Wyścigi konne w Warszawie/Część druga

<<< Dane tekstu >>>
Autor Konstanty Gaszyński
Tytuł Wyścigi konne w Warszawie
Podtytuł Obrazek dramatyczny w dwóch częściach
Pochodzenie Poezje Konstantego Gaszyńskiego
Wydawca  F. A. Brockhaus
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.

SCENA I.
PAN BONAWENTURA I PAN DYDERSKI.
(Siedzą przy stole okrytym papierami.)
pan dyderski, trzymając stary pargamin.

Już może być spokojnym pan prezes dobrodziej!
Ten akt, jak najdobitniej własności dowodzi
I bez repliki niszczy pretensje sąsiada —
Cum silvis boribusque dokument powiada:
A że in graniciebus tej wioski Biłasów
Nie mogło być i nie masz żadnych innych lasów,
Prócz tego co dotyka do gruntów Żarnowa;
Więc nam daje wygraną kontraktu osnowa,
Gdyż tylko o tym lesie może tu być mowa.

pan bonawentura.

Dopatrzyłeś Pan prawdę bystrem znawcy okiem,
Trybunał ją zwycięzkim potwierdzi wyrokiem
I da Bóg, kres położy tej granicznej wojnie:
Ufny w zdolnościach pańskich, będę spał spokojnie.
Teraz przyjm drogi Panie me ekskuzy szczere,
Żem cię dziś fatygował na moją kwaterę.
Miałem zamiar zajść rankiem do jego mieszkania,
Lecz prośby wnuka, wnuczki, córki nalegania
Wzięły mnie w takie ciężkie obroty i krygi,
Żem przyrzekł jechać z niemi na konne wyścigi!

Pojmiesz panie Dyderski, jako mnie starego
Nie łatwą było rzeczą namówić do tego,
Bo uważam za głupstwo te modne ich hece —
Alem skapitulował na szlochy kobiece.

pan dyderski.

Zupełnie pod tym względem zdanie pańskie dzielę. —
Oj, byłoby o kursach rozpowiadać wiele!
Krążą o nich po mieście powiastki złowieszcze,
Iż nietylko są głupstwem lecz czemś gorszem jeszcze.
I staną się nie jednej familji ruiną;
Bo na ten nowy zbytek krocie, krocie giną! —

pan bonawentura.

To coś rzekł drogi panie, mocno mnie kłopoci —
Jakto? końskie wydatki dochodzą do kroci?
Co? w biednym naszym kraju do tegośmy przyszli?
Przerażasz mnie! — Bo oto staje mi na myśli,
Że i syn mojej córki zarażon tym szałem,
Pokochał stajnię z całym młodości zapałem.
Wczoraj plótł wciąż o koniach — a ja go słuchałem!

pan dyderski.

Łaskawy dobrodzieju! już to lat dwadzieścia
Jak jestem jego radzcą — a pańskiego teścia
Mój rodzic jeszcze trzymał w rękach interesa —
Mam szacunek i przyjaźń dla pana Prezesa;
Więc sumienie mi każe dać przestrogę wczesną
I wypowiedzieć szczerze prawdę, choć bolesną!
Pan Hrabia był człek rządny — co rok w karnawale
Spraszał gości, wydawał obiady i bale,
Lecz przy ładzie, majątku nie naruszył wcale. —
Dopiero gdy on umarł — a pani Hrabina
Zdała zarząd dóbr całych na młodego syna,
Rozpoczął się wydatków płochych szereg długi —
I nieznane w tym domu, zjawiły się długi.

pan bonawentura, z wzruszeniem.

Długi? co słyszę? Aż przeszło mnie mrowie!
Ostatki siwych włosów wstają mi na głowie!

A jam żył sobie zdala bez obaw i trosek,
Nic nie wiedząc — zajęty gospodarstwem wiosek —
Co się działo z mym wnukiem, z moim ulubieńcem!

pan dyderski.

Pan Marceli, jak mówią, jest zacnym młodzieńcem:
Nie zbywa mu na takcie ani na rozumie,
Lecz namiętny — żądz młodych powściągnąć nie umie.
I żyjąc w towarzystwie nierozważnych trzpiotów,
Wraz z niemi, ojcowiznę roztrwonić jest gotów;
Bo kogo raz schwyciła do gonitw pokusa,
Temu będzie za mało i skarbów Krezusa!

pan bonawentura.

Może w tem co pan mówi, jest nieco przesady.
Wczoraj wnuk mi się przyznał, że te ich zakłady
Są tylko dla pozoru, by gadano w tłumie,
Że elegant warszawski zakładać się umie.
A w istocie — po drukach i hałasach wielu,
Kończą się na obiedzie w angielskim hotelu!

pan dyderski.

Nie przesadzam! opinja moja nie jest błędną!
Z resztą stawki, zakłady są rzeczą podrzędną;
To, co ich ciągnie w zguby otchłanie bezdenne,
Jest kupno drogich koni i koszta stajenne. —
O tych dwóch głównych punktach chcę mówić ja właśnie,
I tu niebezpieczeństwo wyścigów wyjaśnię.
Koń angielski krwi czystej, płaci się mniej więcej
Dziewięć, dziesięć, a czasem dwanaście tysięcy —
Każdy Dżokej z Londynu w swej kurtce szkarłatnej,
Trzykroć tyle co polski sługa bywa płatny.
Te konie, rozpieszczone z młodu wygodami,
Trudno paść sieczką z słomy, albo otrębami;
Trzeba im sypać owies, dać miękkiego siana,
A dzisiaj tych produktów cena niesłychana!
Wnuk pański, jak słyszałem już od wielu osób,
Urządził swoją stajnię na zamorski sposób:

Malowana podłoga — rzeźbione drabiny —
A w niej — oprócz zaprzęgu dla pani Hrabiny,
Jest sześć angielskich koni w oponach z tywtyków,
A do stajennej służby, aż trzech angielczyków. —
Teraz summa summarum niech pan Prezes doda,
Do jakich kosztów pędzi ta szalona moda! —

pan bonawentura ze smutkiem.

Więc wnuk mój do ruiny prostą leci drogą!
Na ten przepych i zbytki, czyż wystarczyć mogą
Intraty ze trzech wiosek?

(Liczy na palcach.)

Konie — stajnia — sługi! —

pan dyderski.

O! nie, nie wystarczają! — Ztąd weksle i długi! —
Na pierwsze zawołanie młodego panicza
Lichwiarz na krótki termin pieniędzy pożycza —
A gdy nie masz czem płacić na czas oznaczony,
Nowy oblig się pisze procentem zwiększony.
Lgną coraz głębiej sępa brodatego szpony,
Bo coraz dłuższy ogon do summy przyrasta,
Dopóki woźny z pozwem nie zawoła: basta!
I pan Marceli zaczął od pożyczki małej,
Lecz go skrypta po skryptach daleko zagnały —
I dziś za te płochości kara nad nim bliska,
Gdyż, jak słychać, Mośkowicz bardzo go naciska.

pan bonawentura z rezygnacją.

Pełen goryczy kielich dałeś mi do ręki —
A jednak, drogi Panie, dzięki tobie, dzięki,
Żeś mnie ostrzegł, objaśnił o tej smutnej sprawie,
O której, jak pan mówisz, już głośno w Warszawie.

pan dyderski.

Szałem pańskiego wnuka całe miasto tętni —
Żałują go życzliwi — szydzą obojętni —
Mnie zaś lżej na sumieniu, że do uszu pana
Doszła nareszcie prawda, długo ukrywana!

(Patrząc na zegarek.)

Spieszno mi — mam zajęty dzień interesami;
W bardzo ważnym procesie stawam przed kratkami,
A może nawet po nim przyjdzie sprawa druga. —

(Zabierając papiery i kłaniając się nisko.)

Szanownego Prezesa najżyczliwszy sługa!

pan bonawentura, ściskając mu rękę.

Drogi panie Dyderski! dzisiaj najwyraźniej
Dałeś mi szczery dowód prawdziwej przyjaźni.




SCENA II.
PAN BONAWENTURA, sam.
(Siedzi przy stoliku z czołem opartem na dłoni.)

Wyrwać go z tej przepaści jeszcze czas jest może —
I przy Twojej pomocy, miłosierny Boże,
Tym szaleństwom i hańbie dziś koniec położę!

(Po chwili namysłu.)

Wiem prawdę — lecz mi spadła straszniejsza od gromu,
Zwiastująca dyshonor dla mojego domu! —
A jam liczył niebaczny, że mój wnuk Marceli
Pociechą mi ostatki życia uweseli!
Że strzegąc poczciwego przodków obyczaju,
Będzie chlubą rodziny, zaszczytem dla kraju —
A on! —

(Wzdycha.)

Jam, zaślepiony, ucha mu nadstawiał,
Gdy mi wczoraj o swoich folblutach rozprawiał,
I starca miękkie serce do pobłażań skłonne,
Już go uniewinniało za te szusy konne! —

(Wstaje i podnosi ręce w górę.)

Panie! przed Twem obliczem pełen skruchy stoję!
Gorycz, którą mnie poisz przyjm za grzechy moje,
Ale mnie nie opuszczaj w tej biedzie i wstydzie! —

wojciech, wchodząc.

Pan Tatarkoski Jaśnie Panie!

pan bonawentura.

Niechaj wnijdzie.




SCENA III.
PAN BONAWENTURA I PAN TATARKOSKI.
pan tatarkoski.

Niech będzie pochwalony!

pan bonawentura.

I na wieków wieki!

pan tatarkoski.

Z tem słońcem Jaśnie Panie nie unikniem spieki. —
Teraz ledwie dziesiąta a już, z przeproszeniem,
Tak gorąco, że w mieście człek wzdycha za cieniem. —
Jaśnie Pan by zaniemógł, gdyby w te upały
Miał wraz ze mną przy wełnie siedzieć dzionek cały!
Zresztą, już dzisiaj rankiem przylazł niemiec stary,
Postąpił na cetnarze po cztery talary —
Widzę że nasz interes wkrótce da się zrobić. —
Jeszcze coś tam — a targu będziem mogli dobić —

pan bonawentura.

Na rozsądek Wasana spuszczam się zupełnie —
Nowy kłopot zabrania myśleć mi o wełnie.

pan tatarkoski.

Czy Jaśnie Pan już słyszał?

pan bonawentura, żywo.

O czem słyszeć miałem?
Cóż tam nowego? Gadaj! —

pan tatarkoski, skrobiąc się w głowę.

Z razu milczeć chciałem —
Lecz kiedy kalkuluję, widzi mi się przecie,
Że trzeba Jaśnie Panu powiedzieć w sekrecie
O tem, czegom był świadkiem temu pół godziny. —
Idąc przed domem Jaśnie Wielmożnej Hrabiny,
Spotykam, z przeproszeniem, burgrabię Stefana. —
«Dzień dobry! Szczęść wam Boże! Jak zdrowie Wasana.»
Witamy się jak czynią znajomi zwyczajnie.
On mi radzi obejrzeć paniczowe stajnie —
Idziem — w głębi podwórza budynek paradny,
Jakom nigdy nie widział w życiu stajni żadnej —
Dach pod blachą — nad gankiem gzymsy, ceregiele.
Wewnątrz szyby w kolorach — wzdłuż filarów wiele:
Już chciałem się przeżegnać, myśląc żem w kościele!
Konie, choć bez ogonów lecz rosłe i śliczne,
Każden z nich ma nazwisko jakieś zagraniczne —
Jedna klacz, z przeproszeniem, zwie się Totumsupa,
Na niej dera jak gdyby ornat u Biskupa — —

pan bonawentura z niecierpliwością.

Te szczegóły i bzdury obchodzą mnie mało;
Gadajże wasan prędko — i cóż się tam stało?

pan tatarkoski.

Otóż gdy się tak bawię jakby na teatrze
I z otworzoną gębą na te dziwy patrzę —
Aż tu ni ztąd ni z owąd, wchodzi prosto drzwiami
Trzech ludzi z kałamarzem i z fascykułami —
Liczą konie, spisują, zaglądają wszędzie.
Jam się usunął na bok, myśląc, co to będzie:
I robię burgrabiemu po cichu uwagę,
Że oni każdą szkapę będą brać na wagę,
Bom słyszał, z przeproszeniem, że to moda taka,
Iż ważą przed gonitwą każdego rumaka —
Lecz Stefan wstrząsnął głową i zalał się łzami
Mówiąc mi: «To komornik z swemi pisarkami!

«Tradują nas!» — Wtem nadbiegł Pan hrabia Marceli.
I kiedy wszyscy razem coś gadać zaczęli,
Ja w nogi, nie żegnając nawet i Stefana,
I tę smutną wieść niosę do Jasnego Pana.

wojciech, uchylając drzwi.

Pani Hrabina.

pan bonawentura, do Tatarkoskiego.

Wracaj na targ panie bracie —
A jeśli się z tym niemcem z Kalisza spotkacie,
Nie marudź już z nim dłużej — kiedy chce niech kupi.

(Do siebie cicho.)

Widzę że się to wszystko na mym worku skrupi! —

(Tatarkoski odchodzi.)




SCENA IV.
PAN BONAWENTURA, PANI HRABINA.
pani hrabina, blada i drżąca.

Drogi papo! cios straszny — plaga niespodziana —
Nie śmiem wyznać — a muszę! Tak jestem zmięszana. —

pan bonawentura, przerywając jej.

Wiem o wszystkiem — i w mojej też mąci się głowie! —

(Po chwili namysłu.)

Jak kto zasiał, tak zbiera: powiada przysłowie —
Najbogatsza fortuna w przepaść leci snadno,
Gdy zbytek z nieporządkiem do domu się wkradną.
Gdzie długi, jak płaz szpetny, przez próg się przewleką,
Tam komornik już bliski — woźny niedaleko!
Na tobie samej cięży najgłówniejsza wina:
Pobłażałaś Wasani płochym sprawkom syna,
Teraz nadeszła kara zaślepienia twego.

pani hrabina.

Papo, drogi mój papo! ratuj Marcelego!
Dziś nie czas już obwiniać mą ufność niebaczną;
Za kilka godzin kursa za miastem się zaczną.
Imię Marcelka w listę goniących wpisane,
A wszystkie jego konie zaaresztowane!
Nie stawić się na placu nie byłożby wstydem?
Pomóż, pomóż nam papo skończyć rzecz z tym żydem!

pan bonawentura, z oburzeniem.

Jakto? a więc Wasani wstydem to rozumie
Że zabraknie Marcelka w sowizdrzałów tłumie?
A na to żadna w tobie nie ozwie się skarga,
Że syn twój, po lichwiarzach zacne imię szarga!
Czyż i tym razem jeszcze pójdzie w las nauka?
Nie — mam lepszą opinję o rozsądku wnuka.
Czuję, że po konfuzie która go spotyka,
Nie stanie grać przed rzeszą roli harcownika.
Że, gdy go wtem, czem grzeszył, dotknął palec Boży,
Pod tym ciosem opatrznym we łzach się ukorzy!

pani hrabina.

Drogi papa nie pojmie, pośród tego miasta,
W jakie olbrzymie kształty każda plotka wzrasta;
Ile złośliwych żartów z wszystkich ust wystrzeli,
Jeżeli się na kursach nie zjawi Marceli. —
A cóż to za wstyd będzie, gdy się w końcu wyda,
Że go zatrzymał w domu prawny areszt żyda!

pan bonawentura.

Wiem ja, o! wiem niestety! że w waszej Warszawie,
Zamiast płakać w cichości, myślą o zabawie!
Że gdy im hec, teatrów, muzyki za mało,
Szydzić z biedy bliźniego rozrywką się stało!
Lecz wiem także, iż w mieście gadano nie tajnie
O zbytkach mego wnuka na konie i stajnie.
Szał jego był czas długi powiastką uliczną;
Niechaj więc i pokuta stanie się publiczną.

Może, ten smutny przykład mając przed oczyma,
Niejeden marnotrawca w szaleństwach się wstrzyma!

pani hrabina, składając ręce błagalnie.

Nie! — Papa nie odepchnie mojej prośby wdowiej,
Tak ciężkich upokorzeń oszczędzi wnukowi! —
Przewinił on płochością i dziś jest w rozpaczy;
Bóg każe nam przebaczać, więc papa przebaczy.
Cios domowy przed obcych wejrzeniem zasłoni
I przyjdzie nam z pomocą do wykupu koni.

pan bonawentura.

Przebaczyć? — O! przebaczać, u mnie rzecz nie rzadka!
A od czegoż jest serce i ojca i dziadka?
Gniew tam gaśnie jak iskra co na wodę padnie,
Bo żywy zdrój miłości w tem sercu jest na dnie!
Gniew zniknął — a w tej chwili nie czas się i żalić —
Ja tylko myślę nad tem jak wnuka ocalić;
Ale myślę nad takiem jeno ocaleniem,
Któreby zaród złego wyrwało z korzeniem!
Tak — przyjdę wam z pomocą, wydam grosz ostatni,
Aby was wyswobodzić z tej lichwiarskiej matni —
Ale oboje razem czuwajmy i brońmy
Marcelemu, by dłużej miał trudnić się końmi,
Które go do haniebnej ciągnęły ruiny!

pani hrabina, całując go w rękę.

O! mój papo najdroższy, mój papo jedyny!
Niech od jutra się zacznie pokuta za winy —
Lecz dzisiaj, niechaj papa wnukowi nie wzbrania.

pan bonawentura, przerywając jej, żywo.

Bez najmniejszego sensu Wasani żądania!
Trzeźwieniem pijanego jesteśmy zajęci,
Który zmorzony trunkiem leży bez pamięci;
A Wasani od tego trzeźwienie poczyna,
Że chcesz podać mu szklankę i nalewać wina?

Już dłuższą o tych kursach nie dręcz mnie rozmową:
Usłyszałaś Wasani me ostatnie słowo. —

(Po chwili — mówi spokojnie.)

Teraz do interesu. — U twojego syna
O jakąż się to sumę lichwiarz dopomina?

pani hrabina, nieśmiało.

Dług ten, do piędziesięciu tysięcy dochodzi —
Ale niechaj nie myśli papunio dobrodziej,
Że Marcel wziął to wszystko — niech papa pamięta
Iż tu weszły w rachunek procentów procenta,
Koszta — —

pan bonawentura, żywo.

O tych szczegółach nie gadaj mi dłużej,
Nie brudź ust twych tem błotem z żydowskiej kałuży!

(Po namyśle.)

Ha! piędziesiąt tysięcy! to pieniądz dość duży;
Na sport trzebaby widzę fortuny książęcej —

(Pokazując na stojącą szkatułkę.)

Mam tu w listach zastawnych dwadzieścia tysięcy —
Jeśli dziś Tatarkoski kupca nie ominie,
Przeszło tysiąc talarów za wełnę mi wpłynie —
To już kwota nie lada! — a dodamy do niej
Sumę, która się zbierze z wyprzedaży koni.

pani hrabina, z przerażeniem.

Co? konie —

pan bonawentura, z uśmiechem.

Tak kochanko! wyprzedamy konie!
A za niemi i drabów angielskich wygonię,
Że mi się nie obejrzą aż gdzieś tam za morzem. —
Tym sposobem kres zbytkom stajennym położym.
A co? czy nie pochwalasz słuszności mych planów?

pani hrabina.

Dzięki papie za pomoc! — Ale się zastanów
Drogi papo — że raptem odjąć Marcelemu
Wszystkie konie — —

pan bonawentura, marszcząc brwi.

Wasani zawsze po swojemu!
Pop swoje a czort swoje! — Czy myślisz Wasani,
Że dziś znów dam się skusić słodkim głosem pani?
I zastraszę się myślą, że plotkarka jaka,
Nazwie tę wolę moją tyraństwem dziwaka? —
Owszem, będę się chlubił, gdy świat modny powie:
Że dziad nudny zabronił warjować wnukowi!
Scenę rajskiej pokusy graj Wasani sama:
Ewa jest — lecz nie będzie słabego Adama! —
Przebaczyłem — a ty mnie chcesz gniewać na nowo?
Tak być musi — to moje ostateczne słowo! —

(Mówi spokojnie.)

Ot już sprawy część pierwsza — druga się zaczyna;
Wróć kochanko do domu, a przyślij mi syna —
Chcę z nim o interesach pomówić bez świadka.

pani hrabina.

Marcelek bał się stawić przed obliczem dziadka —
Biegliśmy tu oboje smutni, zatrwożeni,
Lecz on został na dole i czeka mnie w sieni.

pan bonawentura.

Ten wstyd wróży mi dobre, przysparza otuchy.
Kto wstydzi się swej winy — dojdzie i do skruchy!

pani hrabina, całując ojca w rękę.

Odchodzę — i za chwilkę przyszlę papie wnuka —
Tylko niech drogi papa nie bardzo nań fuka!

(Odchodzi.)




SCENA V.
PAN BONAWENTURA, sam.

Przebaczyłem — i łajać nie myślę już wcale
Pieniędzmi od żydowskich szponów go ocalę;
Lecz to nie dosyć — teraz zdrową radą muszę
Ocaliwszy majątek, ocalić mu duszę —
Wzbudzić, jeśli w nim gasną, honoru uczucia,
Wyrwać biednego chłopca z tej kaźni zepsucia;
Niech na ludzki szacunek poczciwie zarabia,
By stać się jeszcze godnym swych przodków —

wojciech, uchylając drzwi.

Pan hrabia!




SCENA VI.
PAN BONAWENTURA I PAN MARCELI.
pan marceli, wchodząc, rzuca się do nóg dziadka.

Dziadziu! najdroższy dziadziu! czyż zdołam w tę chwilę
Wyrazić me podzięki za dobroci tyle?
Niech od słów wymowniejsza łza, co z ócz mi spada,
Mój szczery żal ogłasza — wdzięczność opowiada!

pan bonawentura, podnosząc go.

Widzisz panie Marceli do czego to wiodą
Wasze kursa i sporty z angielszczyzny modą!
Widzisz, syn zacnych ojców na co się naraża,
Gdy go płochość raz pchnęła w brudny próg lichwiarza!
Zbytek, dawnać to plaga śród naszej krainy.
Zawsze bies gnał do szału — a szał do ruiny!
Niegdyś, placem wyścigów były polskie bory:
Rujnowała się młodzież na łowieckie sfory,

A gdy ktoś zagrzązł w długi — cała okolica
Powtarzała z przekąsem: «psy zjadły szlachcic
Dziś inna znów zaraza nad szlachecką miedzą:
Dzisiaj konie angielskie z kretesem was zjedzą!
Stajnia, od psiarni stokroć żarłoczniejszym sępem —
Ot profit, któryś waszeć nazywał postępem! —

pan marceli, z uczuciem.

Dziaduniu! już ja nie ten, którym był niedawno!
Chcę tutaj przed dziaduniem odbyć spowiedź jawną,
Jak gdybym klęczał korny przed konfesjonałem. —
Trzy lat temu — gdy, porwan nowomodnym szałem,
Pierwszegom konia kupił — nie przewidywałem
Jak ten pierwszy wydatek wciągnie mnie daleko
I do jakiej mnie zguby te konie powleką!
Na koszt stajni, szła co rok z dóbr intrata cała,
Wkrótce i sprzedaż lasów już nie wystarczała!
Brakło złota — lecz rzekli młodzi towarzysze,
Że o złoto nie trudno gdy się skrypt podpisze,
I usłużni — zawiedli aż do Mośkowicza
Który na gruby procent gotówki pożycza. —
A raz już zanurzony w tej zdradliwej fali,
Zamiast wrócić do brzegu, brnąłem coraz dalej.
Zaspokojona żądza, nową siała żądzę,
Bo każdy pociąg pióra sypał mi pieniądze.
Dziś przejrzałem nareszcie — dziś czuję że błądzę!
Ocucił mnie z uśpienia grom co mnie uderzył —
Dziadziu! jam w parę godzin długie lata przeżył!
Udręczył mnie, lecz podniósł święty głos sumienia.
O! zdrowym jest choć gorzkim, owoc doświadczenia.

pan bonawentura, ściskając go.

Niech ci Bóg błogosławi na tej skruchy drodze!
Twojemi szaleństwami zmartwiłeś mnie srodze;
Ale oto mi błysła niebieska pociecha —
W twem życiu moje życie znów mi się uśmiecha!
O! nie płonnemi były duszy mej przeczucia,
Że twe serce Marcelku, wolne od zepsucia;

Że tylko umysł młody z chucią nieoględną
Pchnął cię chwilowym wirem nad tę przepaść błędną,
Kędy kwiaty cnót wszystkich marnieją i więdną:

(Po chwili namysłu.)

Już musiała ci matka oznajmić me plany —
Wiesz czego się domagam mój wnuku kochany?

pan marceli.

Mówiła — i cieszyłem umartwioną mamę —
Bo i mnie zdrowy rozum dał rady też same.
Tak! pojmuję — ma rację dziadunio dobrodziej:
Już mnie dziś na wyścigi jechać się nie godzi.

pan bonawentura.

Dobrze! — A teraz inna myśl mnie niepokoi:
Musim teraz pomówić o przyszłości twojej. —
Ufam twym sentymentom, ale cię w Warszawie,
Samego, śród niedawnych pokus nie zostawię.
Za jaki tydzień — gdy się przy pomocy Bożej
Twój interes ułoży i twój dług umorzy,
Wezmę cię z sobą na wieś, na lepsze zabawy,
Byś nabrał do rolnictwa ochoty i wprawy;
Byś poznał jak to skrzętność, porządek i praca
Złotym plonem, za trudy ziemianom odpłaca.
A gdy się u mnie — ze wsią obznajmisz powoli,
Pójdziesz chętniej pracować na swej własnej roli.
Ród nasz zawsze się bawił orężem i sochą,
A ta ziemia nie była dla niego macochą;
Ziemia odwdzięcza dłoni co ją w skiby kraje,
Ona nie bierze lichwy, choć z lichwą oddaje!
Na wsi, w każdej dnia chwili jest nowa robota,
Szał żaden ani fraszka umysłem nie miota;
Miejskich próżniaków język spokoju nie draźni,
Nuda nie rodzi plotek — plotki nieprzyjaźni! —
Marcelku! mnie odmładza ta błoga nadzieja,
Że modnego sportmana zmienię w grykosieja
I złe które cię żarło, zniszczę w samem jądrze. —

pan marceli, całując go w rękę.

Wszystkie plany dziadunia pomyślane mądrze.
Słowa jego, jak zasiew padną w rolę żyzną:
Wczoraj byłem młodzikiem — dziś jużem mężczyzną!

wojciech, uchylając drzwi.

Pan Tatarkoski.




SCENA VII.
CIŻ SAMI I PAN TATARKOSKI.
pan tatarkoski.

Niechaj będzie pochwalony!

pan bonawentura.

Na wieki wieków — Amen!

pan tatarkoski.

Interes skończony.
Twardszym był od kamienia niemczysko niezdara;
Chciałem żeby postąpił choć po pół talara,
Lecz ani weź. — U lutrów to już taki narów,
Że twardzi. — Tysiąc dwieście czterdzieści talarów
Wypłacił — część w papierach, a resztę dał złotem.
Oto są:

(Rozkłada pieniądze na stole.)
pan bonawentura.

Zostaw Wasan — policzę je potem.
Już mi tu nie potrzebnyś — ale jutro z rana
Nie zapomnij przyjść do mnie. —

pan tatarkoski, kłaniając się.

Sługa Jaśnie Pana!

(Sam do siebie na stronie.)

A teraz gdym się pozbył jarmarcznych kłopotów,
Cichutko, z przeproszeniem, czmychnę pod Mokotów.

(Odchodzi.)
pan bonawentura, licząc pieniądze.

Tysiąc dwieście czterdzieści — nie brak i fenika.

(Kładzie w kieszeń — otwiera szkatułkę, dobywa listy zastawne i mówi do Marcelego.)

No, pójdziemy poszukać pana Komornika —
Jest gotówką, tysięcy dwadzieścia i osiem;
O resztę, na dni kilka kredytu poprosiem. —

(Kiedy pan Marceli wkłada rękawiczki i szuka kapelusza, pan Bonawentura mówi na stronie sam do siebie.)

Ten dzień, nie do feralnych dni życia policzę;
Zaczęły go: niepokój, skutki i gorycze. —
Teraz myśl już spokojna — serce we mnie chrobre:
Nie masz złego któreby nie wyszło na dobre!
Wnuk, po płochych wybrykach młodzieńczego szumu,
Opamiętany, wrócił na drogę rozumu;
A żyd kursowe konie trzymając w areszcie,
Od angielskiej mnie hecy uwolnił nareszcie!
Mogę więc, rozmyślając nad tą szczęsną dolą,
Wyrzec z Horacym: Sic me solvavit Apollo!

Pisane w Dreźnie i Badenie,
we wrześniu i październiku 1857 roku.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Konstanty Gaszyński.