Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką |
Podtytuł | Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego |
Pochodzenie | „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12 |
Redaktor | J. Trejdosiewicz |
Wydawca | Włodzimierz Spasowicz |
Data wyd. | 1877 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Hej za mną, w Tatry! w ziemię czarów
Na strome szczyty gór,
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur!
Anczyc.
— Panie Bronisławie, — rzekł do mnie pewnego razu doktór Chałubiński, gdym w roku zeszłym rozmawiał z nim o Tatrach, znalazłem śliczną drogę do Morskiego Oka. Jeśli więc pan pojedziesz wiecie do Zakopanego, to wybierzemy się na tę wycieczkę.
Podziękowałem profesorowi za dobre chęci i rzekłem:
— Ale ja już znam Morskie Oko.
— Wiém o tém, lecz pan szedłeś zwykłą drogę przez Zawrat, a teraz pójdziemy przez przełęcz[1] Mięguszowiecką.
Wyobraźcie sobie czytelnicy, że któś chce wejść do krzeseł teatru nie przez korytarz właściwy, lecz udaje się na paradyz i stamtąd dopiéro schodzi na parter po ścianie, a będziecie mieli obraz téj drogi. Góra bowiem Mięguszowiecka jest jedną z otaczających amfiteatralnie Morskie Oko. Gdym w r. 1875 spojrzał na te pionowe prawie skały i zapytał przewodnika, czy można wejść na ich szczyty, odpowiedział, że z téj strony, od Morskiego Oka, niepodobna. P. Walery Eliasz zaś, w swoich „Szkicach z Tatr,“ powiada o nich: „Kształty zwłaszcza Mięguszowskich turni (t. j. nagich szczytów skalistych) są bardzo fantastyczne, przepaściste, że strachem przejmuje myśl drapania się na te skały“...
Uderzony więc wielce zostałem projektem prof. Chałubińskiego.
— Jakto, zapytałem zdziwiony, z góry na dół, po tych pionowych ścianach, po których nikt nie chodzi.
— Niezupełnie nikt, odrzekł z uśmiechem profesor, bo chodzili tamtędy górale, uganiając się za kozicami, a w tym roku i ja tamtędy przeszedłem.
To mi wcale nie mogło służyć za dowód łatwości drogi. I owszem upewniło mnie, że jest nadzwyczaj trudną. Choć przebyłem Zawrat, uważany za jednę z trudniejszych przepraw, jednakże nie mogłem mierzyć się z myśliwymi biegającymi za kozicami, lub z dr. Chałubińskim, zwanym w Zakopaném Królem Tatrzańskim, za prawdziwie szalone wycieczki, które w Tatrach odbywa. Ucieszył mnie jednak ten projekt, gdyż był dowodem dobréj opinii o moim talencie turystowskim. Zgodziłem się nań.
Zaczęliśmy rozmawiać o bliższych szczegółach téj wycieczki.
— Zapewne stamtąd piękny widok? zapytałem.
— O prześliczny!
— Ale droga musi być strasznie spadzista.....
— Tak, jest trochę przykra, ale za to bardzo przyjemna, odparł profesor, używając gry wyrazów zrozumiałéj tylko w Karpatach, przykry bowiem znaczy tam stromy.
— Cóż tam widać mianowicie tak szczególnego. Było to pytanie wywołane przez krytycyzm wzbudzony ową „przykrą przyjemnością“ czy „przyjemną przykrością.“ Wiedziałem co znaczy w ustach prof. Chałubińskiego „trochę przykra.“
— O co za gorączka! odrzekł. Bądź że pan cierpliwy. Niedługo — niedługo — za kilka miesięcy sam pan zobaczysz.
Zamilkłem na chwilę, a profesor zaczął mówić o ogromie materyału, który mu jeszcze w Tatrach pozostał do zbadania, a któryby choć w części chciał poznać.
Ledwie skończył, a ja znowu powróciłem do owéj wycieczki, która mi kolcem utkwiła w mózgu.
— Jak długo trwa ta wycieczka?
— Trzy dni.
— Więc się dwa razy nocuje w schroniskach (Są to chaty wystawione przez Towarzystwo Tatrzańskie).
— O nie! Trzeba raz obozować pod gołém niebem; dopiéro drugą noc przepędza się w schronisku przy Morskiém Oku.
— Więc raz pod gołém niebem! W takiém zimnie, często przy marcowéj lub listopadowéj pogodzie!
— No, no nie lękaj się pan, dodał profesor z uśmiechem, wszakże mam namiot.
Przyznam się, że więcéj mnie uspokoił uśmiech profesora niż wzmianka o namiocie. Że dwóch ludzi nosi za nim namiot płócienny, to o tém dobrze wiedziałem, ale nie bardzo dowierzałem temu namiotowi. Jeżeli w Zakopaném, myślałem sobie, drży się często w nocy pod kołdrą, derką, paltem i całém niemal ubraniem jakie się z sobą przywozi, to cóż dopiéro wśród gór, gdzie dziką naszę dekoracyą skał urozmaicają śniegi, gdzie wichry i deszcze mają swe ulubione siedlisko.
Nic już jednak na to nie odpowiedziałem.
— Ha! zobaczymy — pomyślałem sobie. Przecięż i profesor i towarzyszący mu zawsze w wycieczkach syn Ludwik nie są z kamienia. Jeśli oni wytrzymują te niewygody, dla czegóżbym ja ich nie przeniósł.
W kilka miesięcy potém puściłem się w upragnioną podróż do Zakopanego. Po przybyciu na miejsce udałem się zaraz do doktora Chałubińskiego.
Zajmuje on w Zakopaném dość wygodny i obszerny domek, należący do miejscowego proboszcza. Przed domkiem jest werenda, na któréj zwykle czas przepędza podczas dżdżystéj pory. Tam téż przyjmuje gości, aby nie tracić w zamkniętym pokoju swobodnego tatrzańskiego powietrza. Przyszedłszy na ganek, natrafiłem na walną naradę, w któréj pod prezydencyą profesora brali udział znani przewodnicy Tatrzańscy: Szymek Tatar, Wojtek Roj, Wojtek Ślimak, oraz Stary Sabała muzyk zakopiański.
— Panie Bronisławie, rzekł do mnie profesor, udajemy się pojutrze na wycieczkę.
— Czy przez Mięguszowiecką?
— Jeszcze nie. Rozumiesz Pan, że ponieważ, już tam byłem, więc nie mogę jéj uważać za wycieczkę. Odbędziemy ją kiedyindziéj w antrakcie pomiędzy dwiema wyprawami. Tymczasem zaś, idziemy na Rohacze, t. j. gałęź zachodnią Tatr, mało zwiédzaną któréj jeszcze nie znam.
Ponieważ jestto wycieczka czterodniowa, a pan dopiéro co jesteś po podróży, więc nie namawiam pana, abyś całą odbył z nami. Ale będzie można tak urządzić, że pan pójdziesz z nami przez część drogi, a późniéj się zawrócisz jeśli poczujesz brak sił dostatecznych. W każdym razie zyskasz pan kilka pięknych widoków, a strata żadna, bo z każdego punktu łatwo panu będzie wrócić z swoim przewodnikiem.
Serce mi się rwało do téj wycieczki, ale czułem, że mi sił nie stanie. Niedawno co byłem po dość uciążliwéj podróży koleją i furką odbytéj, po dwóch bezsennych nocach, a co najgorsza, po kilkomiesięcznym pobycie w powietrzu Warszawskiém, marzyłem tylko o odpoczynku. Podziękowałem więc profesorowi za jego dobre chęci i pozostałem w domu.
Po powrocie zawiadomił mnie profesor, iż następuje teraz koléj na wycieczkę przez Mięguszowiecką.
— Szykuj się pan — rzekł — na Wtorek. Co do odzieży, to wiész pan co zabrać potrzeba, w jedzenie zaś należy się zaopatrzyć na trzy dni. Szczególniéj radzę wziąć z sobą nieskończenie wielkie ilości herbaty i cukru. Zużywa się ich na wycieczkach bez miary.
— A czy tylko będzie pogoda?
Pytanie moje wyda się każdemu z czytelników naiwném. Meteorologia nie postąpiła tak daleko, aby można było przepowiadać pogodę na kilka dni przedtém, szczególniéj w naszym kraju, gdzie nie ma dostatecznéj ilości stacyj meteorologicznych, przesyłających telegraficzne wiadomości o wszelkich zmianach, dokonywających się w atmosferze. Kto jednak był w Zakopaném, ten wié, że dr. Chałubiński posiada szczególny dar odgadywania pogody, tak dalece, że na dzień, w który on ma wyruszyć w góry, naznaczają niemal wszyscy swe wycieczki. Ja przynajmniéj nigdy się na jego przepowiedniach nie zawiodłem.
Zapytacie się, na czém dr. Chałubiński je opiéra. Mogę wam tylko powiedziéć, że większą w nich odgrywa rolę jakiś spryt, aniżeli pozytywne dane, których niewiele meteorologia posiada. Za podstawę służy mu ruch barometru, który starannie obserwuje kilka razy na dzień, kierunek wiatrów, widoczny na chmurach, stan nieba na zachodzie, a szczególniéj nad Babią górą, oraz przezroczystość powietrza w kierunku Tatr. Nadto w kombinacye meteorologiczne profesora wchodzi stosunek księżyca do ziemi, któremu Humboldt zupełnie wpływu na pogodę zaprzeczył, a który jednak zdaniem astronoma Falba jest bardzo ważny. Ciekawych téj kwestyi odsyłam do lipcowego zeszytu „Ateneum,“ gdzie podałem poglądy Falba. Tu dodam tylko, że profesor Chałubiński jeszcze przed Falbem używał stosunków księżyca do kombinacyj meteorologicznych, uznawszy za słuszny pomysł miłośnika astronomii i meteorologii warszawskiego mecenasa, p. Wincentego Majewskiego, który już przed kilkunastu laty stanowczo, a według mego zdania, bardzo słusznie utrzymywał, że jeżeli księżyc ma wpływ na ruch oceanów, to nie może nie miéć wpływu na ruchy atmosfery.
— Czy będzie we Wtorek pogoda? zapytałem profesora.
Profesor uśmiechnął się z pozytywnéj formy mego zapytania.
— Zdaje się, rzekł, według wszelkiego prawdopodobieństwa że będzie; ale.....
— Jest jednak jakieś ale?
— Tak, widzi pan, zdaje mi się, że należałoby już wyruszyć w Niedzielę lub Poniedziałek, bo długiéj pogody nie można się spodziéwać, ale będę zajęty w domu przez te dwa dni. Mam jakieś przeczucie, że pogoda nie dotrwa do Czwartku, ale cóż robić. Zresztą nie wielka będzie szkoda, jeśli w powrocie zmokniemy; musi na to być każdy z góry przygotowany, kto podróżuje po Tatrach.
— Naturalnie.
— Więc bądź Pan tutaj we Wtorek o 6-éj rano. Pojedziemy furką przez Bukowinę do Roztoki, a stamtąd puścimy się pieszo.
Gdy w Zakopaném rozeszła się wiadomość o tém, że we Wtorek dr. Chałubiński wyprawia się w góry, 40 osób przedsięwzięło zrobić wycieczkę do Morskiego Oka (zwykłemi drogami), dwóch zaś wybornych turystów udało się na górę Wysoką, skąd wrócić mieli do Morskiego Oka, aby się tam z nami spotkać. Wspominam tu o tych szczegółach dla tego, że mają wielki związek z przygodami naszemi przy Morskiém Oku.
W Poniedziałek wieczorem zacząłem przygotowywać zapasy do podróży. Były one takie, jakbym się udawał w jaką bezludną okolicę północną. Z odzieży przygotowałem palto syberynowe, pled dziesięciołokciowy, serdak (kaftan barani bez rękawów, którego zimą i latem górale używają), mięso, chléb, wino, arak, szklankę i wiele innych przedmiotów. Zaopatrzenie się w podobne artykuły jest niezbędném. Żaden porządny turysta nie wyrusza bez nich na dłuższą wycieczkę, choć zwykle wyprawy podobne odbywają się tylko w Lipcu i Sierpniu.
W nocy z Poniedziałku na Wtorek ani oczu zmrużyć nie mogłem. Ciągle przedstawiały mi się rozmaite tatrzańskie widoki, a gdy wyobraźnia zmęczona usypiała na chwilę, rozważałem czym zabrał wszystko potrzebne do podróży. Szło mi o to, aby z jednéj strony mieć to wszystko, czego może zajść potrzeba w drodze, a po drugie aby u towarzysza podróży zyskać opinią zdolnego turysty, o wszystkiém pamiętającego.
Zaledwie o 3-éj zasnąłem, a obudziłem się już o wpół do 5-téj.
Wkrótce nadszedł przewodnik, który zabrał wszystkie przedmioty przeznaczone do podróży w sakwy, naturalnie oprócz manierki, którą miałem na sobie, i ruszyliśmy ku mieszkaniu profesora.
Tam zastaliśmy już wszystko w ruchu. Profesor sprawdzał czy wszystko jest w porządku, a górale uwijali się, pakując na wózek potrzebne do wycieczki przedmioty.
Gdy pakowanie ukończono, odezwał się do mnie profesor.
— A czyś pan tylko wszystko zabrał co potrzeba? W górach nie żarty!
— Zdaje mi się, że wszystko.
— Ale czy tylko wszystko? Czy masz pan co ciepłego na nogi, aby w nocy nie zmarzły?
— Mam!
— A igły, nici, szpilki?
— Mam także.
— Świécę łojową?
— Naturalnie.
Ostatnia odpowiedź nie była dość ścisłą, co mi późniéj na dobre nie wyszło. Myśląc — naiwny! — że świéca jest od świécenia i że służy do oświetlania grot, mających się napotkać przy drodze, wziąłem świécę stearynową. Tymczasem, przekonałem się wkrótce smutném doświadczeniem, że świéca jest to lux a non lucendo i tak samo nie służy turystom do świécenia, jak dyplomatom mowa do wyrażenia swych myśli.
Profesor wyegzaminowawszy mnie rzekł z uśmiechem ukontentowania.
— Pan masz dalibóg talent na turystę. Nowicyusze nie bywają tak przezorni.
— Wątpię tylko, rzekłem, czy moje siły usprawiedliwią ten talent.
— I ja przecięż nie jestem Herkulesem.
Podczas téj rozmowy nadszedł p. W. czwarty towarzysz wycieczki, w wyprawie téj bowiem mieli wziąć udział, oprócz profesora Chałubińskiego, syn jego p. Ludwik, daléj p. W. oraz ja.
Plan wycieczki był taki. Górale mieli pójść pieszo przez hale Waksmundzką do schroniska w Roztoce i tam czekać na nas, jadących furką przez wieś Bukowinę. Z Roztoki zaś, ostatniego punktu, do którego dojechać można, mieliśmy się udać pieszo w dalszą drogę.
Drogi przez Waksmundzką i Bukowinę są to zwykłe tory podróżnych, dążących do Morskiego Oka, a niemających sił do przebycia Zawratu. Przez pierwszą trzeba iść pieszo, przez drugą można jechać, dlatego téż damy zwykle obiérają ostatnią. Obie drogi słyną z tego, że są bardzo nudne, więc każdy, kto może, unika ich i wdziéra się na Zawrat. Jeśli więc dr. Chałubiński obrał drogę przez Bukowinę ku Roztoce, to uczynił to tylko dlatego, żeby nam nóg oszczędzić, gdyż nie wolno trwonić sił niepotrzebnie, mając przed sobą trzydniową wycieczkę po stromych górach.
Droga przez Bukowinę ma bardzo złą renomę. Deotyma Rautenstrauchowa, P. Walery Eliasz i inni, którzy odbywali wycieczki po téj drodze, prześcigają się w opisie trudności i niewygód na niéj doznawanych. Z wszystkich tych opisów można wyciągnąć konkluzyą, że jeśli się nie powraca z niéj ze złamanemi kośćmi, to przynajmniéj z dobrze nadtłuczonemi. Taka więc podróż kilkogodzinna miała być najłatwiejszym prologiem do dalszych trudów.
Gdyśmy wsiadali na furkę zakomenderował doktór „porządne ułożenie nóg.“ Rzeczywiście wielka tego zachodziła potrzeba, gdyż w furce było tylko miejsce na trzy pary nóg, my zaś niestety posiadaliśmy aż cztery.
Podnieśliśmy najprzód na komendę wszystkie cztery pary nóg w górę, a potém ostróżnieśmy je spuszczali na dół, po jednéj na przemian. Pomimo wszelkich starań, postawiłem lewą nogę na stopie p. Ludwika Chałubińskiego, a prawa była tak ściśniętą przez nogi p. W., że zanim koła wozu zrobiły kilkadziesiąt obrotów, zawołałem z odpowiednią miną.
— Oj! kostka!
— Oj palce, zawołał jednocześnie p. Ludwik.
Doktór i p. W. także nie spoczywali na różach, ale pierwszy jako doświadczony turysta a drugi, będący zawołanym myśliwym, zbyt często doświadczali podobnéj niewygody, aby na nią narzekali.
Znowu więc nastąpiła malownicza zabawka. Kilka nóg podniosło się w górę i odbyło się nowe przekładanie, cokolwiek wygodniejsze od poprzedniego ale jeszcze niezupełnie niebolesne.
— Trzeba od bólu nóg abstrahować, zrobił uwagę profesor, to rzecz konieczna na furce.
— Teraz już będę abstrahował, odparłem, ale poprzednio było to niepodobieństwem, gdyż konkretność nóg sąsiada nie pozwalała na żadną abstrakcyą.
— Panie Bronisławie, odezwał się w téj chwili do mnie p. Ludwik, czy nie mógłbyś troszeczkę lżéj opiérać swego obcasa o moją nogę.
Tak grzecznéj prośbie, z takiém zaparciem się samego siebie, bez cienia ironii wyrzeczonéj nie mogłem nie uczynić zadość. Uniosłem więc trochę nogę i trzymałem ją prawie w powietrzu. Trwało to jednak niedługo, gdyż wkrótce mi zdrętwiała. Nie chcąc korzystać, z poświęcenia p. Ludwika, upatrywałem sobie miejsce w sianie przeciwległego siedzenia i tam nogę wkopałem. Z początku krzywiliśmy się trochę wszyscy, ale wkrótce nogi jakoś się utrzęsły, jak ulęgałki w beczce, i było nam bardzo dobrze, naturalnie przy silném abstrahowaniu od bólu w nogach, które tém łatwiéj przyszło, iż p. W. mówił, że podczas jazdy na polowanie bywa jeszcze gorzéj, albowiem siada się na drabiniastą furę w ten sposób, że nogi są wyłączone za nawias, t. j. za drąg drabiny. Siedzi się zaś na sianie wewnątrz położoném, w dwa szeregi, opiérając się plecami o siebie.
Cieszyło nas tedy bardzo, że mogło być jeszcze gorzéj, a gdy nowe widoki gór ukazały się, niewidzialne z Zakopanego, abstrahowaliśmy już rzeczywiście od wszelkich poziomości.
Panowie Chałubińscy objaśniali nam nazwy szczytów, a ponieważ na horyzoncie malowały się już zarysy takich wierzchołków, jak Lodowy szczyt, uchodzący przed kilkudziesięciu laty za najwyższy w Tatrach, daléj Łomnica, który aż do roku 1872 uważano za najwyższą, Ganek na którym jeszcze stopa ludzka nie spoczęła i t. d. więc p. W. i ja cali zamieniliśmy się w oczy i uszy.
Objaśnianie to sprawiało mi przyjemność nietylko „an und für sich“ ale nadto dlatego, że przerwało muzykę Sabały, starego górala 70-letniego, pierwszorzędnéj gwiazdy muzycznéj w Zakopaném, którą zawsze dr. Chałubiński zabiéra na wycieczkę, jedynie gwoli muzyki. Sabała bowiem usadowiwszy się na przedniém siedzeniu, opiérając się plecami o p. Ludwika, rzempolił od ucha od chwili wyjazdu. Grał jakąś ulubioną góralską melodyą d-ra Chałubińskiego, która na mnie takie wrażenie sprawiała, jak gdyby mi kto uszy zgrzebłem pociérał, lub jak gdybym na własnéj grzesznéj skórze obsuwał się po ostréj skale. Wołałbym już, żeby nam przekładane nogi zupełnie się pogniotły i nie dały odróżnić od tortu przekładanego, aniżeli słuchać téj skrzypiącéj muzyki.
Profesor jednak lubował się nią bardzo i opowiadał, że Sabała jest ostatnim samorodnym muzykiem tatrzańskim, że po jego śmierci cały ten skarb melodyi zaginąłby, ale na szczęście przyjechał do Zakopanego warszawski skrzypek, p. Górski, którego uwagę zwrócił profesor na te melodye, a ten spisał znaczną ich część.
— Muzyka ta, dodał w końcu profesor, wydaje się panom zapewne dość nieprzyjemną, gdyż składa się z mnóstwa dyssonansów, ale upewniam was, że się do niéj przyzwyczaicie, a wtedy odkryjecie w niéj pewną oryginalną piękność.
Wiedząc, że profesor nic na wiatr nie mówi, nie protestowałem przeciwko temu. Nie przeszkodziło mi to jednak pomyśléć w duchu: „zanim słońce wejdzie rosa oczy wyje.“
Wśród przymusowéj abstrakcyi nożnéj i usznéj, przerywanéj tylko rozmowami o górach, dojechaliśmy do wsi, przy któréj wyczytałem napis
— Cóż to za nazwa, wśród kraju polskiego? zapytałem się.
Profesor objaśnił mnie, że tu była osada tatarska, z jeńców niegdyś jak się zdaje powstała, nazwana od dwóch gospodarzy Murzy i Sichły. Potomkowie ich naturalnie ani słowa po tatarsku nie rozumieją, lecz w rysach ich ma się jeszcze uwydatniać ślad dawnego pochodzenia. Żałowałem bardzo, że nie miałem sposobności osobiście go odnaléźć, gdyż mieszkańcy gdzieś daleko na polach pracowali.
Trudno mi było powstrzymać bieg kombinacyi wyobrażeń, która nagle połączyła w umyśle moim nazwę téj wsi z nazwą „Tatry“ z nazwiskiem jednego z przewodników tatrzańskich Tatarem. A może nawet, pomyślałem sobie, Sabała powstała z jakiegoś Sab-ałłah, Marduła z Mard-ułłah? Kto wié? Jednakże fizyognomie górali zakopiańskich nic mongolskiego w sobie nie mają.
Wiém jak śliskie są podobne analogie lingwistyczne, szczególniéj przez ludzi tak mało jak ja znających się na lingwistyce upatrywane. Jednakże często fałszywe hipotezy doprowadzają do prawdy, gdy kogo z kompetentnych zachęcą do badania.
Przejechaliśmy wreszcie wieś Bukowinę, a jeszcze droga nie dawała się we znaki.
— Czy to jest ta osławiona droga przez Bukowinę, zapytałem, o któréj tak źle piszą „Przewodniki?“
— Ta sama.
— Więc to widoczna przesada. Wszakże na niektórych ulicach m. Warszawy trzęsienie jest większe, choć się jeździ powozami na resorach; a cóż dopiéro mówić o szosie do Radomia. A przecięż droga przez Bukowinę jest tylko drogą poboczną i to w górach.
— Rzeczywiście.
— Ależ to wyborna droga — dodał nasz myśliwy.
— Ma się rozumiéć, zawołałem.
— Ale tylko wtedy, dodał prof. Chałubiński, kiedy się umié abstrahować od małych przeciwności życia. Szczególniéj za Głodówką jest kawałek dość nieprzyjemny. Ale w ogóle jest znośną. Tylko.... dla większéj ostrożności nie radziłbym jéj tak chwalić, bo można przechwalić....
— No cóż, w najgorszym razie, wywrócimy się, zauważył myśliwy.
— Ależ naturalnie!
Dr. Chałubiński uśmiechnął się tylko.
Dojechaliśmy do Głodówki.
Jestto wzgórze, z którego roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków Tatrzańskich. Wszystkie najwyższe szczyty, Łomnica, Lodowy, Gierlach, Ganek, Wysoka, Rysy, Krywań, Świnnica rozwinęły się wachlarzowato przed Głodówką, jakby środkiem koła. Nikt z podróżnych nie zaniedbuje wejść na wzgórze i nasycić swe oczy przecudnym widokiem.
P. Ludwik usunął się opodal, usiadł pod cieniem świérka i rysował kontury gór. Doktór zapoznawał nas z ich nazwami i stosunkami.
Wreszcie odezwał się — głód.
Niedarmo byliśmy na Głodówce. Zresztą 6 czy 7 godzin upłynęło od śniadania.
Poskoczyłem do furki, wyciągam z worka zapasy i częstuję niemi towarzyszy.
— Panie, na wycieczce myśli się tylko o sobie, rzekł profesor, który myślał o wszystkich i za wszystkich.
— Naturalnie, dorzucił p. W., i nie przyjmując mojéj manierki z arakiem napił się prawdziwéj węgierskiéj śliwowicy, którą miał z sobą.
Po wypiciu jéj zmienił się tak, jakby się napił witryolu.
— Ależ to coś okropnego! zawołał.
— Czy tęgie?
— Nietylko tęgie, — daj no pan co przekąsić — ale....
Mina p. W. najlepiéj mi opisała co to za ale.
— Nic dziwnego, zauważył doktór. Śliwowica tém jest lepszą, im gorszy ma smak; ale potrzeba do niéj węgierskiego podniebienia. Zaciekawiła mnie ta uwaga, więc poprosiłem o trochę śliwowicy.
Zapewne dobrą minę zrobiłem po wypiciu kilku kropel, bo czułem w ustach piekło ze wszystkiemi wonnościami zjełczałego masła i łojowéj świécy.
Po skosztowaniu tego przysmaku węgierskiego zrozumiałem już, że dla podniebienia potomków Attyli może być bardzo przyjemną papryka i arszenik.
— I pan będzie to pił? rzekłem do p. W. zamykającego starannie manierkę.
— A cóż robić, kiedy nie będzie nic innego, a przecięż niepodobna się obéjść bez wódki.
— Mam dużo araku a nie wiele piję, więc bez żadnego poświęcenia mogę się z panem podzielić.
— O nie, nie przyjmę, rzekł p. W., panu samemu będzie potrzeba. Nie, nie, na takich wycieczkach każdy ma zapasy dla siebie, a zresztą przecięż się przyzwyczaję.
— Tak jak ja do melodyi Sabały, dodałem w duchu, i przestałem nalegać, czego dotychczas żałuję, gdyż śliwowica ta jak czytelnicy zobaczą, wyszła na złe p. W. i nieprzyjemną stronę naszéj wycieczki stanowiła.
Po posiłku wsiedliśmy znowu na furkę. Naturalnie rozpoczęła się nowa manipulacya nóg, czyli raczéj pedipulacya, przyczém jednak wszyscy milczeliśmy, choć dość było powodów do: ach! i och!
Droga stała się strasznie wyboistą.
Jechaliśmy przez las z korzenia na korzeń, z dołu w dół. Wóz trzeszczał, przechylał się na wszystkie strony, ale byliśmy w jak najlepszym humorze i dowodziliśmy, że jeżeli to ma być najgorsza część drogi, to mylą się co mówią, iż droga przez Bukowinę jest nieznośną.
Profesor potakiwał, robiąc jednak pewne zastrzeżenia i uśmiechał się znacząco. Przyczynę tych uśmiechów zrozumieliśmy dopiéro w powrocie.
Dla mnie osobiście, ta część drogi była najznośniejszą, gdyż Sabała musiał przerwać grę na „gęśli,“ czyli po naszemu skrzypcach, różniących się tém co do postaci od naszych, że są ostro zakończone.
Przyjemność tę powiększyły jeszcze dziewczęta, które przybiegły ze świéżemi poziomkami w korowych garnuszkach. Nieopatrzni! kupiliśmy z 10 takich garnuszków, aby mieć w Roztoce poziomki z mlékiem i cukrem. Zapomnieliśmy o tém, że tę przyjemność trzeba okupić wielkiem poświęceniem, gdyż do Roztoki daleko, a poziomki trzeba koniecznie w ręku trzymać.
Niewygoda ztąd była nielada. Szczególniéj cierpiał p. Ludwik, któremu dziéwczyna nie chciała odprzedać glinianego garnuszka razem z poziomkami. Wziął je więc w papiér, w którym wkrótce zpowodu trzęsienia powstała marmolada i sok poziomkowy zaczął ściekać na nogi „przekładane.“ Dla tortu przekładanego możeby to było bardzo dobrém, dla nóg jednak mniéj w tém widzieliśmy korzyści, tém bardziéj, że prof. Ch. i W. mieli na sobie białe pantalony góralskie, dla których nie znajdowali dość słów pochwalnych.
Wreszcie papiér zaczął się rozdziérać. Dodaliśmy drugi. I ten jednak zagroził po niejakim czasie pęknięciem.
Byliśmy w prawdziwém niebezpieczeństwie.
Każdy zamyślił się głęboko nad środkami zaradczemi, aby uniknąć ostateczności — wyłączenia poziomek za nawias; ale tylko moje rozmyślanie (mówię to z dumą tak wielką jak ważność sprawy) doprowadziła do rezultatu praktycznego.
Przypomniałem sobie, że byłem niegdyś na prelekcyi pana Milicera o pergaminie roślinnym, że prelegent pokazywał ów pergamin i że dał mi na pamiątkę znaczną jego ilość, w postaci arkuszy, kiszek, torebek itd. Wyjeżdżając do Zakopanego wziąłem je z sobą, a teraz zabrałem kawałek pergaminu na wycieczkę, sądząc że może się przyda. Przypomniawszy sobie o tém, wyjąłem z tryumfującą miną kawał tego papiéru i obwinąłem rozlatujące się poziomki.
— A to co?
— Papiér pergaminowy, odrzekłem z udaną skromnością, ciesząc się w duchu z kolosalnego wrażenia jakie wywołałem.
— A zkądeś go pan tu wziął?
— Z prelekcyi Milicera.
Profesor uśmiechnął się w sposób dla mnie bardzo pochlebny.
— Ale czy on tylko soku nie przepuści?...
— To jest... właśnie.... na szczęście dla fabrykantów cukru, a na nieszczęście dla nas, dyffunduje płyny; no, ale to nic nie szkodzi, bo nie rozmaka i z tego powodu nie pęknie.
Czułem w téj chwili, że lepiéjby zrobił kolega Milicer, gdyby onego czasu mówił o papiérze woskowanym, lub w ogóle o materyach nieprzemakalnych.
— Milicer to bardzo zdolny prelegent, zacząłem, chcąc odwrócić uwagę od różowiejącego już od spodu papieru pergaminowego, ale w téj chwili zawołał p. Ludwik: kapie! i wśród nóg powstał straszny popłoch, powiększony jeszcze tém, że każdy z nas miał ręce obciążone poziomkami.
Zrobiliśmy miny takie jak wojsko, gdy wśród obozu ukazuje się nagle nieprzyjaciel.
Jeden tylko prof. Ch. nie stracił przytomności i zawołał: Mam sposób! To mówiąc i zaczął pociągiem pośpiesznym przeséłać poziomki do gardła, zrzekłszy się już śmietanki, czekającéj nas w Roztoce.
Naturalnie poszliśmy za jego przykładem, ale pomimo najszczerszych chęci i godnéj pochwały energii, nie mogliśmy ich uprzątnąć dość prędko, aby usunąć zupełnie niebezpieczeństwo grożące naszéj odzieży. Ucierpiały téż szczególniéj, jako białe, pantalony góralskie p. W., który je już z góry przeznaczył na dar dla Teatru Wielkiego w Warszawie, aby Jontek mógł prawdziwie po góralsku występować na scenie.
Przedstawienie więc Halki, co do kostyumu Jontka, musi pozostać jeszcze bez reformy.
Nie pozostawało nam nic innego jak zrobić bonne mine au mauvais jeu i jechać daléj w spokoju, pocieszając się tém, że gorzéj byłoby, gdybyśmy spadli z drogi przylepionéj do stoku góry, na pieńki i korki, niebardzo się do nas uśmiechające.
Zjeżdżaliśmy bez najmniejszego wrażenia po stroméj drodze, która niezatarte ślady w umysłach dam zostawia. Konstatowaliśmy tylko, że w nocy trudnoby było na niéj uniknąć kalectwa.
Wreszcie zajechaliśmy na tór tak kamienisty, że furka podskakiwała jak kijek, który dziecko przesuwa po parkanie. Boki boleć zaczęły, zeszliśmy więc z wózka i postanowiliśmy już pieszo dotrzéć do Roztoki. Uczyniliśmy to zresztą i ze względu na konie, które się wyprężały jak struny, aby toczyć koła po drodze utworzonéj z otoków wielkości zwykłych brukowców.
Szliśmy ciągle przez las, dość rzadki, lecz zawsze zasłaniający nam widok, który tu zresztą, jak na Tatry, jest dość pospolity. Nagle dał się słyszéć wystrzał. Nie wiedziałem co to znaczy, ale mnie dr. Chałubiński objaśnił, że górale nasi, którzy przyszli przez Waksmundzką, dojrzeli już nas i dają znak swéj obecności na miejscu.
Wkrótce téż dojrzałem szarzejącą się pomiędzy drzewami odzież górali, i w kilka chwil potém weszliśmy do Schroniska w Roztoce, które od imienia poety i geografa naszego zostało nazwane schroniskiem „Wincentego Pola“.