Wspomnienia z maleńkości/Opowiada Staś
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z maleńkości |
Wydawca | Spółdzielnia Księgarska „Książka“ |
Data wyd. | 1924 |
Druk | L. Bogusławski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bo jak ja byłem mały jeszcze, to mama Janka i Józka zaprowadziła na Smolną zapisać ich i ze mną też poszła. Szliśmy tam na Smolną, przechodziliśmy przez ten most szklany. I tam było takie biuro i mama poszła zapisać nas. I ta pani się spytała, ile ja mam lat. A mama powiedziała, że mam 5 i mnie ta pani powiedziała, że jestem za mały. I tylko przyjęła Józka i Janka. I zaraz mama tamój zostawiła ich, a ze mną poszła do domu. I na drugi dzień w niedzielę z mamą chodziliśmy tam. I tata raz im nagotował klusek i tamój stróż — jak przyszedł tata, nie dał wcale wejść. I mój tata podał przez bramę. A jak oni jedli, to się wszyscy dzieci patrzeli i mój tata mówi: „daj mu, daj mu, do Janka, tym dzieciom daj, ale wszystkim nie mógł dać, bo za mało przyniósł. I później poszliśmy do domu i mama nagotowała obiadu i zjedliśmy, i ja i tata poszliśmy na taki plac, co się nazywał „Nędza“. I na drugi dzień poszłem do szkoły i później na obiad przyszłem ze szkoły, zjadłem obiad i nazad poleciałem z chłopcami na te pole, polecieliśmy, wleźliśmy na parkan, a ja byłem mały i się bałem wejść. I ja stałem na ziemi, a drudzy weszli na parkan. Zeszli tamój na ten cmentarz ewangielicki i żydowski i tam zaczęli rwać jabłka i do mnie przerzucali. A ja chowałem za pazuchę, do czapki, do kieszeni. I później oni zleźli i się temi jabłkami podzieliliśmy. On dostał trochę, ja dostałem i insi chłopcy. Jedni zjadali tamuj, na tym polu, a ja zaniosłem do domu, wybrałem zgniłe i poleciałem na te pole, do tych chłopców i zrobiliśmy od siebie duże odstępy i zaczęliśmy się ciskać temi zgniłemi jabłkami. Mię jeden chłopiec uderzył zgniłym jabłkiem w twarz. Aż te jabłko się tak rozleciało. Łzy mi poszły i znów zaczęliśmy się bić. Ja do niego podskoczyłem i tego samego chłopaka uderzyłem w oko. I on się popłakał, a ja powiedziałem: wet-za-wet, czapka za kapelusz. — Tyś mię uderzył, a ja ci oddałem. I potym pogodziliśmy się i się biliśmy znowu jabłkami. I już jak skończyła się zabawa, przyszłem do domu i już mama ugotowała jabłka. A ja miałem tutaj na twarzy taki znak i mama się spytała, od czego ja to mam. A ja powiedziałem, że się biłem jabłkami i mama powiedziała, żebym już tam nigdy nie chodził na jabłka, i żebym nie kradł cudzej własności.
A ja powiedziałem, że ja wcale nie kradłem, tylko stałem na tym polu, a chłopcy drudzy mi jabłka ciskali. I mama powiedziała: „to trzeba im było powiedzieć, żeby oni też nie brali jabłka cudze“. Zjadłem te jabłka gotowane, co przyniosłem i poszłem latać na podwórze. I potym tata przyszedł z fabryki i mama ugotowała kolację, zjedliśmy i przyszedł mój brat z roboty — i go głowa bolała, kolki go kłuły i się położył. Na drugi dzień zachorował i leżał w łóżku w domu tydzień i tata odwiózł go do szpitala. I doktór powiedział, że się podźwigał i mu się może przywiąże suchoty. I tak się stało, że dostał mój brat suchotów. W szpitalu leżał 4 dni i umarł. Potym mój tata obstalował trumnę, kupił ubranie, trochę dał swojego, ale mój brat był większy od mego tatusia i tęższy. Spodnie pasowały na mego brata. I mój tata i tamten posługacz w szpitalu włożyli do trumny i położyli trumnę do kaplicy na katafal. I leżał jeden dzień, i w niedzielę tata pochował go. Poszliśmy piechtą do samego Brudna. Mię nogi boleli, aż zaczęłem płakać. I mój tata mie posadził na karawan, na ostatni schodek; jak mnie już nie boleli nogi, zeszłem z karawanu i dalej szłem. Potym pochowali mego brata i nazad powrócili do domu. Potym się wszyscy zebrali znajomi i w mieszkaniu jedli, pili, a mój tata rękę położył na głowie i nic nie mówił. I mama tak samo.
A ja usiadłem na taburecie, i gramofon był i ja grałem. I mie prosili, żebym grał co wesołego, a ja nie grałem, tylko grałem żałobne. I dawali mi po złotówce, po kopiejce, że ja sobie uskładałem rubel. Na drugi dzień tata poszedł do roboty, przyniósł wypłatę i mie dołożył i na drugi dzień poszedł tata na plac i mie kupił nowe ubranie. Przyszłem do domu, pokazałem mamie, i spodnie byli dla mnie za długie. I mama wzięła mie skróciła. I miałem na niedzielę.
Potym tata poszedł do roboty, i przychodzi kartka ze stróżem (tu ja opuściłem trochę, bo moja mama zachorowała, i tata zawiózł do szpitala. Wtenczas wcale niewolno było chorych wsadzać do karety Pogotowia i mój tata musiał z moją ciocią pod pachy zaprowadzić do szpitala Św. Ducha). I tam już pisze —, że kartka przyszła ze szpitala, że mama umarła. Zaraz tata się zwolnił z roboty, pożyczył od majstra pieniędzy na trumnę dla mamy, i majster pożyczył, tata poszedł do tego samego, co robił dla mojego brata i zrobił taniej, bo był znajomy. — I na drugi dzień ten pan przyniósł te trumnę i tata zaniósł do trupiarni do szpitala, żeby włożyli. I tata i tamten pan włożyli do trumny i zanieśli do kaplicy Św. Stanisława, bo tamój nie było kaplicy. I poszedł tata do takiego dużego domu i tamój był karawanista i zapłacił, żeby na niedzielę przyjechał do tej kaplicy. Niedziela nadeszła, i ja, i mój tatuś i insi ludzie znajomi poszli do kaplicy, czekajom i czekajom, a karawanu niema. Jeden karawan nadjeżdża, mówią: o — już jadzie! patrzą, — blisko kaplicy — a on zamiast wstrzymać, jadzie prędzej. Te wołają: niech pan się zatrzyma, to tutaj! Ten oczy wytrzeszczył i się patrzy. A mój tatuś mówi: to nie ten. Patrzą, a tu nadjeżdża ten sam, co tata go obstalował. Stanął, wynieśli trumnę, postawili na karawan, związali pasami i nazad pojechaliśmy. Mój tata chciał zrobić jeden grób, ale miał mało pieniędzy i już tamój na tym miejscu nie było, gdzie mój brat leży. — I tata obstalował na nowe pole, bo tamte już było zajęte. Pochowaliśmy i nazad każdy z płaczem powrócił do domu. — A mój tata nie płakał, tylko łzy lecieli. Bo mu było wstyd, że chłop płacze. Przyszliśmy do domu, a mój tata niema wcale pieniędzy i chciał sprzedać komodę. Mój wujo zaraz z wózkiem podjechał pod bramę, wchodzi do mieszkania i pyta się: Ile pan chce za te komodę? A mój tata mówi: „ja wcale nie chcę sprzedawać, tylko sobie tak pomyślałem, czyby sprzedać, czy nie“. I zaraz inni zrobili plotki, że tata chce sprzedać komodę. I mój wujek wyszedł i nazad musiał się wracać z pustym wózkiem.
Na drugi dzień tata poszedł do roboty i mie chciał zamknąć w domu. A ja powiedziałem, żeby mi tata dał klucze, to ja się będę bawił na podwórku. I tata zamknął drzwi i mie dał klucze. Dzieci się bawili, a mnie nic nie zajmowało, tylko siedziałem pod murem i jak sobie tylko przypomniałem, że mama umarła to zaraz zacząłem płakać. I każdy się pytał czemu ja płaczę i ja wszystko opowiedziałem. I mówili: „jesteś sierota“. Potym tata przyszedł z roboty i myśli, coby zrobić, żeby ktoś gotował nam. A ja powiedziałem: niech babcia przyjdzie gotować. I powiedziałem, bo babcia jest u cioci i sprzedaje cukierki (to była mama cioci) i ciocia nakupowała cukierków i dała koszyk i sobie babcia sprzedawała cukierki pod murem i babcia moja wciąż pod murem siedziała, od samego rana do samego wieczora. To ja czasem tam poszłem i babcię zastąpiłem, żeby babcia pochodziła i żeby sobie rozgrzała nogi, bo jak sama, to musi tylko siedzieć, bo jak przejdzie, to może jaki chłopak podskoczyć i wziąść cukierków. Czasem to moje babcie oszukiwali, bo nie widzi — i weźmie jakie parę cukierków, schowa za rękaw i mówi: „widzi pani — cztery“. A moja babcia nie widzi, że ma za rękawem. I potym tata poszedł do cioci i powiedział, żeby babcia przyszła nam gotować obiad, albo kolację, albo śniadanie i będzie babci lepiej, niż siedzieć pod rogiem i cukierki sprzedawać. Moja ciocia się oburzyła i nic nie powiedziała. A mojej babci było żal mię i przyszła do nas gotować. Na drugi dzień tata poszedł do roboty i babcia przyszła, wprowadziła się i ugotowała kolację. Tata przyszedł, patrzy, co tak ciasno. I zobaczył tata babcię, że gotuje, ucieszył się strasznie, że już się nie będzie mordował.
Potym babcia zachorowała. Poszedł tata do roboty, ja do szkoły, i babcia leżała sama. — I ja przyszłem ze szkoły, zjadłem co się zostało ze śniadania, obrałem kartofli, wziąłem, napaliłem ogień, w garnczek nalałem wody, wziąłem, wstawiłem. Tata przyszedł, dogotował do końca, przyniósł tata bułkę dla babci, bo nie mogła jeść zupów. Ja chodziłem na Żytnią, na obiady z garnuszkiem. I zawsze zjadłem trochę i jak było dobre, to resztę przyniosłem taty. I tam nie gotowali kartofli i tylko kapusta sama, brukiew takie kawały, jakby rąbali siekierą. To mój tata powiada, że się nie opłaci chodzić na obiady. I ja przestałem chodzić. Potym babcia wyzdrowiała, wstała i nazad gotowała. Tata się rano pokłócił z babcią, zjadł śniadanie i poszedł do roboty. Przyszedł wieczorem. Dostał wypłatę, oddał wszystkim panom, co pożyczył i w niedzielę rano tata że mną poszedł na plac, kupił mięsa, bułki, słoniny, kapusty i nazad przyszedł. W sobotę tata kupił — jak to się nazywa — tego schabu i babcia rano w niedzielę na śniadanie usmażyła.
Zjedliśmy śniadanie ja i tata, poszliśmy do kościoła. Wróciliśmy, zjedliśmy obiad, przyszedł dziadek i zaczął mój tata i dziadek grać w karty. I potym przyszedł wujo i też grał. Mój wujo, jak wygrywał, to wołał — la-la-la. — A jak przegrywał, spuścił głowę na dół i nic nie mówił. A mój dziadek, to lubił zawsze pić wódkę. I powiedział do mojego tatusia: „no, Janek, idź po sznapsa“. — I mój tata poszedł, kupił wędliny, wódki i nazad wrócił. Mój dziadek lubił pić wódkę czystą, a mój tata mówił, lepiej zrobić grzankę. A mój dziadek nie chciał, a mój tata powiedział: — grzanka jest lepsza, bo ta wszystka trucizna się wypali. I mój tata zrobił grzankę z moją babcią i potym się rozeszli i mój dziadek od tego, że zawsze pił wódkę samą, oślepiał i tera chodzi z kijkiem i szturga — toruje sobie drogę. Mój tatuś i ciocia zapisali mojego dziadka do przytułku starców. I mój dziadek w przytułku zachorował na oczy. I z przytułku zaprowadzili mego dziadka do szpitala. I mój dziadek wyzdrowiał i nazad zapisali do przytułku.
Potym mój tata pojechał do tego pana tam na wieś, co był Janek i Józik (ze Smolnej wysłali Janka i Józka na wieś). Mój tata wchodzi — Janka nie poznał. A Janek tatę poznał. I się rozpłakał; bo cały rok nie widział; i potym Janek zaprowadził tatę do Józka. Józiek też się popłakał; Janek to miał dobrze, bo spał w pokoju, a Józik musiał spać w stajni. Tylko Janek raz spał w stajni, bo jakaś pani przyjechała i spała na jego miejscu.
Na drugi dzień tata patrzy, a Janek bierze kota pod pachę i idzie spać. Ten kot tak się przyzwyczaił, że zawsze z nim spał. I tata w ten sam dzień odjechał. Na Wielkanoc tata tam pojechał drugi raz z ubraniem i ich zabrał. Mój tata szedł, a ja się bawiłem na podwórzu, tatę poznałem a ich nie. Ani oni mię. A tata mówi: wiesz, kto to jest? — Ja powiedziałem: — nie. A to jest Józiek i Janek. I zara poszliśmy do domu, Józka pan dał jemu pół bochenka chleba, masła i ser. I Jankowi dał pan jego też chleba, masła i jajek. I tata razem wziął, masło złożył i chleb, a jajka wziął do kieszeni. Zawinął w papier, sznurkiem obwiązał i poszli. Potym przychodzi list, nie, nie list, przychodzi p. Marysia do nas, bo się pytali w związku, kto ma dzieci i chce zapisać i mój tata nas zapisał. P. Marysia przyszła, oglądała kajet, spytała, jak się nazywamy, my powiedzieliśmy, p. Marysia zapisała nas i w inszej książce coś zapisała. — W piątek rano, nie rano, a wieczorem przyszedł list, żeby przyjechać tutaj. I my graliśmy w malowanki i przyszedł ten list i Józiek zobaczył i nie chciał dać Jankowi, a Janek wziął malowanki i powiedział: jak mi nie dasz przeczytać, to ci podrę. A Józiek powiedział: jakbyś tylko podarł tobyś dostał! I od tego do tego i zaczęli się bić.
I nasampierw się bili paskami, a potym Józiek uderzył go paskiem mocno, i Janek złapał popielniczkę i chciał go uderzyć, ale babcia podskoczyła i zabrała popielniczkę i on zaczął na babcię przeklinać — „psiakrew cholera!“, na babcię. I poskoczył do kuchni, złapał pogrzebacz i Józka uderzył. A Józiek zapłakał się i nic nie mówił. Usiadł na krzesełku i płakał. Tata przyszedł, a Józiek już przestał płakać. I babcia opowiedziała wszystko, jak się bili, a tata powiedział: już się was pozbędę! Już nie będę miał kłopotu i kłótni. — A tamój to was krótko trzymać będą, takich łobuzów. — I w sobotę rano, jeszcze było ciemno — wstaliśmy, umyliśmy się, — włożyliśmy czyste ubranie i powiedział tata, żeby nie powiedzieli na nas, że „brudasy“.
A teraz będę mówił jak nas tata zaprowadził do pana doktora. Zaprowadził tata nas do pana doktora, weszliśmy do pokoju, poczekaliśmy w takim biurku, co tam byli książki, pióra i był tamój taki pies, co trzymał w zębach papierosy. Posiedliśmy na otomanie potym wchodzi p. Marysia i pan doktór. Pan doktór się rozebrał, usiadł na krzesełku i kazał nam się rozebrać do połowy. My się rozebraliśmy, podeszliśmy do pana doktora, pan d. nas zbadał i kazał nam siąść na takie krzesełko, co się kręci naokoło i co można zrobić niskie i wysokie. Zrobił p. D. niskie, kazał mi usiąść, podniósł mię do góry z tym krzesełkiem, pokołował mię i powiedział: dobrze się kołować? A ja odpowiedziałem: dobrze.
I mie się wypytywał, co ja robiłem, czy jestem grzeczny, czy urwis, czy się bije z którym, czy któremu głowę rozbiłem, czy któremu guza nabiłem. A ja odpowiadałem: biłem się, guza nabiłem, Jankowi głowę rozciąłem. I Janka też się wypytywał i Józka. I już...