[95]CZĘŚĆ PIERWSZA.
SCENA I.
PAN BONAWENTURA I PAN MARCELI.
pan marceli.
Jak to dobrze wypadło, że dziadzio łaskawy
Na sam czas nam przybyłeś wczoraj do Warszawy;
Bo dziadunio już musiał wyczytać z gazety,
Co to za świetne jutro czekają nas fety.
Nie pozostanie w mieście ani żywa dusza,
Jutro, cały świat piękny pod Mokotów rusza.
Polska w drodze postępu, kołem leci chyżem:
Stanęliśmy na równi z Anglją i Paryżem —
Mamy wyścigi konne — sport wzmaga się wszędzie,
A jeźli rząd pozwoli i Jockey Club będzie!
pan bonawentura.
Mój kochany Marcelku, gadasz waść androny,
Od których, ja dziad stary, już odzwyczajony.
Cóż mnie obchodzą fety, sport i inne duby?
Co do klubów, to warto by was wzięto w kluby!
Przyjechałem tu w ważnym dla mnie interesie
I muszę z Mecenasem radzić o procesie.
[96]
A sprzedaż mojej wełny na kogóż ja zlecę?
Mamże ją ekonomskiej zostawić opiece?
Wełna, pewniejszy profit niż angielskie hece![1]
pan marceli.
Ależ drogi dziaduniu, czasu mamy pełno:
Ułatwi się interes z jurystą i z wełną.
Jutro kursa i na nich dziadunio być musi;
Mama jak najsolenniej przyrzekła Teklusi
Że ją weźmie — a dziadzio powiezie kobiety —
Już do wielkiej trybuny kupione bilety.
Tylu pięknych projektów niszczyć się nie godzi,
Zwłaszcza, kiedy się dowie dziadunio dobrodziej
Że tu idzie i o mnie — bo ja temi czasy
Sprowadziłem z Londynu klacz najczystszej rasy.
Zowie się Turtelsuppe — jej ojcem był, znany
Sir Peper w stajniach księcia Norfolk hodowany;
A matką Mistress Pickle, klacz dziwnej zalety,
Co w kursach zawsze pierwsza stawała u mety!
pan bonawentura, śmiejąc się.
Ho! ho! to nie przelewki! Waścina kobyła
Z nielada antenatów na świat zejść raczyła —
I może z Bucefałem krewieństwo wykaże!
U angielczyków, widzę, są końskie herbarze
I waść się ich wyuczył jak gdyby pacierza —
Jest to arcy-potrzebny kunszt — dla masztalerza!
A czy też wie dokładnie pan Marcel dobrodziej,
Jakie imię miał dziad mój? i z kogo się rodzi?
Ja i moi współcześni, wszyscyśmy wiedzieli
Familijne aljanse z miecza i kądzieli;
To były nasze studja od lat niemowlęcych
I nie stało nam czasu do metryk zwierzęcych!
pan marceli.
Niech kochany dziadunio tak bardzo nie łaje;
Każdy wiek ma odrębne mody i zwyczaje.
[97]
Dziś Europa końskiemi kursami zajęta;
Sportem bawią się Lordy, Grafy i Książęta —
Więc dziadzię nie zadziwi to jeszcze wyznanie,
Że nietylko klacz moja do wyścigów stanie;
Lecz że zamiast Jockeja ja sam jej dosiędę
I przez dwanaście barjer przeskakiwać będę!
pan bonawentura, z oburzeniem.
Wszelki duch Pana chwali! Czyż mnie słuch nie myli?
My, szlachta starej daty, tegośmy dożyli,
By patrzeć, jak przed obcą rzeszą nasze wnuki,
W dłoń, zdolną dzierżyć szablę, ująwszy munsztuki,
Puszczają się na hece i łamane sztuki! —
Siwej mej głowie tego waść oszczędzisz sromu.
A toż to byłby splendor dla naszego domu,
Gdyby się kraj dowiedział że prawnuk daleki
Tych, co męztwem i radą słynęli przed wieki,
Co w rodzie senatory miewał i biskupy,
Zleciał na kursach konnych przez łeb Turtelsupy!
pan marceli.
Dziadzio widzę się gniewa, a Pan Bóg wie za co!
Nie! — pokolenie nasze nie całkiem ladaco
Dla tego, że ma zmienne zabawy i gusta.
Inny był Rzym za Grachów, inny za Augusta!
Czyż u nas przed stu laty byłoby stosownie,
Gdyby jaki syn pański zakładał cukrownie?
Jego dziadek senator wyrzekł by się wnuka;
Możeby nawet przyszło do prawa kaduka!
Dziś największe imiona fabryk się nie wstydzą;
Gdyż w tem i dobro kraju i zysk własny widzą —
A ze starych portretów, wiszących u ściany,
Zapewne im nie łają ich przodki Hetmany;
Bo pieniądz jest zaszczytem gdy zapracowany!
Tak samo, dziadziu drogi, dziś sportu rzemiosło
Z Londynu i z Paryża do nas się przeniosło.
Nie splami się od niego moja tarcz herbowa;
(Pokazując sygnet na palcu — z uśmiechem.)
[98]
Prawda! krzyż na niej błyszczy — lecz jest i podkowa
Z resztą, zajęć na serjo śród Warszawy mało —
Nuda cięży jak ołów nad młodzieżą całą.
Czujemy nadmiar życia i chęć do działania,
A działać według serca tysiąc przeszkód wzbrania!
Musim się więc zatrudniać tem co nam niewzbronne:
Pokochaliśmy stajnię i wyścigi konne —
I galopujem z hardem lecz smętnem obliczem!
Wolelibyśmy z szablą — a musimy z biczem.
pan bonawentura.
Trwonić żywot na fraszkach, to dziś chleb powszedni!
Marcelku! jam cię zmartwił — oj! biedni wy biedni!
Bawże się więc twym sportem, gdy teraz człek młody
Musi być masztalerzem z potrzeby i z mody.
Niech i twa klacz angielska kłusuje ku mecie,
Byle mi tylko Waszeć nie był na jej grzbiecie!
pan marceli.
Już nie czas, drogi dziadziu, w planach robić zmiany,
Program jutrzejszych kursów już wydrukowany:
Imię moje wpisane na goniących liście.
Niech dziadzio czyta —
(Podaje mu program.)
pan bonawentura, czyta i łapie się za głowę.
Chłopcze! — Pfu! zwarjowaliście!
Każdy dał trzysta rubli! Trzysta rubli stawka?
A to grubo kosztuje ta wasza zabawka!
Karty już wam nie starczą, biegniecie szaleni
Do nowej gry, co grozi karkom i kieszeni!
pan marceli, z uśmiechem.
Nie grozi! — bo ja wyznam dziaduniowi szczerze,
Że owa gruba stawka tylkatylko na papierze.
To dla oka, dla gazet, by gadano w tłumie,
Że gentleman warszawski zakładać się umie.
[99]
A w istocie, stanęła tajemna umowa,
Że niefortunny jeździec w błoniach Mokotowa,
Dla innych, którzy przed nim dobiegną do celu,
Wyprawi suty obiad w angielskim hotelu!
pan bonawentura.
Rozumiem! — choć na blichtry umysł we mnie tępy —
Pozory! szych! — ot, wieku waszego postępy!
Dziś pod ten wyraz postęp każda rzecz się garnie,
Jak ćma ślepa, co leci pod jasną latarnię!
Wszak Waść mówił, że kursa także prostą drogą,
W same centrum postępu wprowadzić nas mogą!
pan marceli.
Mówiłem i potrafię dziadzi dowieść snadnie,
Że ztąd niejedna korzyść na Królestwo spadnie.
Premja, które rząd daje stały się zachętą:
Już w kraju chowem koni szczerzej się zajęto.
Stajnie dotąd ubogie — lecz będzie inaczej,
I co rok więcej u nas dziadunio obaczy
I arabskich ogierów i angielskich klaczy!
Krew Folblutów ze swojską gdy się mięszać zacznie,
Nasza rasa krajowa poprawi się znacznie
I dojdzie aż do tego, że za sto lat może,
Tak jako dzisiaj wełna, konopie i zboże,
Koń polski jako towar będzie szedł za morze!
Mamże jeszcze coś dodać o kursów potrzebie?
Ich użyteczność jasna jak słońce na niebie;
Bo jako żołnierz młody wykształca się w bitwach,
Żak w szkole, wyżeł w polu, tak koń na gonitwach.
Więc powtarzam co prawda, prawda oczywista,
Że z warszawskich wyścigów cały kraj skorzysta.
bonawenturapan bonawentura.
Marcelku! choćbyś gadał jak Demosten grecki,
Nigdy tego nie pojmie mój rozum szlachecki,
By dla tego — że gdzieś tam, angielska kobyła
Bez szwanku kilkanaście płotów przeskoczyła,
[100]
Lub że Sir Peper dobiegł w pięć minut do mety,
Miało to krew uzacniać i zwiększać zalety
Mojej stadniny wiejskiej, co w tym samym czasie
O piętnaście mil zdala po łące się pasie!
A choćbym nawet przywiódł parę mych kasztanów
I w trybunie, pośrodku waszych gentlemanów,
Postawił jako widzów — to jeszcze nie sądzę
Bym w nich przez to obudził emulacji żądzę!
Nikt dawniej nie posłyszał u nas o gonitwie,
A były sławne stada w Koronie i Litwie.
Wiśniowieckich, Tarnowskich i Sanguszków konie
Mnożyły piękną rasę w każdej kraju stronie.
Nie szedł do Angielczyków z Polski okup złoty,
Za klacze skakające przez rowy i płoty.
Tureckie zaś bachmaty z krwią i siłą djablą,
Pod Chocimem i Wiedniem płacił szlachcic — szablą!
Oj! nie były to pewnie rasowe Folbluty,
Na których nasz Czarniecki, bez wioseł i szkuty,
Wpław przez nurty Pilicy i morskie odnogi
Wiódł zwycięskie swe hufce na najezdne wrogi! —
pan marceli.
Napróżno chciałbym zbijać tę piękną orację!
Drogi Dziadzio ma rację — lecz i ja mam rację.
pan bonawentura, przerywając mu.
Waść chwytasz kwestję z wierzchu, a ja biorę ze dna;
Racje mogą być liczne — lecz prawda jest jedna,
Prawda przy mnie —
pan marceli.
Dziaduniu! nim ten spór rozpocznę,
Chciałbym aby go świadki poparły naoczne —
Dla tego błagam dziadzię aby jutro raczył
Być z nami na wyścigach — aby sam obaczył
Jaki to dobór jeźdźców, jakie pyszne konie
Wysuną się na popis w Mokotowskie błonie!
[101]pan bonawentura.
Choćbym za upartego miał uchodzić zrzędę,
Będę na sztukach Renza[2], na waszych nie będę!
Bo mi żal, że się szlachcic z masztalerzem brata!
pan marceli, na stronie.
Trzeba tu zręczniejszego niż ja adwokata —
Mama lepiej tę całą sprawę poprowadzi.
(Patrzy na zegarek i mówi głośno.)
Co widzę! już południe. — Uciekam od dziadzi;
Ignaś przy Zygmuntowskiej czeka mnie kolumnie.
(Całuje pana Bonawenturę w rękę.)
Jeżeli drogi dziadzio ma gniew jeszcze ku mnie,
To proszę mi przechaczyćprzebaczyć. Nie ciężkać to wina
Lubić wyścigi konne.
(Odchodzi.)
SCENA II.
PAN BONAWENTURA, sam.
Poczciwy chłopczyna!
Dotąd trochę pstro w głowie — fraszkami się trudni;
Lecz młodzi wszyscy tacy! — a my starzy nudni.
Pewniem i ja tym samym pędził wiatry szałem,
A dziś już o trzpiotostwach własnych zapomniałem.
On na progu żywota, ma czas do poprawy
I będzie jeszcze z niego obywatel prawy —
Bo w chłopcu serce dobre, dusza nieskalana
A to grunt.
[102]wojciech, uchylając drzwi.
Pan ekonom, proszę Jaśnie Pana!
pan bonawentura.
Wpuścić. Teraz znów inny czeka mnie certamen.
SCENA III.
PAN BONAWENTURA I PAN TATARKOSKI.
pan tatarkoski.
pan bonawentura.
Na wiek wieków — Amen!
No, Tatarkosiu! cóż tam słychać na jarmarku?
pan tatarkoski.
Ze przeproszeniem, harmider, wre jak woda w garku;
Kupców huk, lecz wybrydni, bo twaru pełno,
A więc sobie dworują i nad naszą wełną.
Ten mówi że za gruba — ów, że się zleżała;
A trzeci, z przeproszeniem, że nie dosyć biała!
Jeden tylko, z Kalisza —
(namyśla się)
dziwne ma nazwisko!
Kruc czy Kuc — ot, zwyczajnie jakieś prusaczysko,
Deklaruje wziąść hurtem — lecz płaci za nisko.
A więc przyszedłem z prośbą o instrukcje nowe,
Bo jutro, z przeproszeniem, sprawy jarmarkowe
W zawieszeniu — i pewno kupiec będzie rzadki.
Wszystko za Mokotowskie wyciągnie rogatki,
I Jaśnie pan zapewnie tam wyruszy z rana —
Ja również —
[103]pan bonawentura, z gniewem.
Bies opętał także i Wasana!
Myślisz Waść, że jak fircyk na kursa polecę?
Pfuj, stary! czyż to dla nas te stajenne hece!
To widzę epidemja! — Tem jednem zdarzeniem
Wszystkie łby zaprzątnięte —
pan tatarkoski.
Ale, z przeproszeniem,
Bo to mają być rzeczy ogromnie ciekawe,
Dla tego tak zajęły calutką Warszawę.
Dzisiaj rankiem, w garkuchni, gdziem zaszedł na flaki,
Jacyś dwaj jegomoście ubrani we fraki,
W łosiowych rękawicach, w ostrogach ze stali,
O tych koniach zamorskich cuda powiadali:
Że je ci Angielczyki jakąś sztuką swoją,
Surowem mięsem pasą i arakiem poją,
By im dać, z przeproszeniem, większy hart do próby.
pan bonawentura.
I Wasan uwierzyłeś w te smalone duby?
I połknąłeś przy flakach ten żarcik tak gruby?
Pfuj! — Teraz Waści powiem, lecz bez przeproszenia,
Że owe zbiegowisko mych planów nie zmienia.
Dzień jutrzejszy tam spędzim gdzie nasze wańtuchy,
Choćby jedynym kupcem miał być skwar i muchy —
Niech świat modny warjuje — my myślmy o wełnie.
pan tatarkoski, zmięszany.
Wolę Jasnego Pana do joty wypełnię.
(Odchodzi.(Odchodzi).
[104]SCENA IV.
PAN BONAWENTURA, sam.
No, proszę! i ten stary głupiec już był gotów,
By jaki świszczypałka, lecieć pod Mokotów!
A to strach! a to nowa dżuma Mościpanie!
Kto wie, czy się i do mnie ten szał nie dostanie?
Trzeba uciekać na wieś do mego Żablina,
Bo djabeł zacznie kusić —
(Widząc otwierające się drzwi)
wojciech, wchodząc.
Pani Hrabina!
Z panienką Jaśnie Panie, przyjechały obie
I już idą po schodach hotelu —
(Odchodzi.)
pan bonawentura, zrywając się.
Masz tobie!
Wszystkie się dziś nademną chmury oberwały —
Pewno będą mi także o kursach gadały;
Lecz mnie piosnka tych nowych syren nie załapie.
SCENA V.
PAN BONAWENTURA, PANI HRABINA, PANNA TEKLA.
(Hrabina z córką wchodząc, całują w rękę starca.)
pani hrabina.
Śliczny, śliczny dzień dobry przynosimy papie —
Marcelek miał tu być już — teraz my z Teklunią.
panna tekla.
Jakże tę noc przepędził kochany dziadunio?
[105]pan bonawentura.
Wybornie! — Podróż zawsze sen u mnie przedłuża.
pani hrabina.
Papa ślicznie wygląda! rumiany jak róża!
pan bonawentura.
Ha! krew mi się wzburzyła i czerwonym ponom,
Bo mnie tu zalterował mój stary ekonom.
panna tekla.
Co? śmiał obrazić dziadzię?
pan bonawentura.
Szło całkiem nie o to.
Zgniewał mnie nie zuchwalstwem, lecz swoją głupotą —
Nie warto o tem gadać. — Cóż wy zamyślacie
Dziś robić?
pani hrabina.
Dzień prześliczny! — Zaraz po herbacie
Pojechałyśmy obie do Pani Janowej:
Ona ma się dość dobrze — on jeszcze niezdrowy.
Był tam u nich z wizytą brat Pana Wacława
I najświeższe nowinki sypał jak z rękawa. —
Wystawże sobie papa — na warszawskim bruku
Jaka urosła plotka o papie i wnuku!
Mówią, że papa chce go żenić z panną Klarą,
A że Marcel ją znalazł zbyt brzydką i starą
I nie chce ani słyszeć o owym projekcie —
Ztąd gniew papy, że wnuk mu uchybił w respekcie.
Że papa nas unika — i że nie bez celu,
Przybywszy, nie w mym domu stanął, lecz w hotelu —
O tem już wczoraj wieczór wieść krążyła głucha. —
pan bonawentura.
W imię Ojca i Syna i Świętego Ducha!
I tak wierutnym kłamstwom świat nadstawia ucha?
Widać że im do rozmów materji ubyło —
Stwarzać brednie, o których ani mi się śniło!
[106]
Tak to zwykle po miastach — potwarz i obłuda —
A źródłami tych grzechów: próżniactwo i nuda!
pani hrabina.
Myśmy tu przyjechały aby papę z nami
Przed obiadem na spacer przewieźć alejami.
Słońce błyszczy na niebie pogodą czerwcową —
Odetchnąć tem powietrzem, to dla papy zdrowo.
panna tekla.
Obaczym mnóstwo ludzi; a mnie tak milutko
Będzie jechać z dziaduniem —
pan bonawentura, całując ją w czoło.
Moja ty jagódko!
Może tam nas napotka jaki modny fraczek
I wnusia chce pokazać swój ładny buziaczek?
Zgadłem! — Oczki w dół poszły, a wystąpił raczek!
(Śmieje się.)
pani hrabina.
Papuniu kochany!
Jakież papa na jutro zrobił sobie plany?
pan bonawentura.
Jutrom interesami cały dzień zajęty.
Najprzód u Kapucynów będę na Mszy świętej,
Potem u mecenasa — bom mu przyrzekł wczora —
A potem przy mej wełnie zejdzie do wieczora.
pani hrabina.
A czy już nic w tych planach odmienić się nie da?
pan bonawentura.
Nie kochanko — dopóki towar się nie sprzeda. —
[107]pani hrabina.
To źle — bo i ja także robiłam planiki;
Lecz interesa papy mięszają mi szyki. —
(Nieśmiało.)
Jutro wszyscy zajęci końmi, wyścigami —
I liczyłam — że papa — pojedzie wraz z nami.
pan bonawentura, marszcząc czoło.
Źleś Wasani liczyła! Ta końska parada
Bynajmniej do mojego gustu nie przypada —
To dla młodych, nie dla mnie zgrzybiałego dziada!
pani hrabina.
Szkoda! Bo od tygodnia na jutrzejszą fetę
Teklunia już przyrządza śliczną toaletę —
Nową suknię przymierza i całe dnie marzy,
Jak modny kapelusik będzie jej do towarzytwarzy!
panna tekla.
Kiedy dziadzio nie jedzie, to i ja zostanę
Choć nie widziałam kursów.
pan bonawentura, żywo.
A! moje kochane!
Jakto? do waszych zabaw mam stać się zawadą?
I więzić was przy sobie — — Kiedy wszyscy jadą,
Jedźcież i wy za niemi — wystrójcie się ładnie —
Przecież tam bez mej straży nikt was nie ukradnie!
pani hrabina.
Łatwo to papie mówić; lecz mojem jest zdaniem
Że gdy papa nie jedzie, to i my zostaniem!
Wie papa jaka plotka po Warszawie lata
I co za długi język u modnego świata!
Jeśli się sama z córką w trybunie pokażę,
Wnet niobecnośćnieobecność papy dojrzą nowiniarze
I ozwą się złośliwe zewsząd komentarze —
I całkiem już uwierzą że papa kochany
Nie chce widzieć Marcelka — na nas zagniewany.
[108]
Więc, choć mi przykro, sądzę że najlepiej zrobię,
Gdy w domu dzień jutrzejszy przesiedziemy obie!
pan bonawentura.
Nie! na to nie przystanę, by z mojej przyczyny
Wasze rozrywki —
pani hrabina, przerywając mu.
Papo! to środek jedyny
Stłumić od razu śmieszne głupich gadaniny!
Jutro, na Mokotowskich wyścigów obrzędzie
Musim być wszyscy z Papą — lub nikt z nas nie będzie.
pan bonawentura.
(Przechadza się szybkim krokiem po pokoju i mówi sam do siebie:)
No, proszę! Mościpanie; gdybym o tem wiedział,
To byłbym sobie na wsi jak lis w jamie siedział!
(Głośno:)
A to djabelskie miasto! to rzecz niesłychana!
Mamże za domowego uchodzić tyrana?
Cudzą złość uradować a swoich zasmucić —
Lub dla modnych wybryków interes porzucić?
panna tekla, całując dziadka w rękę.
Myśmy powodem smutku i kłopotów dziadzi —
(Ociera łzy z oczu.)
pani hrabina.
Niechaj się papa serca własnego poradzi. —
pan bonawentura, chwyta się za głowę.
Mózg pęka, rozum słabnie jak gdyby w malignie!
Serce, tak serce tylko z tej toni mnie dźwignie!
Starcom jak ja, w grób bliski patrzającym śmiało,
Dla których wszystko w świecie już zobojętniało,
Sprawiać przyjemność drugim, jest roskoszą całą!
Miłość ku wam, jedyną dyktuje mi radę —
(Po pauzie.)
[109]
Jutro z wami na konne wyścigi pojadę!
(Obie kobiety rzucają mu się w objęcia.)
pani hrabina.
panna tekla.
pan bonawentura.
Wasza radość mi starczy za wszystkie zabawy!
SCENA VI.
CIŻ SAMI I PAN MARCELI.
pan marceli, wchodząc szybko.
Dziadziu! Mamo! siurpryza całkiem niespodziana!
Stryjostwo do Warszawy przybyli dziś z rana —
Z całym domem — bo wzięli Kocia i Żanetę
I gotują się wszyscy na jutrzejszą fetę. —
pani hrabina, do Marcelego.
Ja ci się też na dobrą nowinę zdobędę:
Dziadek będzie na kursach.
pan marceli, z uradowaniem.
pan bonawentura, wzdychając.
(Na stronie sam do siebie.)
Ha! starego Adama znów Ewa skusiła!
W naszych dawnych przysłowiach jest rozumu siła:
Gdzie djabeł sam nie może, tam babę posyła.
(Zwracając się do Marcelego.)
[110]
Nim pojedziem na spacer, powiedz no mi Wasze,
O którejż to godzinie te wyścigi wasze?
pan marceli.
O czwartej — ale trzeba ztąd ruszyć o trzeciej,
Bo choć droga niedługa, lecz czas szybko zleci.
pan bonawentura.
Mam dziś wyekspedjować trzy, lub cztery listy.
Odłożę do wieczora — tylko do jurysty
Chcę napisać słów kilka nim z wami wyjadę,
By do mnie jutro zrana przyszedł na naradę.
(Siada do kantorka i pisze.)
pani hrabina, do Marcelego.
Widziałeś się z stryjostwem? Jak się ma bratowa?
pan marceli.
Stryjenka tak jak zawsze, wesoła i zdrowa.
Odbyłem ze stryjaszkiem dysputę nielada:
Wie mama, że stryjaszek za końmi przepada,
Ale przedpotopowe ma o nich ideje —
Gardzi rasą angielską, z folblutów się śmieje.
Koń arabski, dla niego, pierwszym śród rumaków
Jak słońce pośród planet, orzeł pośród ptaków. —
«Inne rasy, powiada, nieprzydatne na nic
«I wartoby im wzbronić wstęp do polskich granic.»
Chłop mazurek, koń turek, gwarzono przed laty:
Lecz teraz, śród postępów dziesiejszejdzisiejszej oświaty
Przykro słuchać, gdy człowiek rozsądny podziela
Zdania z epoki Sasów, lub księcia Popiela!
panna tekla.
Żanetka pewnie o mnie się wypytywała!
Czy nie wiesz jaką suknię będzie jutro miała?
pan marceli, śmiejąc się.
Do takich konfidencji nie doszła Żaneta —
Stroiki, to są wasze kobiece sekreta,
[111]
O tem się z tobą samą dziś w wieczorwieczór naradzi.
(Widząc że pan Bonawentura zapieczętowawszy list, podnosi się.)
Może czego potrzeba kochanemu dziadzi?
pan bonawentura.
pan marceli, otwierając drzwi do przedpokoju.
pan bonawentura, do wchodzącego Wojciecha.
Pójdziesz z tym listem. — Obok dawnego kościoła,
Na ulicy — za placem zaraz — Święto-Jerskiej —
Zapytasz się — tam mieszka mecenas Dyderski —
Do rąk mu własnych oddasz to moje pisanie
I poprosisz o odpis.
wojciech.
(Wychodzi.)
pan bonawentura.
Ten proces mnie markoci — chociaż mam nadzieję,
Że wygram.
(Bierze kapelusz i laskę.)
A tymczasem jedźmyż w te aleje!
(Wszyscy wychodzą.)