórzy utrzymywali, że popełnił samobójstwo i pozwalali sobie na żarty nikczemne, mówiąc, że wolał wskoczyć do Tamizy, niż ożenić się ze mną, a ja musiałam to wszystko znosić. A teraz jeszcze ta żałoba, jaką noszę po człowieku, którego nigdy nie widziałam i któregobym niecierpiała.
W tej chwili ktoś zapukał do drzwi. Bella wydała lekki okrzyk, a wyjąwszy z ust swoje pukle, odrzuciła je na plecy. W progu stał młody mężczyzna,
— Przepraszam, że wszedłem tu, ale służąca powiedziała mi, że tu państwa znajdę.
— Jesteśmy panu radzi — rzekła z godnością pani Wilfer. — Reginaldzie! ten pan wynajął nasze pokoje na pierwszem piętrze i przyszedł umyślnie, aby się z tobą poznać.
Ten pan był wysokim brunetem, liczącym co najwyżej lat 20. Twarz miał wyrazistą i prawie piękną. Oczy jego spoczęły najpierw na Belli, potem na dywanie, aż wreszcie zwróciły się na głowę domu.
— Panie — rzekł — mieszkanie mi się podoba i zgadzam się na cenę. Chciałbym też zapłacić zaraz czynsz i podpisać umowę.
Słuchając tego przemówienia, Rumty kilkakrotnie wskazał krzesło swemu gościowi, który jednak nie skorzystał z tego. Był jakiś zmieszany, czy też nieśmiały, obracał niezgrabnie w rękach swój kapelusz.
— Reginaldzie — przemówiła pani Wilfer, — Ten pan chce zapłacić za kwartał, a wypowiedzenie z obu stron ma być także kwartalne.
— Czy złożysz pan także kaucyę? — zapytał Wilter.
— Sądzę, że to zbyteczne — odparł nowy lokator. — W gruncie macie państwo większe zabezpieczenie odemnie, bo płacę przecie z góry i zostawiam tu swoje meble.
— Bez wątpienia — potwierdził wesoło Wilfer, — pieniądze i meble są już dostateczną gwarancyą.
— Sądzisz, ojcze, że dostateczną? — zauważyła Bella, nie odwracając głowy i grzejąc sobie nogi przy piecu.
— Jedną z najlepszych, moje dziecko.
— Tak przecież łatwo było, by dołączyć lepszą jeszcze, jaką jest kaucya.
Nowy lokator stał, nie zmieniając postawy, ale słuchając uważnie każdego słowa Belli. Wilfer przyniósł następnie wszystko, co było potrzebne do pisania i spisał kontrakt najmu. Podpisali go obaj na obu egzemplarzach. R, Willer — John Rokesmith, a Bella miała figurować jako świadek.
— Gdzie mam podpisać? pytała. — Tu? w tym rogu?
John Rokesmith patrzył na wdzięczne linie jej figurki, na bujne loki, osłaniające ładną jej twarzyczkę.
— Dziękuję pani! — rzekł poważnie, gdy skreśliła już swój podpis.
— Za to, że się pani trudziła.
— Zrobiłam to dla ojca — odparła ładna miss, wydymając wzgardliwie usteczka.
Nie pozostawało już nowemu lokatorowi, jak wypłacić kwartalny czynsz najmu i oddalić się, włożywszy do kieszeni umowę. John Rekesmith dokonał tego niezgrabnie i zniknął, odprowadzony do furtki przez gospodarza domu.
Skoro Rumty powrócił do rodzinnej jadalni ze świecą w ręku, obie jego córki przyjęły go okrzykami protestu.
— Ależ, Pa — wołała Lawinia — ten lokator wygląda, jakby komu co ukradł.
— Wygląda na rozbójnika — uzupełniła Bella. — Czy nie uważaliście, że nie patrzy ludziom w oczy.
— Ależ moje panny — rzekł na to ojciec — ten dżentelman jest poprostu nieśmiały i nieprzyzwyczajony widocznie do obcowania z młodemi osobami w waszym wieku.
— Ba! — krzyknęła Bella, — cóż ma do tego nasz wiek.
— A zresztą — dodała Lawinia — ja i Bella nie jesteśmy przecie rówieśnice, któraż więc z nas zrobiła na nim tak silne wrażenie?
— Poczekaj jeszcze kilka lat, Lawy, z zadawaniem podobnych pytań — strofowała ją starsza siostra. — Mówię ci, Pa! — dodała następnie, — że pomiędzy mną a tym Rokesmithem wywiązała się odrazu antypatya, z której coś wyniknie,
— Na razie wyniknie kolacya, którą mogę wam zafundować za pieniądze lokatora — odparł patryarcha rodu, podrzucając na dłoni 8 suwerenów w złocie, otrzymanych od Rokesmitha. — Niepodobna było zwrócić rozmowy na milsze tory. W tym domu kolacye były rzadkością, a ser szwajcarski, pojawiający się z nużącą jednostajnością przy wieczornym stole, zdawał się sam wstydzić tak częstych swych wizyt i pocił się pod niechętnem spojrzeniem Belli. Po walnej naradzie z czego ma się składać dzisiejsza kolacya, zdecydowano się na kotlety cielęce, poczem pani Wilfer rozpoczęła przedwstępne przygotowania do swej roli kapłanki ogniska, zdejmując rękawiczki i fanszonik koronkowy.
Wkrótce Rumty powrócił, niosąc w liściu świeżej kapusty kotlety cielęce i spory kawał szynki. Wesoły ogień zapłonął w piecu kuchennym, a smażone kotlety skwierczały obiecująco na gorącem maśle. Lawinia nakrywała do stołu, Bella zaś, jako piękność rodziny, ograniczyła się do nawijania na palec swych bujnych puklów i rozparta wygodnie w fotelu, udzielała innym zbawiennych rad.
— Moja mamo, tylko proszę dobrze dosmażyć mięso. — Lawinio, gdzie stawiasz solniczkę? nie bądźże tak niezgrabną, ty niedźwiadku.
Pa siedział tymczasem uroczyście przed swoim talerzem i wpatrywał się uparcie w złote monety.
— Przyszły nam w samą porę — zauważył głośno, — właśnie musimy zapłacić właścicielowi domu.
— Nie cierpię tego właściciela — odparła
Bella — poczem, przysiadłszy się do ojca, gładzić go zaczęła po włosach trzonkiem od widelca.
Najmilszem zajęciem tej rozpieszczonej panienki było układanie włosów różnych członków rodziny, prawdopodobnie dlatego, że właśnie jej pukle, bardzo zresztą ładne, zajmowały tak poważne miejsce w jej dziennych zatrudnieniach.
— Mógłbyś mieć już własny dom Pa, zasługujesz chyba na to.
— Nie więcej od innych.
— Ale ja — mówiła dalej Bella, ujmując swego Pa pod brodę — ja koniecznie go potrzebuję. Gdybyś wiedział Pa, co się ze mną dzieje, gdy patrzę, jak ten niegodny właściciel pożera, jak smok nasze pieniądze, podczas gdy nam wszystkiego brakuje. Ja wiem Pa, że to, co mówię, jest w twoich oczach nierozsądne, a nawet niemoralne, ale to wynik ubóstwa, którego ja nienawidzę, które mam w obrzydzeniu; bardzo ci do twarzy, Pa, z włosami do góry, trzeba, żebyś się czesał w szczotkę.
— Kotlety gotowe — zwiastowała pani Wilfer.
— Ach, to dobrze, tylko zapowiadam, że jeśli będą niedosmażone, to ich nie dotknę. Proszę mi odkroić kawałeczek na próbę.
Ale kotlety były w miarę zrumienione i Bella jadła je ze smakiem, nie wymagając, aby je dla niej dosmażano. Wkrótce też rozszedł się po jadalni miły zapach grogu, to jest napoju, składającego się z rumu, rozcieńczonego gorącą wodą i zaprawionego cytryną.
— Ojcze! — mówiła Bella, sącząc powoli swą szklankę — powiedz mi, skąd przyszło do głowy staremu Harmonowi umieszczać mnie w tym śmiesznym testamencie?
— Nie mam pojęcia, moje dziecko. Mówiłem ci już przecie tyle razy, że zamieniłem z nim najwyżej jakie sto wyrazów. Jeśli chodziło mu o to tylko, aby nas zadziwić, to mu się to z pewnością udało.
— Opowiedz mi, jak to było, gdyśmy się pierwszy raz spotkali?
— Było to w niedzielę rano. Wybrałem się z tobą do kościoła. Byłaś jeszcze zupełnie mała i uroiło ci się, abym szedł inną drogą, niż ta, którą cię prowadziłem. Wpadłaś w straszny gniew. Krzyczałaś, tupałaś nóżkami, rzucałaś się na mnie, zdjąwszy wprzód kapelusz, aby ci nie przeszkadzał i ciągnęłaś mnie za nogi, chcąc koniecznie, abym szedł tą drogą, która ci się wydawała lepszą. Pan Harmon siedział tam blisko na ławce i patrzył na tę scenę, a potem powiedział:
— Czarujące dziewczątko, obiecujące dziewczątko, — i miał, zdaje się, słuszność.
— A potem spytał cię o nazwisko?
— Tak jest, a także i o twoje imię. Później widział nas jeszcze kilka razy, siedząc na tej samej ławce i oto wszystko.
Skończywszy to opowiadanie, Rumty przechylił się w tył na krześle i podniósł do światła swą szklankę, niestety już próżną. Byłoby może wspaniałomyślnie ze strony pani Wilfer, gdyby mu dodała nową, ale ta szlachetna matrona nie dopuściła cię podobnej słabości i wygłosiła stanowczo opinię, że trzeba już iść spać. Flaszki znikły ze stołów i małżeństwo udało się do swego pokoju.
— Jutro, o tej porze — mówiła Lawinia do siostry, znalazłszy się wraz z nią w panieńskim pokoiku — będziemy mieli nad sobą nowego lokatora, który nam poderżnie gardła.
— To jeszcze nie dowód, abyś mi zajmowała miejsce przed lustrem — oburknęła ją Bella, zawijając sobie papiloty. — Nie nędzaż to, — mówiła dalej, — mieć zamiast gotowalni, wstrętne pudełko na grzebienie, wstrętne małe lusterko i tę ohydną świecę, przy której muszę zakręcać papiloty.
— Którymi usidliłaś Jerzego Simpsona — zauważyła Lawinia.
— Usidliłam Jerzego Simpsona, proszę! miałam też kogo usidlać. Jesteś całkiem głupiutka i mówisz o rzeczach, których nie rozumiesz.
— Rozumiem może lepiej, niż ci się zdaje.
— Jakto? — spytała kwaśno Bella, ale Lawy nic jej nie odrzekła, — Bella rozpoczęła znów swoje wyrzekania na ubóstwo domowe.
— Nie mam co włożyć na siebie, żadnej przyzwoitej sukni, ani kapelusza, żadnego sprzętu przyzwoitego w domu, a w dodatku tolerować trzeba pod jednym z sobą dachem jakiegoś podejrzanego lokatora.
Ostatnie te wyrazy wyrzekła Bella z taką pasyą, jakby w nich właśnie streszczały się wszystkie jej biedy. O ileż energiczniej użalałaby się na nowego lokatora, gdyby wiedziała, że jest on, jak dwie krople wody podobny do owego Juliusza Handford, który ukazał się w trupiarni w dniu znalezienia zwłok Johna Harmon.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: anonimowy.