Wspomnienia i przygody/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia i przygody |
Podtytuł | Tom I |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1925 |
Druk | Drukarnia „Rola“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | F. S. |
Tytuł orygin. | Memories and Adventures |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
W roku 1880 odbyłem siedmiomiesięczną wyprawę do morza podbiegunowego na statku „Nadzieja“, pod wodzą znanego łowcy wielorybów, Johna Gray‘a. Wziąłem udział w tej wyprawie w charakterze chirurga; że jednak miałem zaledwie dwadzieścia lat a moja wiedza medyczna nie przekraczała zasobu wiadomości przeciętnego słuchacza trzeciego roku medycyny, myślałem często z zadowoleniem o tem, że wiedza ta nie była wystawioną na poważniejszą próbę w ciągu tej podróży.
Zdarzyło się to mniej więcej tak. Pewnego słotnego południa siedziałem w Edynburgu, ślęcząc nad jakąś książką, przygotowując się do jednego z tych egzaminów, które zatruwają życie studenta medycyny, kiedy nagle wpadł do mnie jeden ze znajomych studentów, nazwiskiem Currie i zapytał mnie prosto z mostu:
— Chciałbyś wyruszyć na przyszły tydzień pod biegun na wieloryby? Będziesz pełnił obowiązki chirurga okrętowego, z płacą dwóch i pół funta miesięcznie i trzy szylingi od każdej tonny oleju.
To niespodziewane pytanie wytrąciło z mej głowy wszelką myśl o dalszem studjum.
— Skąd wiesz, że to wogóle możliwe? — zapytałem.
— Gdyż ja sam zawarłem umowę z kapitanem; obecnie widzę, że nie mogę się wybrać i szukam kogoś, ktoby mnie zastąpił.
— Skądże ja wezmę odpowiedni strój i wyekwipowanie?
— Weźmiesz moje.
W kilka minut nastąpiła ugoda i tak krótka jedna chwila skierowała bieg mego życia na nowy tor.
Po upływie jakiegoś tygodnia znalazłem się w Peterhead, zajęty pakowaniem mojego skromnego dobytku, przy pomocy gospodarza statku, w przegródce zamkniętej pod moim leżakiem, na okręcie „Nadzieja“.
W krótkim bardzo czasie przekonałem się, że głównem zadaniem chirurga jest dotrzymywanie towarzystwa kapitanowi, którego stosunek do reszty załogi ogranicza się do krótkich technicznych pogadanek, oczywiście dzięki naturze przemysłu. Byłoby to nieznośne, gdyby nie fakt, że kapitan „Nadziei“, John Gray, był człowiekiem niezwykłym, doskonałym marynarzem, Szkotem poważnie myślącym, z którym rychło zawarłem blizką przyjaźń, niezamąconą niczem w ciągu całej wyprawy. Dziś jeszcze stoi mi w oczach jego postać prosta i muskularna, z twarzą ogorzałą i zbitą wiatrem, z kędzierzawym włosem i brodą. Milczący, sardoniczny, surowy czasem, lecz zawsze ludzki i sprawiedliwy.
Co do załogi „Nadziei“ pamiętam jeden zabawny szczegół. Człowiek, który się zgodził na stanowisko zastępcy kapitana, był małym, schorzałym i wyniszczonym, zgoła niezdolnym do pełnienia przyjętych obowiązków. Natomiast pomocnik kucharza, był olbrzymem, cery brązowej, z rudą brodą, olbrzymiej siły, z głosem jak grzmot. Otóż, jak tylko okręt opuścił port, mały i zniedołężniały zastępca kapitana zniknął z pokładu i pełnił przez cały czas wyprawy obowiązki kuchcika, podczas gdy kuchcik-olbrzym pojawił się na pokładzie i objął obowiązki zastępcy kapitana. Rzecz miała się tak, że pierwszy posiadał wprawdzie odpowiedni certyfikat, lecz był za stary i za słaby, podczas gdy kuchcik, który nie umiał ani czytać, ani pisać, był marynarzem jakich mało; toteż jak tylko okręt znalazł się na pełnem morzu, zamienili oni swoje stanowisko z obopólną zgodą, tudzież z wiedzą kapitana i kucharza.
Colin Mc Lean, ze swoim wzrostem sześciu stóp, ze swoją tęgą, wyprostowaną figurą, ze swoją rudą brodą, był stworzonym na marynarza, co znaczy więcej, niż wszystkie certyfikaty. Jedyną jego wadą była gwałtowność, która sprawiała, że mały powód przyprawiał go często o szał. Pamiętam jak dziś jeden wieczór, spędzony na trzymaniu go zdala od gospodarza statku, który nieroztropnie skrytykował jego nieudały atak na wieloryba. Obydwaj mieli w czubku, co jednego pobudziło do sprzeczki, zaś drugiego przyprawiło o szał; że zaś we trójkę siedzieliśmy w bardzo ciasnej izdebce, nic dziwnego, że miałem pewną trudność w powstrzymaniu rozlewu krwi. Co jakiś czas, właśnie w chwili, kiedy myślałem, że niebezpieczeństwo już minęło, gospodarz powtarzał z uporem swoje niedorzeczne: „Bez nijakiej obrazy, Colin, to ci mogę powiedzieć, że gdybyś był ździebko rychlej tę rybkę...“ Nie pamiętam ile razy rozpoczynał on to zdanie, lecz wiem, że nigdy nie dokończył, gdyż na słowo „rybkę“ Colin chwytał go za gardło, zaś ja Colina w pół i zmagaliśmy się aż do zupełnego wyczerpania. Kiedy gospodarz odetchnął nieco i ochłonął, rozpoczynał na nowo owo nieszczęsne zdanie, zaczem „rybka“ dawała hasło nowego ataku. Mam głębokie przekonanie, że gdyby nie moja obecność, skończyłoby się pobiciem gospodarza, gdyż Colin był rozgniewany do szału.
Mieliśmy na statku pięćdziesięciu ludzi; połowa z nich była pochodzenia szkockiego, zaś druga połowa pochodziła z wysp Shetland; ci wyspiarze byli ludźmi spokojniejszymi, bardziej uległymi i uprzejmymi; natomiast marynarze szkoccy, choć trudniejsi do kierowania, posiadali więcej męstwa i charakteru. Stąd Szkoci zajmowali wszystkie wyższe stanowiska na okręcie, oni też zarzucali harpuny; natomiast wyspiarze szetlandzcy mieli pod swą pieczą łodzie, któremi kierowali z jak największą sprawnością.
Jeden tylko członek załogi nie był Szkotem, ani nie pochodził z wysp Shetland; był on tajemnicą dla wszystkich. Wysoki, śniadej cery, czarnych oczu, z kruczą brodą i czupryną, rysów uderzająco pięknych, odznaczał się dziwnym chodem, któremu towarzyszyło podrzucanie ramion. Mówiono, że pochodził on z południowej Anglji, skąd miał rzekomo uciec przed karzącą ręką sprawiedliwości. Nie przyjaźnił się z nikim, mówił rzadko, lecz był jednym z najsprawniejszych marynarzy. Z wyglądu wnosiłem, że musiało być w jego usposobieniu coś szatańskiego, tudzież, że zbrodnia, która kazała mu się ukrywać, musiała być ciężka. Raz tylko mieliśmy sposobność przekonać się naocznie o jego skrytej gwałtowności. Kucharz, ogromne, mocne chłopisko, miał swój własny zapasik rumu, z którego korzystał tak szczodrze, że przez trzy dni z rzędu obiad całej załogi był nie do spożycia. Trzeciego dnia nasz milczący wyrzutek podszedł do kucharza z mosiężną patelnią w ręku i nie mówiąc ani słowa, wymierzył mu tak potężny cios, że głowa kucharza wybiła dno patelni, której krąg boczny zawisł na jego szyji. Na pół pijany i pół ogłuszony kucharz zaczął coś mamrotać o walce, lecz przekonawszy się, że sympatja załogi jest po stronie przeciwnika, oddalił się zrzędząc do kuchni, podczas gdy milczący pogromca popadł w swe zwyczajne zamyślenie. Od tej chwili nikt się nie żalił na kucharza.
Wspominałem już o gospodarzu; ilekroć myślę o tej wyprawie, w ciągu której noga nasza nie postała na lądzie przez siedem miesięcy, miła twarz Jack’a Lamb’a zawsze mi staje przed oczyma. Posiadał on bardzo piękny i sympatyczny głos tenorowy, którego słuchałem nieraz godzinami; lubował się szczególnie w patetycznych i sentymentalnych pieśniach, że zaś tylko ten, kto przez sześć miesięcy nie widział twarzy kobiecej może pojąć czem jest sentyment, przeto każda sentymentalna piosenka budziła w nas wszystkich jakiś słodki niepokój, pamiętny mi po dziś dzień. By ocenić czem jest kobieta, należy stracić ją zupełnie z oczu na pół roku. Pamiętam doskonale, że kiedyśmy się zbliżali w drodze powrotnej do brzegów północnej Szkocji, przepływaliśmy koło latarni morskiej, odległej o jakichś kilkaset sążni od brzegu. Na sygnał dany przez naszą banderę wynurzyła się z wnętrza jakaś postać, w celu odsygnalizowania; w tej samej chwili podniecony szept przebiegł poprzez nasz pokład „To niewiasta!“ Kapitan stał na swym pomoście z teleskopem. Ja nałożyłem okulary. Każdy patrzył z największą ciekawością. Była to kobieta powyżej pięćdziesiątki, w krótkiej spódnicy i wysokich butach, lecz dla każdego z nas była „niewiastą“. — Cokolwiek, byle w czepku — powiadali marynarze a ja przyznawałem im w duchu słuszność.
Widzę jednak, że wyprzedzam bieg wypadków. Notatnik mój mi mówi, żeśmy rozpięli żagle dnia 28 lutego o godzinie drugiej popołudniu. W porcie Peterhead żegnały nas hałaśliwie wielkie tłumy. Pokład statku był czysty jak na jachcie; naogół statek odbiegał bardzo od mojego uprzedniego wyobrażenia. Zaraz na wstępie zaskoczyła nas burzliwa niepogoda, tak, że ledwie zdołaliśmy się schronić na czas do portu w Lerwick przed nadciągającym huraganem takiej siły, że o mało nie zerwał naszego statku z kotwicy. Gdyby nas był dopadł o kilka godzin wcześniej, bylibyśmy na pewno stracili łodzie, bez których statek wielorybowy jest do niczego. Dopiero 11 marca wypogodziło się o tyle, że mogliśmy puścić się w dalszą drogę. Do tego czasu zebrało się w małej zatoce jakieś dwadzieścia statków, tak, że wyprawa nasza przybrała poważne rozmiary. Pomienionej nocy statek nasz musiał szukać schronienia w wąskiej zatoce jednej z małych wysepek okolicznych. Następnego dnia udałem się na brzeg i błądziłem po wysepce, spotykając dziwne, pół-barbarzyńskie, lecz bardzo uczynne postacie wyspiarzy, nie mających pojęcia o świecie. W drodze powrotnej na statek wiodła mnie dzika dziewczyna, niosąca pochodnię, gdyż przedzieranie się między torfowiskami groziło niebezpieczeństwem utonięcia. Do dziś stoi mi w pamięci jej postać, jej długie, skołtunione, czarne włosy, jej gołe nogi, brudna poplamiona kiecka i dzikie rysy twarzy, zaostrzone w blasku pochodni.
Pierwszą moją niespodzianką co do strefy podbiegunowej była szybkość z jakąśmy się dostali w jej obręb. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że jest nam ona tak bliską. O ile pamiętam, w cztery dni do opuszczeniu wysp Szetlandzkich, znaleźliśmy się wśród płynącej kry lodowej. Jednego poranku zbudziły mnie głuche uderzenia w ściany statku; wyszedłszy na pokład, dojrzałem całe morze, aż do krańców widnokręgu, pokryte łomami lodu. Łomy te nie były wielkie, lecz płynęły tak gęsto obok siebie, że zręczny człowiek mógł po nich wędrować, przeskakując z jednego na drugi. Ich rażąca oczy białość czyniła morze drogą kontrastu bardziej niebieskiem, zaś kontrast ten, uzupełniony błękitem nieba i czystem powietrzem podbiegunowej strefy, dawał wrażenie niezapomniane. Na jednym z takich rozchybotanych, rozkołysanych łomów lodowych dostrzegliśmy raz olbrzymią fokę, lśniącą, leniwie ospałą, patrzącą na statek z zupełnym spokojem, jakżeby była świadomą, że czas ochrony miał trwać jeszcze całe trzy tygodnie. Innym razem dojrzeliśmy na lodzie ślad stopy niedźwiedziej. Zaś wszystko to oglądały nasze oczy w czasie, gdy zabrane ze Szkocji pierwiosnki zachowały jeszcze swą świeżość, w kloszach, ustawionych w kajutach.
Wspomniałem powyżej o czasie ochrony; winienem tu wyjaśnić, że na mocy umowy między rządem Norwegji i Wielkiej Brytanji, obywatele tych dwóch państw nie mają prawa polować na foki przed 3 kwietnia. Powodem tego jest fakt, że czas lęgu przypada w marcu, gdyby zaś matki zabito, zanim młode mogą sobie same poradzić, cały gatunek rychłoby zaginął. Na czas lęgu wszystkie foki gromadzą się w jednem, z góry upatrzonem, lecz zawsze innem miejscu; że zaś miejsce to znajduje się w obrębie kilkuset mil kwadratowych pływającego lodu, stąd nie łatwo je wyśledzić. Rybacy wyszukują je następującym sposobem. Skoro tylko załoga statku, posuwającego się w śród kry lodowej, dostrzeże gromadę fok, notuje ona na mapie przy pomocy kompasu ich kierunek. Co jakiś czas ukazuje się nowa gromada; jej kierunek zaznacza się podobnie na karcie; po nakreśleniu kilku takich linji, należy je przedłużać dopóki się nie przetną, zaś punkt przecięcie wskazuje mniej więcej dokładnie punkt zborny pływających fok.
Miejsce to przedstawia niezwykły widok. Mam wrażenie, że jest to najliczniejsze zebranie żywych istot na świecie; i pomyśleć, że odbywa się ono na otwartych obszarach pól lodowych, w odległości setek mil od wybrzeży Grenlandji, gdzieś między 71 i 75 stopniem szerokości geograficznej, o ile bowiem chodzi o długość geograficzną jest jeszcze trudniej ją oznaczyć; mimo to foki znajdują je bez trudności. Z gniazda na szczycie masztu widzi się ich nieprzeliczoność; na najbardziej dalekim dla oka łomie lodu czernieją one, jak ziarnka pieprzu. Dokoła leżą również młode, podobne do śnieżno białych ślimaków z czarnymi noskami i wielkiemi, ciemnemi oczyma. Ich napół ludzkie krzyki wypełniają nieustannie powietrze; człowiekowi siedzącemu w kajucie okrętu, znajdującego się w samym środku tego wiecu fok, może się wydawać, że jest w sąsiedztwie jakiejś potwornej dzieciarni.
Nasz statek był jednym z pierwszych w onym roku, który odnalazł miejsce zebrania fok; zanim jednak nadszedł okres łowów, mieliśmy szereg burz, które strącały młode przedwcześnie w odmęt wód, tak, że kiedy nareszcie zbliżył się termin określony prawem, natura w wielkiej mierze nas wyręczyła, pozostawiając nam niewiele do roboty. Mimo to o świcie trzeciego dnia kwietnia, załoga statku udała się na pole lodowe dla zbierania krwawego żniwa. Robota to haniebna i brutalna, lecz w istocie niewiele różna od tej, której wyniki zaopatrują nasz stół w mięso. A jednak te szkarłatne kałuże na wyiskrzonej bieli lodowcowej, pod spokojnym, milczącym błękitem nieba podbiegunowego, zdały się być jakimś rażącym wstrętem. Lecz nieubłagany popyt pociąga za sobą nieubłaganą podaż i te biedne foki śmiercią swoją pomagają do życia długiemu szeregowi marynarzy, robotników w dokach, garbarzy, skórników, handlarzy łoju i oleju, którzy zajmują miejsce pośrednie między tą doroczną rzezią i tymi, którzy nabywają przerobione i wykończone artykuły.
Pamiętam dobrze ten pierwszy dzień łowów na foki, wskutek przypadków, których doświadczyłem. Jak już wspomniałem panowała dość silna burza, która pędząc jeden lodozwał na drugi czyniła pobyt na polu lodowem niebezpiecznym, zwłaszcza dla człowieka tak niedoświadczonego, jak ja. Dlatego kapitan nakazał mi wrócić na pokład w chwili, kiedy wraz z innymi drapałem się przez przedmoście. Moje prośby i przekonywania nie zdały się na nic, tak, że w końcu usiadłem na poręczy przedmościa w jak najgorszem usposobieniu, zwiesiwszy nogi na zewnątrz, kołysząc się w takt rozchybotanego statku. Nie zauważyłem jednak, że siedziałem na cienkim płacie lodu, którym wierzch poręczy był pokryty; nagle, w pewnej chwili, gdy podmuch wichru wyniósł statek tak wysoko, że znalazł się on pod kątem ostrym, zjechałem prościutko w odmęt morza, dając nurka między dwa łomy lodowe. Kiedym się wynurzył na powierzchnię uczepiłem się jednego z nich i wkrótce znalazłem się z powrotem na pokładzie. Przypadek ten spełnił jednak moje życzenie, gdyż kapitan oświadczył, że skoro mam się kąpać, to lepiej bym to uczynił z kry lodowej, niż z pokładu statku. Że jego pierwotna ostrożność nie była bezpodstawną, to udowodniłem, wpadając dwukrotnie do wody tego samego dnia, tak, że w końcu pełen wstydu musiałem iść do łóżka, podczas gdy moje garnitury suszyły się w izbie maszynisty. Pociechą moją w tem niepowodzeniu był fakt, że rozbawiło ono kapitana do tego stopnia, iż nie wiele myślał o niepowodzeniu łowów, rozweselony przygodą „wielkiego nurka północy“, jak mnie od tego czasu nazywał. Raz tylko później znalazłem się w wielkiem niebezpieczeństwie, kiedym się cofnął w tył poza brzeg płynącej kry, na której zdejmowałem skórę z zabitej foki. Oddaliłem się wtedy od reszty towarzyszy, tak, że nikt nie dostrzegł mego upadku. Powierzchnia lodu była tak gładka i ślizka, że nie miałem się czego uczepić, by się wydobyć z wody, w której ciało me poprostu drętwiało. Nareszcie udało mi się uchwycić tylną płetwę foki; z kolei powstała kwestja, czy ja wciągnę fokę do wody, czy bezwładny ciężar foki pozwoli mi się wydobyć na wierzch. W końcu wygramoliłem się jednak na brzeg i potoczyłem się w stronę cielska foki. Pamiętam, że kiedym się dostał na statek, odzienie moje było twarde i sztywne jak zbroja, tak, że musiałem stać przy ogniu zanim zdołałem je zdjąć.
Przedmiotem tych łowów kwietniowych są samice i młode. Później w maju udają się dalej na północ, gdzie między 77 i 78 stopniem szerokości nie są wcale łatwym łupem. Są one bardzo ostrożne, tak, że trzeba dobrego strzału na daleką metę, by je trupem położyć. W czerwcu łowy na foki się kończą, zaś statek posuwa się jeszcze dalej na północ, aż w końcu między 79 i 80 stopniem szerokości wkracza w ojczyznę prawdziwych grenlandzkich wielorybów. Spędziliśmy tam jakieś trzy miesiące z bardzo zmiennem szczęściem, gdyż jakkolwiek ścigaliśmy sporo wielorybów, zabiliśmy tylko cztery.
Statek wielorybi posiada osiem łodzi, lecz zazwyczaj tylko siedem opuszcza okręt, gdyż łódź każda wymaga sześciu ludzi, tak, że po spuszczeniu siedmiu łodzi, zostają na pokładzie tylko t. zw. „próżniacy“, to znaczy ci z załogi, którzy nie pełnią służby marynarskiej. Zdarzyło się jednak, że na pokładzie „Nadziei“ próżniacy tworzyli dość obrotną gromadkę, która się rwała iść na ochotnika; spuszczono zatem ósmą łódź, która zarówno w łowach na foki, jak i podczas połowu na wieloryby, spisała się bardzo chwacko. Gospodarz statku, drugi maszynista, kotlarz i ja, byliśmy przy wiosłach; harpuniarzem był rudowłosy góral szkocki a sternikiem nasz przystojny wyrzutek społeczny. Nasze łowy na foki przyniosły wcale pokaźny rezultat, zaś co do wielorybów, łódź nasza raz zarzuciła harpun, a raz wykonała atak lancami. Nie mieliśmy się zatem czego wstydzić. W istocie zajęcie to tak mi przypadło do smaku, że kapitan Gray ofiarował mi zajęcie harpuniarza i chirurga z podwójną płacą, o ilebym wziął udział w jego następnej wyprawie. Dobrze się stało, żem odmówił, gdyż życie to jest pełne niebezpiecznego uroku.
Podpływanie do wieloryba jest rzeczą bardzo zajmującą. Wioślarz jest wprawdzie zwrócony tyłem do niego, tak, że wiosłujący wiedzą o nim tylko tyle, ile zdołają wyczytać z twarzy sternika. Ten patrzy ponad głowy wioślarzy, śledząc potwora płynącego na powierzchni wód, podnosząc dłoń od czasu do czasu na znak, że należy przestać wiosłować, gdyż oko potwora zatacza krąg badawczy, wreszcie dając hasło do posuwania się chyłkiem dalej. Ilość płynących łomów lodowych jest tak wielka, że o ile wiosła nie są w ruchu, sam widok łodzi nie płoszy wieloryba. I tak łódź podpływa zwolna, aż znajduje się w punkcie dostatecznie bliskim do wysłania harpuna. Wioślarze dostrzegają nagły błysk w oczach sternika, który woła: „Śmiało, chłopcy! Śmiało! Z całej siły!“ Słychać trzask cyngla i harpun wypada z wielkiej lufy; woda pieni się wokół wioseł, których sześć uderzeń wpędza czoło łodzi na coś miękkiego, co odbija od siebie i łódź i wiosła. Lecz wiosłujący nie troszczą się o to, gdyż w chwili, w której łódź dotknęła cielska wieloryba, usłyszeli huk działa i zrozumieli, że harpun znalazł się w głębi tej bryły ołowianego koloru. Potwór zapada w głąb jak kamień, czoło łodzi zanurza się raz po raz w odmęcie, lecz ruch chorągiewki, umieszczonej w środku łodzi i wark odkręconej z szaloną szybkością liny dowodzą trafności strzału.
I teraz następuje chwila wielkiego niebezpieczeństwa; rzadko grozi ono ze strony wieloryba; bezpieczeństwo zależy od normalnego odkręcania się liny, którą nawija zawsze specjalnie trzymany w tym celu zawodowy nawijacz; o ileby lina się splątała i zaczepiła o któregoś z wiosłujących, jest on stracony i chyba tylko przecięcie liny mogłoby go uratować, choć i to jest bardzo wątpliwem, gdyż zanimby to nastąpiło, ofiara byłaby już zbyt głęboko w wodzie.
— Stój! — krzyknął raz w takim wypadku harpuniarz na wioślarza, który zamierzył się nożem na linę, — większy pożytek z ryby, niż z topielca dla wdowy! Brzmi to bardzo cynicznie, lecz zdanie to zawiera dużo praktycznego sensu.
Łódź, z której wypada harpun, nie ma nic więcej do roboty. Natomiast „lancowanie“, to znaczy dobijanie wieloryba długiemi lancami stalowymi trwa dłużej, stąd jest bardziej zajmującem. Przez jakieś pół godziny jest się tak blisko schwytanego wieloryba, że można go dotykać dłonią. Ma się wrażenie, że wieloryb jest zupełnie nieczuły na ból, gdyż najmniejszym ruchem nie reaguje na pchnięcia długiemi lancami. Lecz instynktownie trzepie on swym ogonem i usiłuje uderzyć nim w łódź, podczas gdy wioślarze, wiedzeni również instynktem samozachowawczym, starają się trzymać łódź wzdłuż jego boku i jak najbliżej głowy. Lecz raz okazało się, że nawet ta pozycja nie jest wolna od niebezpieczeństwa, gdyż wieloryb uniósł w górę swą olbrzymią płetwę boczną, pod którą nagle znalazła się nasza łódź. Jedno uderzenie tej płetwy posłało by nas na dno morza i nie zapomnę nigdy ruchu naszych rąk, któremiśmy się zasłonili od ciosu, jakby ręce nasze zdołały go odparować. Na szczęście upływ krwi zbyt osłabił wieloryba, tak, że płetwa zamiast spaść na łódź, zawinęła się w stronę przeciwną, co dowodziło, że potwór przestał żyć. Był to jednak moment, któregobym nie wymienił za żaden inny triumf myśliwski.
Szczególne wrażenie innego świata, które się odczuwa w strefie podbiegunowej, wrażenie trwające przez całe życie, jest w dużej mierze wynikiem ustawicznego światła dziennego. Pora nocna ma wprawdzie światło przyćmione, lekko pomarańczowego koloru, lecz różnica nie jest zbyt wielką. Mówiono mi, że niektórzy z kapitanów odwracali zupełnie rozkład godzin, każąc podawać śniadanie późnym wieczorem, a obiad o dziewiątej z rana. Tu bowiem człowiek rozporządza pełnemi 24 godzinami i może je rozkładać do woli. Po jakichś dwu miesiącach oczy zaczynają odczuwać zmęczenie, tak, że człowiek poznaje kojącą wartość zmroku. Pamiętam, że kiedyśmy się zbliżyli do Islandji w drodze powrotnej, widok pierwszej gwiazdy sprawił na mnie tak silne wrażenie, żem się nie mógł dość napatrzeć tej rozmigotanej drobinie świata. Powszedniość zabija połowę piękna przyrody.
Poczucie samotności wzmacnia również wrażenia, wyniesione z mórz podbiegunowych. Kiedyśmy przebywali w ojczyźnie wielorybów, nie było zapewne prócz nas żadnej istoty ludzkiej w promieniu jakichś ośmiuset mil angielskich. Przez siedem długich miesięcy nie doszła nas żadna wieść z południowego świata. Opuściliśmy ten świat w okolicznościach bardzo niespokojnych. Anglja podjęła właśnie kampanję w Afganistanie, a wojna z Rosją zdała się nieuniknioną. Wracaliśmy w stronę Bałtyku, bez wiedzy, czy jakiś krążownik nie obejdzie się z nami tak, jak my z wielorybami. Kiedyśmy spotkali pierwszy statek rybacki na północ od wysp Shetland, dowiedzieliśmy się o zdarzeniach tych długich siedmiu miesięcy, więc o klęsce Maiwand’a i słynnym marszu Robertsa z Kabul do Kandahar. Lecz wszystkie te wypadki przedstawiały się nam dość mglisto, zaś co do mnie, nigdy nie zdołałem sobie wyrobić jasnego poglądu o tym szczególe naszych dziejów militarnych.
Ustawiczna jasność, rażąca oczy biel lodu, głęboki błękit wody i suche, rzeźkie, radosne powietrze, które samo oddychanie zamienia na rozkosz, to są momenty, wrażające się najsilniej w pamięć. Poza tem nieliczna ilość ptactwa morskiego, wszystkie odmiany mewy śnieżki i rybitwy, które wypełniają powietrze, łagodzi samotność, podobnie jak dziwaczne twory, wychylające się raz po raz z głębi wód. Spotkanie z wielorybem, który jest przedmiotem łowów i handlu, nie jest zbyt częste, lecz pomniejsze jego odmiany, z handlowego punktu widzenia nie przedstawiające żadnej wartości, widzi się ciągle. Do takich należą skrzeloryb, który dźwiga bezcelowo 90 stóp bezwartościowego łoju, wiedząc, że żaden łowca oń się nie pokusi, dalej wieloryb-garbus, wreszcie upiorny biały wieloryb; pospołu z nimi ludnią te głębie wodne liczne potworne stworzenia, jak narwal, piła, krwiożerczy grampus, grenlandzki ludojad i t. p. Zaś na powierzchni lodowej widzi się foki, wodne i lądowe, łękopłazy i olbrzymie nosowozy, długie na dwanaście stóp, które w rozdrażnieniu wydymają olbrzymie czerwone banie, zwisające im u nosów, jak worki. Czasami można dojrzeć białego lisa podbiegunowego, tudzież pod dostatkiem białych niedźwiedzi. Kra lodowa w pobliżu miejsc, gdzie się gromadzą foki, poznaczona jest śladami tych nieszkodliwych mieszkańców lodów. Dla schwytania foki wędrują one setki mil po lodzie; ich przemyślna metoda łowów polega na upatrzeniu obszernego pola lodowego, na którem jest tylko jedna przerębla; nad tym otworem przykuca niedźwiedź, otaczając go przedniemi, potężnemi łapami. Kiedy głowa foki się wynurza, łapy się zbiegają i biały miś ma swój obiad. Czasami paliliśmy odpadki kuchenne pod kotłem statku; zapach tej spalenizny sprowadzał wkrótce całą gromadę niedźwiedzi w sąsiedztwo statku.
Jakkolwiek są lata, w których jakieś dwadzieścia lub trzydzieści wielorybów wpada w ręce łowców na morzu Grenlandji, zdaje się, że liczne łowy, przedsiębrane w ciągu ostatniego stulecia, zmniejszyły bardzo ich liczbę, tak dalece, że liczba ta nie dochodzi zapewne tysiąca. Oczywiście mam na myśli gatunek, przedstawiający wartość handlową, gdyż innych jest dosyć. Oczywiście jest rzeczą bardzo trudną ustalić bodaj w przybliżeniu liczbę gatunku, który przenosi się z miejsca na miejsce, lecz fakt, że ten sam wieloryb jest ścigany przez ten sam statek podczas kilku wypraw, dowodzi, że liczba ich musi być ograniczoną. Pamiętam, że był jeden, którego szczególnem znamieniem była narośl na ogonie, wielkości i kształtu ula pszczelnego. Kiedyśmy spuścili łodzie dla udania się w pościg, kapitan zawołał: „Trzy razy goniłem tę bestję; w roku 1871 poprostu uciekł; w 1874 mieliśmy go już w rękach, kiedy harpun, nie dosiągłszy widocznie wnętrza, przerwał cielsko i wyśliznął się; w roku 1876 uratowała go mgła. Ale tym razem nam się nie wymknie“! Ja nie miałem tej pewności i pokazało się, że miałem rację; mam też wrażenie, że ten ogon obnosi jeszcze swą brodawkę po dziś dzień, po obszarach mórz podbiegunowych.
Nigdy nie zapomnę chwili, w której zobaczyłem pierwszego wieloryba właściwego gatunku. Dostrzegł go najpierw marynarz, postawiony w tym celu na drugim końcu pola lodowego, obok którego zatrzymał się nasz statek. Kiedyśmy ruszyli na pokład, spłoszony widocznie potwór dał nurka. Przez jakieś dziesięć minut czekaliśmy na jego wynurzenie się ponowne, tak, że zniechęcony, przestałem patrzeć we właściwym kierunku, kiedy nagły okrzyk zdumienia zmusił mnie do spojrzenia w górę, gdzie dostrzegłem całego wieloryba w powietrzu. Jego ogon był skręcony, tak, jak ogon pstrąga w skoku, a całe cielsko barwy ołowiu było ponad powierzchnią wody. Zdziwienie nasze było zupełnie uzasadnione, gdyż kapitan, który odbył trzydzieści wypraw na wieloryby, nigdy nie widział podobnego zjawiska. Kiedyśmy go schwytali pokazało się, że całe jego ciało było pokryte pasożytującymi raczkami wielkości kilku centymetrów; widocznie swędzenie całego ciała przyprawiło potwora o napad szału. Człowiek bez rąk, z liczną gromadą pcheł na plecach, umiałby ocenić tę sytuację.
Obok przygód łowieckich, okolice podbiegunowe posiadają swoisty, niezapomniany urok. Rozumiem doskonale tego starego łowcę wielorybów, który pozostawiony na chwilę na łożu śmierci, zerwał się i ruszył przed siebie tak, że go dopędzono w znacznej odległości od domu, mruczącego do siebie „płynę na północ’’. Podobnie biały lis podbiegunowy, którego jeden z moich znajomych starał się oswoić, uciekł i wpadł w zatrzask leśniczego w kilka miesięcy później w Caithness, w północnej Szkocji. On także gnał na północ, lecz któż może powiedzieć jakim kompasem wiedziony?
Czyste są te obszary białych lodów i błękitu wód, ponad któremi płynie powiew ludzkim oddechem niezepsuty. Ale jest w tej strefie także coś romantycznego. Stoi się tam na rubieży nieznanego, gdyż każda kaczka zastrzelona nosi w swym pępuszku kamyki z lądu, którego niema na mapie. To też opisana tu wyprawa stanowi zajmujący rozdział mej młodości.
Kiedym wsiadał na ten statek byłem rosłym młodzieńcem; opuszczałem go jako mocny, dorosły mężczyzna. Nie mam też żadnych wątpliwości, że to czyste podbiegunowe powietrze wpłynęło dobroczynnie na zdrowie całego mojego życia i że ono wyposażyło mnie w ogromny zasób niewyczerpanej wprost energji. Umysłowo i duchowo był to okres niemal zupełnej stagnacji, gdyż życie w towarzystwie dzielnych co prawda, lecz ograniczonych nieokrzesańców, jest z natury rzeczy bardzo jednostronne. Lecz zato zyskałem zdrowie i zarobiłem więcej grosza, niż się spodziewałem. Pod wielu względami byłem jeszcze młodym figlarzem, gdyż pamiętam, że wyładowałem wszystkie kieszenie mych ubrań sztukami złota, aby sprawić matce więcej przyjemności przy ich wydobywaniu. Naogół powiększyłem jej skromny trzosik o jakieś pięćdziesiąt funtów.
Po powrocie zabrałem się z zapałem do ostatniego egzaminu, który złożyłem wcale pomyślnie pod koniec zimowego półrocza w r. 1881, otrzymawszy tym sposobem dyplom lekarza medycyny i chirurgji, stanąłem na progu mej karjery zawodowej.