<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Wspomnienia i przygody
Podtytuł Tom I
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia „Rola“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz F. S.
Tytuł orygin. Memories and Adventures
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


III
WSPOMNIENIA STUDENCKIE
Uniwersytet w Edynburgu. — Rozczarowanie, — Pierwowzór profesora Challenger. — O Sherlocku Holmesie. — Wnioski. — Sheffield. — Ruyton. — Birmingham. — Aspiracje literackie. — Pierwszy utwór drukowany. — Śmierć ojca. — Nastrój umysłu. — Tęsknoty duchowe. — Niemiłe zajście.

Wróciwszy do Edynburga, po roku spędzonym mile w szkole niemieckiej bez zbyt pokaźnych rezultatów w moim rozwoju umysłowym i duchowym, zastałem rodzinę w warunkach trudnych, jak zwykle. Ojciec mój nie otrzymał żadnego awansu, zaś wydatki wzrosły przez wyjście z okresu dzieciństwa najmłodszej pary rodzeństwa, mianowicie mego jedynego brata Innes‘a i siostry Idy. Wkrótce potem powiększyła to grono siostra Julja. Najstarsza siostra Annetta była już w Portugalji, skąd przysyłała do domu swoją pensję, zaś dwie młodsze siostry Lottie i Connie miały wkrótce wstąpić w jej ślady. Matka moja wynajęła obszerny dom i przyjmowała sublokatorów, co miało swoje dodatnie i ujemne strony.
Z uwagi na moją gwałtowność, krewkość i pewną nieoględność, te ciężkie warunki życiowe wyszły mi na dobre, gdyż położenie wymagało szybkiej i energicznej akcji. Matka dawała przykład, który musiał działać. Wybrano dla mnie zawód lekarza, głównie zdaje się dla tego, że Edynburg jest słynnem ogniskiem wiedzy medycznej. Postanowienie to równało się zwiększeniu wysiłków ze strony matki, która jednak posiadała wielkie ambicje, o ile chodziło o przyszłość dzieci; w moim wypadku pragnieniem jej było ułatwić mi nie tylko zawodowe wykształcenie, lecz dać mi także możność zdobycia doktoratu, co trwało dłużej niż uzyskanie pozwolenia na praktykę. Wróciwszy z Austrji, przekonałem się, że była spora liczba konkursów na miejsca w bursie uniwersyteckiej i stypendja. Mając miesiąc czasu, zabrałem się do klasyków i stanąłem do konkursu; w rezultacie otrzymałem stypendjum na dwa lata w sumie 40 funtów rocznie. Nie potrzebuję dodawać, jak wielką była radość; zdało się, że już koniec wszelkiej biedy. Tymczasem, kiedy zgłosiłem się po odbiór zdobytego stypendjum, oświadczono mi, że w ogłoszeniu przeoczono fakt, iż przyznane mi stypendjum było przeznaczone wyłącznie dla studjujących sztukę. Na to wyraziłem nadzieję, że przypadnie mi w udziale jakieś wakujące stypendjum medyczne; poczciwy urzędnik odparł z widocznem zakłopotaniem, że odnośne stypendjum medyczne zostało już w całości wypłacone studentowi, który zgłosił się przede mną; mimo widocznej krzywdy nie było na to rady i ja, którym zdobył stypendjum, musiałem się zadowolić skromnem odszkodowaniem w sumie siedmiu funtów. Było to bolesne i gorzkie rozczarowanie; z prawnego punktu widzenia byłem pokrzywdzony, lecz nie myślałem o dochodzeniu mych praw, raz dla braku środków, powtóre z uwagi na niewłaściwość rozpoczynania karjery uniwersyteckiej od wytaczania procesu władzom uniwersytetu. Toteż dano mi radę, abym się pogodził z sytuacją.
W takich to warunkach, tęgi i rosły młodzieniec rozpoczynał pięciolecie studjów lekarskich. Na dobrą sprawę można je ukończyć w ciągu lat czterech, lecz wypadek, który opiszę w dalszym ciągu, sprawił, że musiałem je przerwać na cały rok. Stąd, choć wstąpiłem na uniwersytet w październiku 1876 roku, opuściłem jego progi ze stopniem doktora medycyny w sierpniu r. 1881. W ramach tych dwuch dat mieści się długie poranie się z botaniką, chemją, anatomją, fizjologją i całą długą listą przedmiotów obowiązkowych, z których wiele posiada tylko bardzo małe znaczenie dla sztuki lekarskiej. Cały system kształcenia, zdaje mi się teraz, z retrospektywnego punktu widzenia, zbyt okrężnym a za mało praktycznym, o ile chodzi o cel.
A jednak mam wrażenie, że kollegjum w Edynburgu przewyższa inne co do praktyczności. Jest ono także praktycznem w dziedzinie przygotowania do życia, gdyż niema ono atmosfery wielkiego internatu, jaka panuje w uniwersytetach angielskich; w Edynburgu student prowadzi swobodne życie człowieka wolnego, bez żadnych ograniczeń. Oczywiście, że jednych to rujnuje, drugich hartuje. W moim wypadku nie było żadnych obaw, gdyż żyłem razem z rodziną.
Między uczniami i profesorami w Edynburgu nie było żadnej zażyłości, żadnych znajomości prywatnych. Cały stosunek polegał na tem, że uczeń płacił oznaczone czesne i w zamian za nie wysłuchiwał kursu danego przedmiotu, nie troszcząc się poza tem o profesora. A jednak, niektórzy z nich byli ludźmi niezwykłymi i interesującymi, tak, że o wielu z nich dowiedzieliśmy się sporo, mimo braku znajomości osobistej. Tak np. przychodzi mi na pamięć uprzejmy Crum Brown, profesor chemji, który chował się zawsze przed wybuchem jakiejś mięszaniny chemicznej; zwyczajnie do wybuchu nie dochodziło, tak, że głośne „Bum!“ wydane przez słuchaczy było jedyną explozją, po której profesor wychylał się ze swej kryjówki ze stereotypowem „Panom tylko żarty w głowie“, lecz bez jakiejkolwiek dalszej wzmianki o nieudałym eksperymencie. Zoologję wykładał Wyville Thomson, który świeżo wrócił z wyprawy na statku „Challenger“, zaś anatomję niejaki Turner, samouk, który okazał się najbardziej ludzkim podczas pewnego dnia zimowego; słysząc, że na dziedzińcu kollegjum wre zacięta walka na kule śnieżne, tudzież dostrzegłszy niecierpliwość, z jaką oczekiwaliśmy końca wykładu, zakończył go szybko ze słowami: „obecność panów na dziedzińcu jest bardziej pożądana niż tu“. Lecz najżywiej tkwi w mej pamięci krótka figura profesora Rutherforda z jego assyryjską brodą, ogromnym głosem, olbrzymią piersią i jego szczególną manierą. Był on dla nas źródłem ciągłego zdumienia. W pewnej mierze odtworzyłem jego szczególne znamiona w mej kreacji profesora Challenger. Miał on zwyczaj rozpoczynać swój wykład przed wejściem do sali wykładowej, tak, że uszu naszych dochodziło zdanie „Są zatyczki w żyłach“ lub jakaś inna podobnej treści informacja, wygłoszona gromkim głosem, zanim postać profesora ukazała się na katedrze. Był on, niestety, bezwzględnym zwolennikiem wiwisekcji; co do mnie, jakkolwiek zawsze uznawałem, że w minimalnej mierze wiwisekcja bez bólu jest konieczna i bardziej uzasadniona niż np. spożywanie mięsa, rad jestem, że wprowadzono surowe prawa dla hamowania ludzi typu Rutherforda.
Lecz najbardziej charakterystycznym człowiekiem był Joseph Bell, chirurg szpitala uniwersyteckiego. Była to postać uderzająca zarówno swym wyglądem fizycznym, jak i cechami umysłu. Był chudy, żylasty czarny, z ostrą twarzą, wysoko osadzonym nosem, przenikliwymi, szarymi oczyma i kanciastymi ramionami; głos miał wysoki i krzykliwy. Był to bardzo zdolny chirurg, lecz siła jego leżała w djagnozie, obejmującej nietylko chorobę, lecz także zawód i charakter pacjenta. Dla jakichś dotąd dla mnie niezrozumiałych powodów wybrał on mnie z całej rzeszy studentów, którzy odwiedzali jego sale szpitalne i uczynił swym asystentem dla sporządzania listy i wprowadzania po kolei jego pacjentów przychodnich; do obowiązków moich należało również znotowanie ważniejszych szczegółów, dotyczących każdego pacjenta. Zajęcie to dawało mi wiele sposobności do studjowania jego metod i spostrzeżenia, że jeden rzut oka na pacjenta mówił mu często więcej, niż moje szczegółowe badanie przy pomocy szeregu pytań. Czasami wyniki jego djagnozy miały charakter zupełnie dramatyczny, chociaż były wypadki, że się mylił.
Przytoczę tu typowy przykład jego wnioskowania. Na salę wszedł pacjent w cywilnym stroju:
— Dzień dobry. Pan służył w wojsku?
— Tak, proszę pana doktora.
— Niedawno zwolniony ze służby?
— Tak, proszę pana.
— Z pułku szkockiego?
— Tak.
— Służbę pełnił pan w Indjach?
— Tak.
— Widzicie panowie, — zwykł się był zwracać do audytorjum z objaśnieniem, — jest to człowiek dobrze wychowany, lecz wszedł do sali w kapeluszu na głowie; jest to przyzwyczajenie wyniesione z armji, którego można się pozbyć po dłuższym czasie. Pewność siebie, przebijająca z całej postaci, zdradza pochodzenie szkockie; służył w Indjach, bo cierpi na elefantjasis, które jest chorobą tam rozpowszechnioną. Nic dziwnego, że studjum takiego charakteru, skłoniło mnie do zużycia i pogłębienia jego metod w mojem życiu późniejszem, kiedy usiłowałem stworzyć typ detektywa naukowego, rozwiązującego tajemnicę danej zbrodni na podstawie punktów faktycznych a nie dzięki głupocie zbrodniarza. Bell interesował się bardzo tymi opowieściami o detektywach i poddawał nawet pewne pomysły — muszę wyznać — niebardzo praktyczne. Pozostawałem w stosunkach z nim przez długie lata; jeszcze w r. 1901, kiedy kandydowałem do parlamentu z Edynburga, zwykł był przychodzić na moje zebrania, dla poparcia mej kandydatury.
Mówiąc ogólnie o mej karjerze uniwersyteckiej, mam prawo oświadczyć, że należałem do przeciętnie dobrych słuchaczy, do tej większości, która przy egzaminach nie zdobywała żadnych odznaczeń, lecz też nie dawała powodów do narzekań. Ta przeciętność miała jednak swoje przyczyny, które poniżej wyłuszczę.
Jest rzeczą jasną, że zadaniem mojem było nieść pomoc materjalną w domu możliwie najszybciej, choćby tylko dla pokrycia kosztów mego własnego utrzymania. Dlatego niemal od samego początku mych studjów, usiłowałem odbyć studja roczne w ciągu pół roku i tym sposobem zyskać kilka miesięcy, w ciągu których mogłem zarobkować nieco jako asystent lekarski. Kiedym się poraz pierwszy podjął tych obowiązków, praca moja była tak mało warta, że po trzech tygodniach rozstałem się z lekarzem w Sheffield, który mnie przyjął. Po tej nieudałej próbie udałem się do Londynu, dla ponowienia mych ogłoszeń; kilka tygodni spędziłem u krewnych, mieszkających w ogrodowej dzielnicy Maida Vale. Niestety nie czułem się wśród nich swojo; ja musiałem być dla nich zbyt cygański, zaś oni dla mnie byli zbyt konwencjonalnymi. Okazywali mi jednak dużo uprzejmości, tak, że przez jakiś czas wałęsałem się po Londynie dowoli, lecz z tak pustemi kieszeniami, że żadne pokusy nie miały do mnie przystępu. Pamiętam, że się zanosiło na jakąś wojnę na wschodzie, i że ajenci werbunkowi, kręcący się dokoła Trafalgar skweru, namawiali mnie ustawicznie do wpisania się na ich listę. Była nawet chwila, żem się niemal zdecydował, lecz plany mej matki powstrzymały mnie ostatecznie. Muszę tu dodać, że pod koniec tego samego, 1878 roku, zgłosiłem się jako ochotnik na opatrunkowego do ambulansów angielskich, wysyłanych do Turcji w czasie wojny z Rosją; figurowałem już na liście Czerwonego Krzyża i tylko klęska Turcji powstrzymała moją wyprawę.
Wkrótce jednak otrzymałem odpowiedź na jedno z moich ogłoszeń, które brzmiało mniej więcej tak: „Student trzeciego roku medycyny, któremu zależy więcej na doświadczeniu niż wynagrodzeniu, ofiaruje swe usługi, i t. d.“ Odpowiedź przyszła od niejakiego D-ra Elliot'a, mieszkającego w małej mieścinie Ruyton, w Shropshire. Przez cztery miesiące pełniłem obowiązki asystenta w tej niemal wiejskiej praktyce lekarskiej. Życie było tam tak spokojne, czasu wolnego tak wiele, że mogłem się oddać swobodnie lekturze i myśleniu, nie bez korzyści dla mego rozwoju umysłowego. Obowiązki me były rutyniczne; w kilku tylko wypadkach przekroczyły one granice przyjętej rutyny. Jeden z nich tkwi dotąd w mej pamięci, gdyż stanowił on pierwszą poważną próbę mej samodzielności i wytrzymałości nerwów w nagłej potrzebie. Jednego dnia, podczas nieobecności lekarza, wpadł napół obłąkany z przerażenia służący z pobliskiej rezydencji prywatnej, donosząc, że podczas jakiejś gromadnej rozrywki nastąpiła eksplozja małej armatki domowej, raniąc ciężko jednego z uczestników. Ponieważ żadnego doktora nie było pod ręką, ja musiałem się udać na miejsce wypadku. Przybywszy tam, zastałem w łóżku jegomościa z kawałkiem żelaza, tkwiącym w boku jego głowy. Nie zdradzając żadnego wrażenia, bez dłuższego namysłu szarpnąłem za odłam i wyciągnąłem go w całości z rany; dostrzegłszy na jej dnie białą kość nienaruszoną, zapewniłem obecnych, że mózg jest nietknięty. Z kolei zatamowałem krwotok i opatrzyłem ranę, tak, że kiedy doktór nareszcie się zjawił, nie miał już nic do roboty. Wypadek ten natchnął zaufaniem nie tylko mnie samego, lecz co ważniejsza, innych. Naogół czas spędzony w Ruyton minął bardzo miło a pamięć doktora Elliot i jego żony nie zatarła się we mnie po dziś dzień.
Po zimowej pracy w uniwersytecie, z nadejściem następnego lata otrzymałem zajęcie asystenta u znanego lekarza w Birmingham, D-ra Hoare, z płacą 2-ch funtów miesięcznie, mieszkaniem i utrzymaniem (z wyjątkiem drugiego śniadania, na które otrzymywałem dwa pensy dziennie). Lekarz ten miał ogromną praktykę wśród uboższej ludności miejskiej, zarabiając przeciętnie około trzech tysięcy rocznie; zważywszy, że opłata za wizytę wynosiła trzy i pół szylinga, a flaszeczka lekarstwa półtora szylinga, łatwo wywnioskować, ile wizyt trzeba było odbyć i ile flaszeczek lekarstwa spreparować i sprzedać, by osiągnąć rzeczony dochód. Doktór Hoare był miłym człowiekiem, zażywnym, barczystym, z czerwoną twarzą, bujnym zarostem i czamemi oczyma. Żona jego była również bardzo miłą i czynną, tak, że rychło poczułem się u nich, jak w domu. Lecz praca była bardzo ciężka i wyczerpująca przy skąpej płacy. Każdego dnia musiałem preparować około stu flaszeczek lekarstwa. Naogół myliłem się rzadko, chociaż zdarzało się, że wręczałem puszki z maścią i pudełeczka z pigułkami, które prócz dokładnych wskazówek co do użycia, nie zawierały nic więcej. Musiałem także odwiedzać rekonwalescentów najuboższej dzielnicy; te wizyty dały mi sposobność przyjrzeć się z bliska największej nędzy. Dwukrotnie pełniłem te obowiązki u D-ra Hoare, przyczem stosunki moje z jego rodziną zacieśniały się coraz więcej. Podczas mej drugiej bytności, moja wiedza medyczna wzrosła poważnie, tak, że brałem udział w cięższych wypadkach i w położnictwie. Na marnowanie pieniędzy czasu nie miałem i nie żaliłem się na to, gdyż każdy grosz był potrzebny w domu.
W tym samym roku przekonałem się poraz pierwszy, że pieniądze można zarobić nie tylko przez napełnianie rurek i flaszeczek. Ktoś z moich przyjaciół zauważył, że listy moje były bardzo żywe, że zatem powinienem napisać coś, celem spieniężenia mych zdolności. Muszę wyznać, że naogół aspiracje literackie odzywały się we mnie bardzo silnie i że umysł mój wykonywał sporo pracy, która zdawała się być bezcelową. Pamiętam, że obok sklepiku, gdzie zwykle nabywałem przekąskę na drugie śniadanie, była maleńka antykwarnia z pełną skrzynią starych książek, nad którą widniała karta z napisem: „Każda książka za dwa grosze“. Otóż dość często nabywałem jakiś skarb za cenę mego drugiego śniadania, tak, że w chwili, w której piszę te słowa, oczy moje spoczywają na półce, na której znajdują się dzieła Tacyta w przekładzie Gordon’a, Homer w tłumaczeniu Pope’a, dzieła Temple’a i Swifta, tudzież „Spectator“ Addisona, wszystkie wyłowione z owej skrzyni dwugroszówek. Ktoś obcy, ktoby śledził moje upodobania literackie, mógłby był sądzić, że taki posiew powinien był wydać bujny plon, lecz co do mnie samego, nigdy nie marzyłem, bym się mógł zdobyć na przyzwoitą prozę; stąd uwaga mego przyjaciela, który nie miał zwyczaju bawić się w pochlebstwa, zaskoczyła mnie bardzo. Nie namyślając się jednak wiele, usiadłem przy stoliku i napisałem krótką powiastkę pełną przygód, której dałem tytuł: „Tajemnica Doliny Sassassa“. Ku wielkiemu i radosnemu zdziwieniu przyjęło ją znane pismo „Chamber’s Journal“ i przysłało mi trzy gwineje (63 szylingi). Fakt, że inne próby nie wydały tak pomyślnych wyników, był dla mnie bez znaczenia. Pocieszała mnie myśl, że co się udało raz, może się udać znowu. Wprawdzie upłynął szereg lat zanim nowy utwór mój ukazał się na łamach „Chamber’s Journal“, lecz w roku 1879 wydrukowałem „Opowiadanie Amerykanina“ w piśmie „London Society“, za które otrzymałem również skromne honorarjum. Oczywiście myśl o wielkiem powodzeniu literackiem była mi obcą i daleką, mimo tych zachęcających wyników.
Przez ten cały czas warunki materjalne mej rodziny nie poprawiły się, tak, że gdyby nie moje wycieczki zarobkowe i pomoc mych sióstr, trudno byłoby związać koniec z końcem. Ojciec mój zaniemógł obłożnie i beznadziejnie; musiał on nie tylko zrzec się zajmowanej posady, lecz udać się do domu zdrowia, w którym spędził ostatnie lata swego życia. W rezultacie ja, chłopak dwudziestoletni, zostałem głową dużej, borykającej się z niedostatkiem rodziny. Życie mego ojca to była jedna wielka tragedja nierozwiniętych zdolności i niewypełnionych zamierzeń. Jak każdy z nas posiadał on słabości przy bardzo wybitnych cechach i zaletach. Mężczyzna wysokiego wzrostu, z długą brodą, wytworny, odznaczał się wdziękiem w obejściu z innymi, rzadko spotykanym. Posiadał żywy i bardzo urozmaicony dowcip, przy uderzającej delikatności uczuć i myśli, dającej mu odwagę opuszczenia każdego towarzystwa, obrażającego tę delikatność. Kiedy umarł w kilka lat później, nie zostawił po sobie złej pamięci, zaś w tych, którzy go znali najlepiej pozostało współczucie na myśl, że zrządzeniem twardego losu ten człowiek wielkiego talentu i wrażliwości artystycznej, znalazł się w otoczeniu, nie odpowiadającem zgoła jego usposobieniu. Rodzina musiała cierpieć za jego brak zmysłu praktycznego, który w pewnej mierze był wynikiem jego rozwoju duchowego. Przez całe życie do samego grobu był on gorącym katolikiem. Natomiast matka moja, która nigdy nie była zbyt wierną córką tej wielkiej instytucji, jaką jest Kościół rzymsko-katolicki, oddalała się z czasem od niej coraz więcej, aż wreszcie przeszła do Kościoła anglikańskiego.
W tem miejscu kilka słów muszę poświęcić mojemu rozwojowi duchowemu, podczas tych lat ciągłej walki. Wykazałem już, mówiąc o Jezuitach, że zdrowa i lepsza część mej natury występowała od wczesnej młodości przeciw ciasnej teologji i poglądom wrogim wobec innych wielkich religji świata. Według Kościoła katolickiego wątpić o jednem znaczy wątpić o wszystkiem; bowiem zwątpienie, uznane za grzech śmiertelny, opanowując daną jednostkę, rozluźnia w niej całe wiązanie wiary, tak, że odtąd patrzy ona na cały cudowny schemat współzależności nowemi, bardziej krytycznemi oczyma. Mimo to było dla mnie w katolicyzmie rzymskim wiele momentów pociągających, a więc: jego tradycje, jego nieprzerwany, uroczysty rytuał, piękno i prawda jego wielu obrządków, jego poetycki apel do uczuć, zmysłowy czar muzyki, światła i kadzidła, wreszcie jego potęga jako narzędzia ładu i porządku; jako przewodnik bezmyślnego i niewykształconego świata, jest on istotnie nieprzewyższony, jak tego dowodzą dzieje Paragwaju i dawniejszej Irlandji, w której, pominąwszy rozruchy agrarne, zbrodnia była prawie nieznaną. Wszystko to oczywiście było dla mnie jawne i jasne; jeśli jednak posiadam jakąś charakterystyczną cechę, to jest nią niechęć połowicznego traktowania spraw religijnych; sprawy te były dla mnie zawsze tak poważne, że ilekroć miałem w tej dziedzinie coś do oświadczenia, mogłem powiedzieć tylko, co w danej chwili uznawałem w głębi mej istoty za prawdę, nawet gdyby dane oświadczenie miało szkodzić moim sprawom osobistym.
Należy pamiętać, że były to lata, kiedy Huxley, Tyndall, Darwin, Herbert Spencer i John Stuart Mill, byli naszymi głównymi myślicielami, tudzież, że nawet przeciętny zjadacz chleba odczuwał wpływ ich myśli, nieodparty i przemożny, o ile chodziło o młodego studenta, wrażliwego i rwącego się do życia.
Dziś wiem, że ich postawa negatywna była bardziej błędną i o wiele bardziej niebezpieczną, niż postawy pozytywne, atakowane przez nich całą mocą druzgocącego krytycyzmu. Między nami i pokoleniem ojców naszych otwarła się przepaść tak gwałtownie i nagle, że kiedy Gladstone występował w obronie sześciu dni stworzenia lub Gadareńskich wieprzów, najmłodszy ze studentów parskał śmiechem na jego dowody, do których zbicia nie trzeba było wcale umysłu Huxley’a. Najgorszymi wrogami religji są ci, którzy protestują przeciw jakiejkolwiek rewizji lub modyfikacji tej masy materjału, wartości zarówno najwyższej, jak i wątpliwej, którą zamykamy w jeden zwarty tom, rzekomo jednolity co do wartości. Należy uznać, że zawartość jego nie jest czystem złotem, lecz rudą złota; kto to zrozumie, ten nie odrzuci całości z momentem, gdy się natknie na glinę, lecz będzie cenił tem bardziej złoto, oddzielone od gliny własnym trudem i zachodem.
Powtarzam, że nie katolicyzm wyłącznie, lecz całe chrześcijaństwo stało mi się obojętnem i zawiodło mnie do agnostycyzmu, który jednak nigdy nie wyrodził się w ateizm, gdyż nie zatraciłem nigdy poczucia cudownej równowagi wszechświata i tej olbrzymiej mocy, której istnienie to poczucie dopuszcza. We wszystkich mych zwątpieniach zachowywałem poszanowanie tych spraw, które nigdy nie opuszczały mej myśli; lecz im więcej myślałem, tem bardziej utwierdzałem się w mej nieprawowierności. Z bardziej ogólnikowego stanowiska zostałem Unitarjuszem, z tem zastrzeżeniem, że w stosunku do Biblji okazywałem więcej Krytycyzmu niż przeciętny Unitarjusz. Ta postawa negatywna stała się z czasem tak mocną, iż uważałem ją za kres mego rozwoju; w rzeczywistości okazała się ona tylko przystankiem węzłowym na drodze życia, które w pewnej chwili kazało mi zamienić utarty trakt na nową drożynę. Dziś widzę wyraźnie, że każdy materjalista jest rezultatem wstrzymanego rozwoju. Jest to człowiek, który uprzątnął gruzy i rumowisko, lecz nie zaczął jeszcze budować swego przybytku. Co do wiedzy psychicznej, znałem ją tylko z rozpraw sądowych, demaskujących szarlatanów, tudzież zwyczajnych sensacyjnych artykułów w prasie. Lata całe miały upłynąć, zanim pojąłem, że na drodze tej wiedzy można znaleźć pozytywne dowody, które zgodnie z mojem stałem przekonaniem stanowiły jedyny warunek mojej ponownej wiary w świat niewidzialny. Dowód oczywisty jest dla mnie niezbędny, gdyby to bowiem była kwestja ślepej wiary, mógłbym był poprostu wrócić do wiary mych przodków. Nigdy nie uwierzę w nic, co się nie da stwierdzić dowodnie. „Wszystko zło religji ma swe źródło w wierze w rzeczy, których nie można udowodnić“. Tak sobie powiedziałem w owym czasie i postanowieniu temu pozostałem wiernym.
Nie chciałbym pozostawić w umyśle czytelnika wrażenia, że życie moje było ponure lub nienormalnie ciężkie wskutek moich trosk i kłopotów. Na szczęście natura obdarzyła mnie usposobieniem żywem, tak, że nie pomijałem żadnej sposobności zabawy i rozrywki, którym się chętnie i z zapałem oddawałem. Czytałem dużo, uprawiałem wszystkie możliwe gry sportowe, tańczyłem zawzięcie i uczęszczałem do teatru, o ile tylko kieszeń pozwalała na wyrzucenie sześciu groszy na galerję. Raz przy takiej właśnie okazji padłem ofiarą zajścia, które mogło się było skończyć fatalnie. Stałem na stopniach schodków, wiodących do drzwi na galerję; za mną stał długi sznur publiczności, oczekującej na otwarcie rzeczonych drzwi; w tym stłoczonym tłumie było jakieś pół tuzina żołnierzy, z których jeden ścisnął tak mocno dziewczynę przypartą do muru, że ta zaczęła krzyczeć. Ponieważ było to blisko mnie, zwróciłem uwagę żołnierzowi, aby się zachował łagodniej, na co ten zajechał mnie łokciem między żebra, że zaś przytem zwrócił się ku mnie twarzą, poczęstowałem go w twarz obiema pięściami. Wywiązała się mimo ścisku bójka, w ciągu której inny żołnierz uderzył mnie w głowę trzcinową laską. W tym samym momencie otwarły się drzwi galerji i fala tłumu oddzieliła mnie od pozostałych żołnierzy; korzystając z tego pchnąłem mego napastnika w otwarte drzwi a sam wróciłem do domu, gdyż pozostanie na miejscu nie wróżyło nic dobrego. W ten sposób wywinąłem się szczęśliwie z bardzo niemiłego zajścia.
Czas jednak przejść do mojej pierwszej przygody na miarę poważną, która wymaga bardziej szczegółowego opracowania.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy‎.