Wspomnienia z wygnania 1865-1874/XIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wspomnienia z wygnania 1865-1874 |
Wydawca | Zygmunt Wielhorski |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Ludwik Morzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
We wszystkich miastach rosyjskich zatém i w Solwyczegodzku domy budowane bywają wśród ogrodów i są jedne od drugich ogrodami oddzielone. Niektóre z nich są bardzo obszerne, to téż chociaż miasta są mało ludne, rozległość ich jest znaczna. Wejście do każdego domu bywa zawsze z podwórza. Nie trzeba myśleć, że w ogrodach znajdują się drzewa lub krzewy; to po prostu kawałek pola, na którém sieją zboże, lub sadzą marchew albo kartofie. Żadne owocowe drzewo z powodu srogości klimatu utrzymać się tam nie może, z krzewów ogrodowych tylko jedna czerczucha i to skarłowaciała, przyczepi się czasami do ściany, ku południowi wystawionéj. Nic téż smutniejszego, jak widok tych miasteczek i wiosek, ogołoconych z wszelkiéj zieloności, regularnie zbudowanych wzdłuż drogi błotnistéj, pozbawionych wszelkiéj poezyi i uroku, cechujących nasze sioła.
W drugim roku mego wygnania kupiłem sobie dom. Składał się on z trzech pokoi, kuchni, sionki, spiżarni. Pod kuchnią była piwniczka, a wszystko doskonale położone, była przy tém komórka na drzewo i lodownia. Tam przy każdym niemal domu jest lodownia; na wiosnę napełnia się ją śniegiem i mocno go ubija; zwykle śnieg ten trwa przez całe lato. W jesieni resztę śniegu się wyrzuca, zapala się w niéj ogień, aby ją osuszyć, przewietrza się dni kilka, a na zimę służy za piwnicę, w któréj przechowują się kartofle do sadzenia. Domek mój był w narożniku; frontem obrócony na plac i jezioro, drugą stroną na ulicę. Stan jego, kiedym go nabył, był zupełnie dobry; miał w oknach szyby ze szkła lagrowego, piece nowe, ściany świeżo oklejone papierowemi obiciami. Wystawiony na poładnie, był wcale ciepły, przytém należało doń z pół morgi gruntu, bardzo dobrze ogrodzonego. Skarb ten dostał mi się za ośmdziesiąt rubli; podatku trzeba było płacić dwa czy trzy złote rocznie. Dawny jego gospodarz musiał nagle wyjechać; za co bądź zatém zmuszony był dom swój sprzedać. Na szczęście miałem wtedy trochę gotówki, zgoda prędko nastąpiła i pierwszy raz w życiu stałem się posiadaczem nieruchomości. Meble kupiłem w części od mego poprzednika, łóżko i kanapkę miałem już, naczynia kuchenne i stołowe oraz samowar musiałem sobie kupić, tak, że wszystkie wydatki do stu rubli dochodziły. Ale nie na tém koniec. Tam jest zwyczaj, że wprowadziwszy się do nowo kupionego domu, trzeba wyprawić ucztę, tak zwane nowosielie, przenosiny, i prosić wszystkich znajomych. Każdy zaś z gości, lub z osób przychylnych przysyła tego dnia rano ładne ciasto lub pirog. Musiałem i ja poddać się temu obyczajowi, co prawda, pół śpiżarni zapakowałem rozmaitego rodzaju pieczywem, ale kieszeń moja zubożała o przeszło 50 rubli.
Bardzo byłem kontent z mego nowego nabytku. Ogród uprawiałem lepiéj, niż go dotychczas uprawiano, bo wiedziałem, że i na drugi rok będę go obsiewał; pozasadzałem drzewka koło płotu, pod dwoma czeromehami, które rosły na dziedzińcu, urządziłem altankę ze stołem i darniowemi ławkami. Tak mi się mój domek podobał, żem go ciągle przystrajał Nie przewidywałem wtenczas, że tak prędko będę zmuszony porzucić go, i znowu tułaczkę rozpocząć.
Żyliśmy w tym domku razem z moim chłopakiem Nikołką, który przez te półtora przeszło roku zmężniał i wyrósł bardzo; nic w tém dziwnego, bo u mnie miał utrzymanie dobre, jadał to samo co ja, a pracy wielkiéj nie było. Miał on wtenczas lat czternaście, uczciwości był nieposzlakowanéj. Wszystko, co było moje, on nazywał nasze. Jeżeli pieniądze otrzymałem z domu, to mówił: dostaliśmy grosza. Sam z natury był oszczędny, więc i naszego oszczędzał. Do służby wprawił się dobrze, umiał i obiad zgotować nie zły, a do mnie bardzo się przywiązał. Ciągle mnie tylko prosił, żebym go zabrał z sobą do Polski, skoro mnie uwolnią, co z chęcią mu przyrzekłem, i byłbym mu dotrzymał, gdyby było przyszło do tego.
W rok nie spełna po kupnie domu, wybierałem się dnia jednego na polowanie, było to na początku lipca. Miałem wyjść dopiero po południu, a na drugi dzień wrócić. Rano przyniósł mi sługa pocztowy uwiadomienie, że przyszło mi pocztą 300 rubli, będzie to moja półroczna pensya powiedziałem sobie. Po obiedzie poszedłem po pieniądze, a wróciwszy do domn, zastałem już, dwóch naszych, z którymi razem, miałem polować. Pieniądze włożyłem do stolika przy Nikolce, klucz mu oddałem, przykazawszy dobrze pilnować, sam z towarzyszami ruszyłem w drogę.
Zamiast na drugi dzień, wróciliśmy dopiero dnią trzeciego w nocy, bo zwierzyny było dużo. Dochodząc do domu spostrzegłem światło. Zbliżyłem się i przez niędomkniętą okiennice, widzę mego Nikołkę leżącego na stole, a obok niego siekiera i paląca się świeca. Zastukałem do drzwi i dałem się poznać, ale długa chwila minęła, zanim chłopak drzwi otworzył, bo były zatarasowane, a pierwsze jego powitanie było:
— Jakże téż baryń mógł mnie tak samego z pieniędzmi zostawić; ja już trzecią noc nie śpię a tylko leżę na stole i ciągle pilnuję, żeby kto nas nie okradł, i siekierę sobie przyładowałem, żeby w razie napaści módz się bronić.
Poczciwy chłopak, a jaki straszny był jego koniec!
Pieniądze, których Nikołka tak wiernie pilnował, były ostatnie, które mi regularnie z domu przyszły... ale o tém potém; teraz chcę skończyć historyą Nikołki.
Półtora roku po tém zdarzeniu musiałem rozstać się z tym, wiernym sługą; nie miałem, mu czém płacić, nie mogłem go odziewać, nie miałem mu dać czego jeść; chciał on pomimo to zostać koniecznie przy mnie, bylem go tylko karmił, ale rzeczywiście nie byłem w stanie, tego uczynić; dla siebie jednego ledwo mógłem wystarczyć. — Ze łzami w oczach pożegnałem Nikołkę, który się zanosił od płaczu. Przyjął on służbę u doktora z Ustsysolska, — i materyalnie położenie jego się poprawiło, ja płaciłem mu tylko rubla miesięcznie, tam dostawał pięć.
Minęło lat, kilka, Nikołka doszedł do lat 20, musiał wrócić do Solwyczegodska i stawać do wojska. Kilka miesięcy. przed poborem przyjechał on rzeczywiście, lecz już nie ten sam, którego dawniéj znałem. Pozawierał przyjaźnie najzgubniejsze, do szynku ciągle zaglądał, — a jak był u mnie, nigdy kropli wódki nie skosztował. — Nagle, rozchodzi się rano wieść po mieście, że stróża jednéj z cerkwi i jego żonę, w nocy zamordowano, a cerkiew złupiono. Tegoż dnia schwytano winnych, było ich dwóch, a jednym z nich był Nikołka!!
Kilka razy odwiedziłem go w więzieniu; pierwszy raz nie chciał wyjść do mnie; drugim razem namówił go smotrytiel, żeby się ze mną widział Jak przyszedł, rzekłem do niego:
— Czy to prawda? czy to może być? z twoich ust chcę się tego dowiedzieć, inaczéj wiary nię dam.
— Tak, baryń, — odpowiedział.
— Ale co cię spowodowało?..
— Sut’ba (przeznaczenie), ale niech baryń o tém nie mówi, bo odejdę.
Widziałem go jeszcze kilka razy, ale nie mi nigdy nie chciał powiedzieć o téj strasznéj zbrodni.
Wyrok prędko zapadł, Był wystawiony na szafocie, piętnowany, dostał dziesięć pletni (od 15 najsilniejszy człowiek umiera), i zesłano go na wieczne czasy do ciężkich robót.
Dziś jeszcze, opisując to zdarzenie, nie mogę sobie wytłómaczyć, jakim sposobem z tak uczciwego, łagodnego, spokojnego chłopca, mógł wyrość taki straszny zbrodniarz.