Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką
Podtytuł Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1877
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Obiad w Roztoce. — Opis przewodników. — Las. — Polana i Szałas. — Szampan tatrzański. — Znowu las. — Klawisze. — Siklawa. — Rozpaczliwe położenie. — Alkohol wybawca. — Staw Czeski. — Koléba juchasów. — Obóz cygański. — Roskosze ogniska. — Browar. — Pijta wartko! — Znowu melodye Sabały. — Taniec juchasów. — Urok dzikości. — Zdziczenie turystów. — Przyczyny. — Watra. — Zaduma. — Nocleg w namiocie.

Ponieważ posiłek w Roztoce mógł tylko czynnych aktorów zajmować, a czytelników znudziłby bezwątpienia témbardziéj, że nic czuję w sobie dość poetycznego polotu do oddania zapału, z jakim się mu oddawaliśmy, więc oszczędzę czytelnikom jego opisu i zajmę się przedstawieniem osób, należących do naszéj wyprawy, o których jeszcze dotąd nie wspomniałem.
Każdy turysta tatrzański wychodzi, zwykle na wycieczkę z jednym, a rzadko z dwoma przewodnikami. Pan Chałubiński zaś potrzebuje ich dla siebie i dla syna najmniéj dziesięciu, i to nie dlatego, żeby nosił z sobą tyle pakunków, bo ostatecznie, udźwignęłoby je czterech lub pięciu górali, — licząc już w to dwóch ludzi do noszenia namiotu płóciennego, ale po prostu dlatego, że doktór lubi miéć w swym orszaku wszelkich specyalistów, jakich tylko można znaléść w Zakopaném. Ludzie należący do jego wycieczek stanowią niejako mały światek przenośny, któryby nawet na bezludnéj wyspie mógł sobie żyć dość wygodnie przy doskonałym podziale pracy.
Opiszę pokrótce każdego z nich. Z wielu należy się pierwszeństwo staremu Sabale, o którym już wspomniałem. Jestto starzec około 70-letni, trochę niedowidzący, a pomimo to doskonale wspinający się po skałach. Niegdyś był zawołanym strzelcem na kozice (Antilope rupicapra), dziś, nie mogąc strzelać i uganiać się za zwierzyną, umila sobie i kolegom życie muzyką.
Szymon Tatar, człowiek 50—60 letni, rzeźki, silny, młodzieńczy brunet o twarzy oryentalnéj, jest specyalnym przewodnikiem, najdoświadczeńszym ze wszystkich należących do orszaku. Nie leni się do roboty, ale gdy wróci do domu, to śpi 2 lub trzy dni z rzędu, nawet posiłku nie chcąc przyjmować.
Wojciech Roj (czy téż Ràj) należy, podobnie jak wszyscy pozostali, do młodszéj generacyi: Na przewodnika wykierował go dr. Chałubiński, zauważywszy w nim wielki spryt i oględność. Jest on nadzwyczaj troskliwy o turystów, którym towarzyszy, i z tego powodu zyskał powszechną dla siebie sympatyą. Specyalnością jego jest kuchnia.
Drugim kucharzem jest Wojciech Ślimak, brunet bardzo przystojny (warszawianki mówiły to głośno w Zakopaném), sympatyczny, z łagodną melancholią rozlaną na twarzy. Jest on przytém cerulikiem, który umié wybornie golić, stawiać bańki itd.
Roj i Ślimak należą także do pierwszorzędnych przewodników.
Szczepan Roj i Wojtek Giewont są specyalistami od noszenia i rozbijania namiotu. Ponieważ drążki namiotu stérczą, gdy są nim obładowani, z obu stron ich grzbietu, więc nazwano ich „skrzydlatymi.“ Nadto obydwaj umieją buty naprawiać, a ostatni jest drugim skrzypkiem towarzystwa i stałym akompaniatorem Sabały.
Jan Sabała młodszy jest krawcem. Szyje on Zakopianom i gościom odzież góralską.
Dwaj inni, należący do orszaku doktora, których nazwisk nie pomnę, przewodnik p. W. nazwiskiem Jarząbek, oraz mój, Jacek Rebel Król, grają w towarzystwie rolę baletników. Jacek celuje przysiadami a Jarząbek fantazyą i pomysłowością w tańcu. Nadto obadwaj najlepiéj umieją przyśpiewywać.
Najmłodszy ze wszystkich górali, Józek Roj, syn Wojciecha, chłopiec dwunastoletni, jest przybocznym adjutantem dra. Chałubińskiego. Nosi on za nim zielnik, oraz puszkę do zbiérania mchów. Jest tak sprytny, że raz przypatrzywszy się jednemu z licznych i bardzo delikatnemi cechami odróżniających się gatunków mchów, już go umié znaléść. Wielce w skutek tego jest pomocnym doktorowi, gdyż mając bystry wzrok, nie opuści ani jednego krzaczka mchu przy drodze, aby go nie obejrzał, lub w razie wątpliwości nie podał profesorowi.
Towarzystwo tedy nasze, oprócz lekarza, naturalistów i literata, składało się z muzyków, tancerzy, kucharzy, cerulika, namiotników, szewców, krawca, a zapewne i innych specyalistów, którzy jednak nie mieli sposobności okazać swe talenta na wycieczce.
W godzinę po przybyciu do schroniska w Roztoce, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Szliśmy najprzód przez las ścieżką (po góralsku perć) dość wygodną, w znaczeniu tatrzańskiém, bo można było stąpać bez ciągłego baczenia na kamienie, po niéj rozrzucone. Doktor z Józkiem zbiérali mchy, p. W. szukał owadów, które uśmiercał w flaszce zawierającéj cyanek potasu, a p. Ludwik i ja przypatrywaliśmy się malowniczym grupom drzew i szczerniałym głazom, mchem obrosłym.
Po dwóch może godzinach wyszliśmy na jakąś polanę, na któréj zobaczyliśmy szałas pasterski. Bardzo on nas ucieszył, gdyż spodziéwaliśmy się dostać mléka.
— Czy panowie lubią szampana? zapytał prof. Chałubiński.
— I bardzo!
— A kwaśną żentycę?
— Żadnych serwatek nie lubię, odrzekłem.
— To się pan nie znasz na dobrych rzeczach. Jeśli jéj tu dostaniemy, to przekonasz się pan jaki to nektar.
Usiedliśmy dla odpoczynku na kamieniu, a uwędzony w dymie pastérz wyniósł nam mléko i kwaśną żentycę. P. W. i ja piliśmy mléko, pp. zaś Chałubińscy raczyli się żentycą. Wreszcie i my daliśmy się do niéj namówić. Rzeczywiście był to napój bardzo smaczny, podobny do kumysu, z sernikiem zbitym w kłębki. Piłem go z taką chciwością, jakiéj nigdy nie doznałem przy piciu najlepszych win. Następnie na zakąskę dał nam profesor po „talarku“. Są to kruche ciasteczka, wielkości dziesiątki miedzianéj, które pieką profesorowi w domu na każdą wycieczkę. I talarki te, co prawda pięknemi rączkami przyrządzane, połykałem z takiém łakomstwem, jak dziecko wyroby cukiernicze. Nie wiedziałem zkąd mi to się wzięło. Dopiéro późniéj zreflektowałem się, że ruch i powietrze uczyniły mnie tak łakomym.
Wkrótce ruszyliśmy daléj, rozmawiając o życiu pasterskiém i o delicyach napotykanych w szałasie. Unosiliśmy się szczególniéj nad kwaśną żentycą. Jednakże niezadługo musieliśmy przerwać rozmowę, albowiem Tatar prowadził nas przez las gęsty błotnisty, w którym korzenie, mech, kamienie i gałęzie składały się na to, aby pochód czynić jak najtrudniejszym. Przebrnęliśmy wreszcie ten las dziewiczy, nie wiém ile razy potknąwszy się lub zawadziwszy o gałęzie i doszliśmy do miejsca, od którego grunt zaczął się daleko stromiéj niż dotąd wznosić ku górze. Szliśmy z pół godziny po głazach silnie w ziemię stoku wmurowanych. Zapytałem się czy tak pewny punkt pod nogami prowadzi aż do samego Czeskiego stawu, do którego teraz bezpośrednio dążyliśmy.
— Niewiele gorszy, brzmiała odpowiedź.
Ponieważ ani p. W., ani ja nie znaliśmy wodospadu, czyli jak górale wodospad nazywają, siklawy z stawu Czeskiego, więc udaliśmy się na prawo, aby go zobaczyć w całéj długości. Towarzyszył nam jeden góral, reszta zaś towarzystwa udała się na lewo, drogą nic ciekawego nieprzedstawiającą, lecz lepszą.
Idąc ku siklawie, straciliśmy wkrótce pewny grunt pod nogami. Weszliśmy na głazy kańciaste, luźno na stoku góry leżące, chyboczące się niemal za każdém stąpnięciem.
— To są klawise — odezwał się góral.
Nazwa była bardzo odpowiednią, bo rzeczywiście głazy usuwały się tak z pod nóg, jak klawisze pod naciśnięciem palców.
Dotarliśmy wreszcie do punktu, z którego widać było z trzech stron zakrytą srébrną wstęgę wody. Dla tego widoku i dla odpoczynku po niezmiernie utrudzającéj drodze usiedliśmy na lepiéj trzymających się kamieniach i z kwadrans wpatrywaliśmy się wciąż w pęd srébrzystego płynu, rzucającego się ze skały na skałę, liżącego odwieczne granity i rozpylającego się w powietrzu.
Nasyciwszy się widokiem, postąpiłem daléj.
Droga stawała się coraz stromszą. Usiadłem znowu na kamieniu. Byłem osamotniony, p. W. bowiem przypatrywał się jeszcze z niższego punktu siklawie a przy nim góral pozostał.
Byłem bardzo zmęczony.
Po krótkim odpoczynku, widząc że niezadługo ściemniać się zacznie postanowiłem iść daléj, ale wstawszy poczułem, że mnie zupełnie siły opuściły.
Szliśmy już z 5 godzin bez odpoczynku.
Cel już był niedaleko.
— Przecięż tyle jeszcze ujdę, rzekłem sobie w duchu, i poszedłem naprzód. Lecz zaledwie kilkadziesiąt kroków ku górze zrobiłem, a już słaniać się począłem.
Jestem zawsze przygotowany na wszelkie ewentualności. Tembardziéj w górach.
Nie doznałem więc strachu, lecz po prostu nieprzyjemności.
Obawiałem się zemdlenia, a więc narażenia towarzystwa na fatygę i zły humor. P. W. bowiem i góral towarzyszący mu, którzy poniżéj mnie byli, musieliby się mną zająć.
Lecz po chwili nabrałem przekonania, że nie zemdleję. Czułem, że wola moja silnie trzyma cały organizm.
— Wyczerpał się tylko, pomyślałem, zapas sił, tak jak para z kotła lokomotywy. Lokomotywa zatrzymuje się, lecz może pójść daléj, gdy się węgla doda.
— A więc dodajmy węgla, błysnęła mi myśl, w któréj nie było nic dziwnego, albowiem często fizyologowie przyrównywają organizm człowieka do machiny parowéj.
Węgiel miałem przy sobie w postaci płynnéj — araku. Zwilżyłem sobie usta kilku kroplami.
Chciałem pochłonąć więcéj materyału palnego, ale nie mogłem tego uczynić, nie będąc przyzwyczajony do tak mocnego trunku; woda zaś była daleko.
Lecz i ta mała ilość wystarczyła. Wlała we mnie nowe siły. Regeneracya była zupełną. Spróbowałem pójść naprzód, szedłem tak, jak gdybym dopiéro zaczął wdrapywać się na górę.
Wątpić należało, aby tak mała ilość araku działała w tym razie tak samo, jak węgiel w machinie. Widocznie tylko nerwom potrzeba było bodźca: w mięśniach był jeszcze zapas sił.
Widząc, że p. W. już jest niedaleko zatrzymałem się, aby pójść razem. Postanowiłem nie opowiadać mu swego przypadku; wstydziłem się méj słabości. Gdy się przybliżył, ruszyłem daléj.
— Ależ pan chodzisz znakomicie! rzekł do mnie p. W. — ja zaś ledwie co nie ustanę. Odpoczywałem tam niżéj, lecz wcale mi to sił nie przywróciło.
Uśmiechnąłem się. Więc nie tyle mój organizm był winien, ile droga, pomyślałem.
— Muszę znowu usiąść, rzekł p. W.
— Napij się pan tylko kilka kropel araku, rzekłem, a siły z pewnością powrócą. Jestto zapewne tylko nerwowe osłabienie, dodałem nauczony doświadczeniem, potrzeba więc dać nerwom bodźca.
P. W. nachylił do ust manierkę... z śliwowicą.
Nikczemny trunek, rzekł, ale jednak alkohol.
Po chwili ruszyliśmy z miejsca, za pół godziny może, byliśmy na tarasie górskim, okolonym amfiteatralnie nagiemi szczytami, na którym jezioro Czeskie rozlewa swe czarne wody.
Trzeba było obejść bokiem stawu, aby się dostać do miejsca, gdzie była reszta towarzystwa.
Siedzieli oni na urwisku, z którego było widać wodospad z góry.
Kładliśmy się po kolei na piersiach w miejscu skąd widok był najlepszy. Nachyliwszy głowę ku przepaści, gdyż występ skały zasłaniał wodospad, widzieliśmy w wielkim formacie ów srébrzysty słup wody, który się rozpryskiwał na drobne kropelki, a który z dołu niewielką wstęgą się wydawał.
Patrzyłbym tak bardzo długo, gdyby można było dłużéj utrzymać głowę w téj nienaturalnéj pozycyi. Piękność rywalizowała z potęgą, aby nęcić ku sobie wzrok wędrowca. Zresztą zmrok zaczął zapadać i profesor dał znak do ruszenia z miejsca.
Trzeba było obrać dogodne miejsce do rozłożenia obozu.
Szliśmy jeszcze z kwadrans po tarasie, usianym wielkiemi zwałami skał, pomiędzy któremi rosła trawa i kosodrzewina. Szczekanie dużych białych psów dowodziło, że taras ten nie jest bezludnym. Jakoż wkrótce przybiegli pastuchy, którzy zapał psów ochłodzili i ujrzeliśmy centrum téj czasowéj kolonii pasterskiéj, ognisko pod skałą, która jednym swym, ściętym ukośnie bokiem, jakby dach nad niém tworzyła.
Była to koléba, schronienie bacy i starszego juchasa[1].
Obaj oni dokładali kosodrzewiny do ledwo tlejącego się ognia. Zabiérali się do snu. Z dwóch stron ogniska, pod poczerniałym od dymu dachem kamiennym było dość miejsca dla obydwóch. Ogień pali się przez całą noc, skała od wiatru zasłania, więc śpią na gołéj ziemi, lepiéj jak wielcy mocarze świata. Niebardzo widać boją się zimna, bo choć chłód jest dotkliwy, w téj arcy wilgotnéj okolicy, okolonéj śniegami; jednakże, oprócz krótkiéj koszuli i spodni nic na sobie nie mają.
Koszula jest czarna, jak węgiel. Wygotowują ją przed udaniem się na letnie koczowisko w baranim łoju, aby starczyła na całe lato. Sięga ona tylko do pasa i jest u dołu zupełnie wolno zwieszoną, tak że za każdém przegięciem się, za każdém podniesieniem ramienia, widać ciało juchasa, współzawodniczące o czarność z koszulą.
— Ach! jakbym chętnie przespał się w ich kolébie, rzekłem do towarzyszącego mi górala. Nadzwyczajna, do maksimum doprowadzona prostota i dzikość ich życia stanowiły dla mnie silny magnes. Chciałem się własnemi oczyma przypatrzéć jednemu z epizodów tego życia.
— A jabym tam nie chciał spać, rzekł góral z uśmiechem.
— No, nic dziwnego, dla was w tém nic nowego, a dla mnie bardzo ciekawe.
— Nie dla tego. I oniby (tj. ja — górale mówią w trzeciéj osobie) zaraz stamtąd uciekli.
— A to dla czego?
— A bo hań tyla robaków co haw owiec.
Poetyczność koléby wydała mi się w téj chwili mniejszą, a choć dzikość na tém wiele zyskała, jednakże zaprzestałem już myśléć o przenocowaniu w kolébie.
Poszliśmy daléj.
Nocleg w tém dzikiém miejscu wcale mi się nie uśmiechał, gdyż woda prawie wytryskiwała z pod nóg, z trawy przerywającéj jednostajność głazów. Wreszcie znaleziono miejsce cokolwiek wyższe, gdzie wilgoć była mniejszą.
Górale zaczęli ścinać kosodrzewinę i rozpalali ognisko. Usiedliśmy, a raczéj rozłożyliśmy się obok niego, oparci plecami o maleńki garb ziemi. Choć mieliśmy na sobie serdaki, jednakże okazała się konieczność owinięcia się w pledy, bo zimno było nie dozniesienia.
Wkrótce ogień buchnął wysoko, oblewając całą grupę czerwoném światłem.
Roskoszowałem się tym ogniem niedouwierzenia. Dym, który często wiatr na nas nawiéwał, choć mi oczy szczypał, jednakże czynił tylko roskosz, jaką miałem z światła i ciepła więcéj „piquante.“ Nawet iskry padające na pled niebardzo mnie obchodziły. „Gdyby się bardzo zaczął palić, pomyślałem, to mnie górale ostrzegą“ i utkwiwszy oczy w fantastyczne wężyki płomienia, leżałem nieruchomy, oderwawszy się od całego świata cywilizowanego, od całéj swojéj przeszłości, i byłem w téj chwili tylko najprostszém dzieckiem natury, które roskoszuje się ciepłem, barwami i wężykowemi ruchami sutego, bogatego ogniska.
Kiedy niekiedy tylko spoglądałem na dekoracye, które nas otaczały. Z początku widać było szare skały i bielejące na nich śniegi, późniéj, gdy już nawet z wierzchołków otaczających nas w półkole blaski dnia spełzły, widziałem tylko ciemne kontury gór na jaśniejszém cokolwiek tle nieba.
Spoglądałem także czasami na twarze górali. Roj gotował wodę na herbatę, Ślimak wydobywał zapasy z torby, a inni siedzieli naokoło ogniska; oparłszy się na kolanach i paląc krótkie fajeczki, spoglądali jak ja w ogień, lub téż posilali się tém, co w sakwach z sobą przynieśli.
O kilka kroków ztamtąd szarzał namiot płócienny, w którym dwaj górale słali nam wspólne łoże na miękkiéj kosodrzewinie.
Istny obóz cygański! Tylko dr. Chałubiński stanowił w nim dyssonans. Usiadł na boku i porządkował mchy zebrane w ciągu dnia.
Silny wiatr odchylał na bok płomień i za ogniskiem zobaczyłem starego Sabałę, który wlókł za sobą ogromną gałęź kosodrzewiny. Nie spoczął on aż do téj chwili i możeby jeszcze poszedł ścinać drzewo na ogień, co jest jego najulubieńszém zajęciem, gdyby mu wprost doktór nie nakazał, aby odpoczął.
— Jeśli jeszcze kosówki potrzeba, rzekł, to młodsi po nią pójdą; a wy mój Sabało odpocznijcie tu; a najprzód napijcie się, dodał, wódki.
Sabała machnął ręką, jakby chciał powiedziéć, że wcale zmęczony nie jest i że jeżeli usiądzie, to tylko dla uczynienia zadość profesorowi. Wódki napił się chętnie i usiadłszy zaraz zaczął swoję „gęśl“ stroić.
Tymczasem woda zagotowała się i Roj ze Ślimakiem zaczęli nam podawać herbatę. Piliśmy jednę szklankę po drugiéj, z taką pożądliwością, jakiéj już dawno nie pamiętam. Zrozumiałem w téj chwili dla czego dr. Chałubiński radzi brać na wycieczki „nieskończenie wielkie“ ilości herbaty i cukru. Wypiliśmy po kilka szklanek, a gdyby jeszcze starczyło, to bez wątpienia jeszczebyśmy pili, ale na nieszczęście „browar“ nie był nieskończenie wielkim.
„Browarem“ nazywają górale używany przez doktora kociołek z blachy żelaznéj, który się okazał najwygodniejszym na wycieczkach. Do samowara potrzeba węgle z sobą nosić, kociołek zaś można ogrzewać na ognisku kosodrzewiny. Stawia go się wprost na drzewie, albo węglach albo zawiesza się uchem na drążku wbitym, ukośnie w ziemię i opartym na kamieniu.
Ponieważ browar jest naczyniem uniwersalném i służy kolejno do gotowania następnych dań, więc należy go prędko opróżnić i dlatego téż nie wolno pić herbaty powoli. Roj, podając każdą szklankę, wołał tonem stanowczym, niedozwalającym na żadne tłómaczenia:
— Pijta wartko!
Piliśmy więc wartko, tak żeśmy aż usta sobie parzyli.
Ponieważ profesor bardzo mało jada na wycieczkach (mięsa wcale nie) i tylko napojów chętnie używa, więc Roj najwięcéj go częstuje herbatą.
— Pijta wartko, rzecze, podając mu czwartą, czy piątą szklankę.
— Dosyć będzie, już nie mogę, pomyśl lepiéj o sobie Wojtku.
— Już ja myślę, ale wy się napijta, bo małośta pili.
Profesor bierze szklankę do ręki, a Roj stoi nad nim i woła.
— A pijta wartko!
Nie mogliśmy się powstrzymać od śmiechu.
— No już dosyć będzie, rzekł profesor, oddając szklankę. Już teraz na pewno więcéj pić nie będę. Ale ty się napij Wojtku.
Roj wlał pozostałą herbatę w szklanki i poczęstowawszy starszych górali sam zaczął pić.
— A pij wartko, Wojtku, zawołał nagle profesor.
— Wartko! zawołaliśmy wszyscy, chcąc się zemścić na Wojtku i śmieliśmy się prawdziwie homerycznym śmiechem. Wojtek nie przestraszył się tém, wartko wypił i zabrał się do mięszania bigosu, który się w jednym z „browarów“ przygrzewał; w drugim zaś gotował się ryż z mlékiem.
Jedliśmy wkrótce te potrawy z nadzwyczajnym jak się spodziewać należało apetytem. Zdawało mi się, że Roj jest najlepszym kucharzem w świecie, że gdybym był królem, to na stole moim nicby innego nie postało, oprócz bigosu i ryżu z mlékiem.
Miały bowiem te potrawy smak tak przedziwny, że nie mogłem w pamięci znaléść nic takiego, coby się z niemi dało porównać. Musiałem po porównanie sięgnąć aż do czasów dzieciństwa mego. Wtedy smakowały mi tak ulubione potrawy, gdym zgłodzony ze szkoły przychodził.
Tylko p. W. nie jadł ich wcale. Śliwowica owa tak silnie nań oddziałała, że stracił zupełnie apetyt. Nie narzekał jednak, nie chcąc nam psuć humoru. Sądził, że niedyspozycya będzie chwilową, że ją przemoże siłą swéj woli. Pomimo to spostrzegliśmy, że jakoś nie ma się dobrze, i skutkiem tego śliwowica dostała się góralom, a p. W. w zamian otrzymał sodę, któréj niestety zbyt mało zabraliśmy z sobą. Po lekarstwie uczuł się zdrowszym, tak, że nam zaręczył, iż ma się zupełnie dobrze. Wątpiłem o tém, bom poznał, choć w małéj mierze, smak i działanie owéj śliwowicy. Następny dzień okazał, iż podejrzenie moje nie było bez podstawy.
Sabała zaczął grać po śliwowicy z większym jeszcze zapałem niż na furce. Gdym usłyszał pierwsze dźwięki owinąłem głowę w pled i zatkałem uszy palcami. Pomimo to dźwięki dochodziły do mojego słuchu; ale nie wydawały mi się już tak przykremi jak rano. Odsłoniłem więc otwory uszu. O cudo! melodya wydała mi się znośną. Ten utwór, pomyślałem sobie, jest jeszcze jaki taki — nawet... doprawdy — dodałem ostrożnie, nieco przyjemny, ale broń Boże, żeby zagrał ulubioną melodyą profesora Chałubińskiego. Ledwie myśl ta w mojéj głowie powstała, a już profesor zawołał:
— Mój Sabało, zagraj no tamto, już wiész....
Uszanowanie dla osoby przywódcy wyprawy nie dozwoliło mi prosić go o oszczędzanie moich nerwów. Postanowiłem mężnie wytrzymać tę napaść dyssonansów na moje błony bębenkowe.
Lecz — o cudo powtórne! — nawet — ulubiona melodya doktora wpadała dość mile w moje uszy.
— Czy to śliwowica tak podziałała na ręce Sabały, pomyślałem, czy otoczenie.
Na tym punkcie popełniłem omyłkę. Zmiana była nie w muzyce, lecz w moich uszach, w całéj raczéj mojéj istocie.
Odpoczynek na kamieniach wśród kosodrzewiny, dekoracya nagich gór, ognisko wśród dzikiéj ciemności, rozwiéwane przez wiatr to w tę, to w owę stronę, iskry sypiące się deszczem na ludzi i kamienie, twarze koczujących błyskami przerywanemi oświetlane, oto tło z którém muzyka Sabały była w najzupełniejszéj harmonii. Potrzebną ona nawet była do całości obrazu, a kto wié, czy mazurek Szopena, lub sonata Beethovena nie wydawałaby się fałszywą nutą w téj ogólnéj harmonii dzikości.
Przyzwyczaiłem się tedy do melodyi Sabały, znalazłem w niéj nawet pewien urok, choć nie mogłem tego pierwotnie przypuścić.
Im dłużéj grał, tém chętniéj go słuchałem, a gdy niektórzy z górali tańczyć zaczęli, spostrzegłem, że jeszcze tego szczegółu brakowało, aby obraz był skończonym.
Góralowi niewiele miejsca do tańca potrzeba. Trzy kroki wzdłuż i wszerz — to dla jego choreograficznych popisów dostateczna arena. Taniec ich powstał w szałasie, gdzie bywa natłok ludzi i bydła i gdzie zaledwie pozostaje kilka stóp kwadratowych miejsca na tany. Tańczy się więc z wielką oszczędnością miejsca, prawie na jednym punkcie. Jest to coś nadzwyczaj monotonnego, pierwotnego, na co jednak godzinami patrzéć można, gdy się jest w górach, przy ognisku.
Gra Sabały zwabiła juchasów z owéj szczerniałéj pod skałą koléby.
Z początku stali zdaleka, niedość śmiali, aby się zbliżyć do ogniska, a témbardziéj rozpocząć tany, choć się im oczy do tańca śmiały. Byli to młodzi juchasi.
— Potańcz że który! zawołał jeden z przewodników.
Dwóch czy trzech chłopców rzuciło się na równiejsze miejsce przed ogniskiem i zajęło miejsce zmęczonego tancerza, lecz ponieważ niedość wprawnie tańczyli, powiedziano im, że mogą się niefatygować.
Staliśmy się wybrednymi — nie każdy tancerz mógł nas zadowolnić.
Pogrążyłem się w zadumie filozoficznéj, usiłując sobie wytłómaczyć, dla czego to wszystko, czego w téj chwili doświadczam, ma dla mnie czar niesłychany, dla czego zostałem pochłonięty przez dzikość i nie mogę zachować tego ja odrębnego, jakąś przepaścią otoczonego, wyodrębnionego, które czuję na każdym kroku wtedy, kiedy jestem w towarzystwie nie tych osób, z któremi tak się zrosłem, że prawie całość z niemi stanowię. Przebiegłem w myśli długie wieki, które dzielą człowieka cywilizowanego od piérwotnego i zadałem sobie pytanie, jak można było taki skok wstecz uczynić w jednéj niemal chwili? Czém się różnię od tych górali? Kamień pod głową nie dokucza mi, ognisko sprawia mi roskosz, muzyka i taniec w pierwotnéj postaci są dla mnie pełne poezyi, rzucam się na najprostsze pokarmy, jak dziécię na łakotki... Czém się więc różnię od owych prostych, niemal dzikich ludzi, i dla czego taki urok widzę w ich życiu?
Odezwanie się prastarego nałogu, — dziedziczność! — taką sobie dałem odpowiedź.
Bez wątpienia okrés dzikiego życia ludzkości był bez porównania dłuższy od okresu kultury, zaczynającego się choćby od téj chwili, kiedy człowiek osiadł i ziemię zaczął uprawiać. We krwi więc naszéj dłużéj mieszkał popęd do życia dzikiego niż do cywilizowanego, a powiédzmy prawdę filistrowskiego, bo je filisterya grubo obwinęła w swoje szlafmyce i pierzyny. Powiedziałbym, że niejako w nerwach naszych śpi nieświadoma pamięć owych piérwotnych czasów, która się budzi wtedy, gdy wstąpimy w warunki życia piérwotnych ludzi. Wpadamy wtedy w zadumę, zdaje się nam jakobyśmy już kiedyś wszystko to widzieli, wszystkiego tego doświadczali; zdaje się nam, żeśmy już to kiedyś przechodzili i natężamy pamięć, usiłując dociec, kiedy to miało miejsce? Pomimo jednak wszelkich usiłowań nie możemy dokładnie sobie powiedziéć, w jakim czasie wrażenia i obrazy podobne postały w naszym umyśle. Wiémy tylko, że były. Czy takie same? Nie. Tylko podobne. Kiedy? Bezwątpienia w dzieciństwie.... Lecz jeżeli tu mamy na myśli dzieciństwo indywidualne, to się mylimy; pochodzą one chyba z czasów dzieciństwa wszechorganizmu, do którego należymy, z młodzieńczych wieków ludzkości.
Jest to może zbyt śmiała hipoteza. Nie dowiodę jéj pozytywnie co prawda, ale nie wątpię wcale, że istnieje ścisła łączność duchowa pomiędzy nami a zamierzchłą, dziką przeszłością, tak ciągła, nierozerwana a silna, jak nasza łączność cielesna z koczującymi przodkami. Sądzę, że jednym z dowodów, popierających to przypuszczenie, są marzenia dziecka o obrazach, których nigdy nie widziało, o których nie słyszało, a o których przypomina sobie człowiek dojrzały, gdy się błąka po lasach i górach...
Cóżby wreszcie dziwnego było w tém, że po umyśle człowieka majaczą się mgliste obrazy dalekiéj przeszłości, jeśli jest rzeczą dowiedzioną, że instynkt jest dziedzicznym, że popędy odzywają się w odległych pokoleniach, że istnieje pewien charakter ras, a nawet rodzin. I owszém, według mnie byłoby dziwném, żeby się działo inaczéj.
Hipoteza ta powstała już dawno w mojéj głowie, z innego zupełnie powodu. Zamknąłem ją w mojém archiwum umysłowém, aby drzémała w towarzystwie innych, dopóki pozytywnych nie nabędzie podpór. Lecz dotąd także nic sprzecznego z nią nie znalazłem; na poparcie zaś jéj przytoczyć mogę zdania dwóch mężów, umiejących czytać księgę natury. „Próbowałem poniekąd, powiada Tyndall w swém dziele „w Alpach,“ zbadać początek zajęcia, które we mnie wzbudza piękna przyroda. Nie mogę go przypisać wyłącznie tylko pierwszym moim wrażeniom; albowiem już dzieckiem kochałem naturę, więc muszę sięgnąć aż do czasu przed mojém własném urodzeniem. Zapomniane stosunki do dawno minionéj przeszłości są zapewne najpotężniejszemi pierwiastkami w naszych uczuciach“. Pan Herbert Spencer pisał z głęboką przenikliwością o wzrastaniu z wiekiem naszéj miłości ku obrazom natury. Ale do stosunków pojedynczego człowieka, dodaje on „pewne głębiéj leżące, teraz tylko przeczuwane (śnione) zjednoczenia stanów, które się w rodzie naszym wytworzyły w owych barbarzyńskich czasach, gdy znajdywał przyjemność w działalności pośród gór, lasów i wód.“ Zdaje mi się, że ci dwaj uczeni, mówią tu o tém samém, do czego niezależnie od nich doszedłem przed kilku laty, gdym się zastanawiał nad początkiem pewnych bezświadomych, jakby bezprzyczynowych zjawisk psychologicznych.
Bieg mojéj myśli przerwał p. W., który widocznie podobnym oddawał się marzeniom. Umysł jednakże jego zatrzymał się na innéj stacyi w téj chwili.
— Nie dziwi mię teraz, rzekł, że cyganie nie chcą osiąść w miastach i wsiach. Po cóż mają się pozbyć wolności, po co zaprządz do pracy, kiedy w dzikości tak dobrze? Niewiele mają, ale za to bicz potrzeb i obowiązków nie chłoszcze ich. Czyż nie szczęśliwszy taki półnagi baca od zamożnego mieszczanina? Nie ma odzieży, pościeli, śpi na gołéj ziemi wśród wiatrów, ale mu wygód nie potrzeba, bo i z tém mu dobrze. Żelazne jego ciało czuje w wypoczynku na wilgotnym i twardym głazie więcéj roskoszy niż my na puchach i włosiach. Stosunkowo do potrzeb swojego ciała i umysłu, ma on w tém pustkowiu więcéj wygód niż my, ciągle czegoś nowego pragnący, ciągle stroskani.
— Słuszna uwaga, rzekłem. I gdyby ten baca został przeniesiony do wygód miejskiego życia, gdyby jego ciało zmiękczyły nasze obyczaje, gdyby jego nerwami owładnęła gorączka cywilizacyjnego życia, gdyby troska o przyszłość zajrzała do jego dzikiéj duszy, gdyby w nią wpadły ziarna walk i zwątpień, to z pewnością przeklinałby tę chwilę, kiedy swą zaczerniałą kolébę nadzianą wiatrami opuścił, żałowałby czasu, kiedy sypiał na kamieniu lub w błocie, kiedy się żywił samą serwatką i uciekłby na pustkowie, lub wpadł w spleen i stałby się może samobójcą....
Zamilkliśmy na chwilę, ale myśl ta nie opuszczała mnie. Patrzyłem wciąż na zasmolonych juchasów, na ich twarze spokojne i naiwne.
— Gdzie wy sypiacie, zapytałem, czy w kolébie?
— O nie, hań sypia ino baca i starszy juhas.
— A wy gdzie?
— Przy owcach.
— A macie kolébę?
— Nie.
— Więc tak, pod gołém niebem?
— Co oni mówią — zapytał się juchas jednego z przewodników.
Przewodnik wytłómaczył mu tatrzańskim dyalektem moje pytanie. Zdziwiło mnie bardzo, że tych prostych słów nie rozumiał. Kiwnął głową potakująco.
— A nie zimno wam.
— My śpiemy przy watrze?
Tu znów ja nie wiedziałem co juchas mówi.
— Co to jest watra? zapytałem.
Przewodnicy wskazali na ognisko, a dr. Chałubiński rzekł.
— Watra czyli ognisko, jest to czysty, niezmieniony wyraz sanskrycki, który się dotąd w mowie ludu polskiego w górach zachował.
Wyraz sanskrycki, w pierwotnéj swéj czystości, o tysiąc mil od miejsca swego powstania, o tysiące lat od chwili, gdy wyszedł ku zachodowi z swéj kolébki! Fakt to był dla mnie zupełnie niespodziany i nic dziwnego, że przeniósł mnie znowu w czasy, kiedy rodziły się plemiona europejskie.
Znowu dumałem....
Tymczasem milcząca przez czas niejaki gęśl Sabały znowu zabrzmiała, a baca, który po przyniesieniu mléka stał nieruchomy przy naszéj watrze, puścił się w tany.
Był to mistrz w swoim rodzaju. Żaden z naszych przewodników nie dorównałby mu w pląsach. Nie było to już jednostajne dreptanie, była to sztuka i fantazya. Widzieliśmy nowe ruchy, wykonane zręcznie, lekko, harmonijnie a przytém z werwą, która nie tylko górali, ale nas wszystkich excytowała, i gdybyśmy umieli tańczyć przy téj muzyce, to bez wątpienia widok ten pociągnąłby nas do towarzyszenia bacy.
— Ach jakież to śmieszne, powiedziałem sobie, gdym taką chęć do tańca uczuł, jakież oryginalne!
Skończyło się jednak naturalnie na przyglądaniu się. Patrzyłem długo, a zaduma moja zaczęła coraz bardziéj przybiérać charakter marzenia. Wyobraźnia zaczęła mi przedstawiać bujne obrazy fantastyczne. Widziałem grupę pierwotnych aryjczyków, która oderwawszy się od pnia głównego dążyła na północ-zachód. Widziałem ją przy watrze pląsającą, a w dzikim i poetycznym tańcu przyjmowały téż udział gibkie dziewice. Marzenie stawało się coraz zawikłańsze i byłoby się może snem twardym skończyło, gdyby doktór Chałubiński, który już leżał w namiocie nie zawołał.
— Panowie, czas do koléby!
Owinąwszy się w pledy, kołdry, palta, włożywszy, na nogi ciepłe pantofle lub buty sukienne, zaczęliśmy się wślizgiwać do namiotu na posłanie, zrobione przez górali z gałęzi kosodrzewiny.
Namiot p. Chałubińskiego jest oryginalnym namiotem oficera francuskiego, sprowadzonym umyślnie do wycieczek tatrzańskich. Dwie osoby mogą w nim spać bardzo wygodnie, trzy nieźle się jeszcze pomieszczą, lecz dla cztérech mało jest miejsca. Nas zaś było cztérech. Leżeliśmy więc przy sobie w ścisłym szeregu, tak jak np. cygara w pudełku, z tą tylko różnicą, że skrajne cygara mają nad sobą deseczkę w takiéj saméj wysokości jak środkowe, zaś prof. Chałubiński i ja, którzyśmy na brzegach leżeli, mieliśmy po nad sobą płótno stropu w wysokości kilku cali z jednego, a kilkunastu z drugiego boku. Gdy więc wiatr zawiał, — a wiał w nocy silny wicher, płótno drgało i uderzało o moje policzki, tak żem się po dwugodzinnym co najwyżéj, twardym śnie obudził i już więcéj zasnąć nie mogłem. Widocznie tego samego doświadczył losu profesor, ale się nań nie skarżył, gdyż się na nic podczas wycieczki nie skarży. Abstrahuje od wszystkiego. Leżałem ze dwie czy trzy godziny, myśląc że zasnę, ale napróżno. Płótno nie dawało mi spokoju, a ciągłe leżenie w grubéj warstwie powijaków, jako pozbawiające wolności ruchów, tak mi się sprzykrzyło, żem postanowił wyjść a raczéj wyśliznąć się z namiotu. Chciałem się położyć przy gasnącém ognisku, myśląc że zasnę. Lecz górale wyprowadzili mnie z illuzyi, opowiedziawszy, że sami spać nie mogli z powodu zimna. Wiatr bowiem zwracał ogień w coraz to inną stronę i budził nietylko tych, od których go odwiéwał, ale i tych, na których go kierował, ziębiąc pierwszych a parząc ostatnich. Przekonałem się wkrótce, że o spaniu w tak przejmującym chłodzie ani mowy być nie może i bardzo byłem zadowolniony, gdym zobaczył wysuwającego się z namiotu profesora, który nas zawiadomił, że wkrótce ruszymy w drogę.
— Czyż ja podołam tym trudom, po śnie dwugodzinnym? Myśl ta wielce mnie zakłopotała. Ale ponieważ nie było dwóch alternatyw do wyboru, więc myśléć o tém przestałem i pobiegłem za towarzyszami wyprawy, którzy po bohatérsku, zdjąwszy z siebie w takiém zimnie palta i serdaki, myli się w potoku. Poskoczyliśmy potém bardzo raźnie na śniadanie, składające się z herbaty i chléba z masłem.
— Cóż pan profesor sądzi o pogodzie, zapytałem dr. Ch.
Poznałem po minie, że jakoś nie bardzo dowierza jéj stałości.
— Spodziewam się, że dziś jeszcze będzie dészcz padał, ale nieprędko; może mu się jeszcze wymkniemy.
Spojrzałem dookoła. Niewielką część sklepienia niebieskiego można było widziéć. Byliśmy jakby w kadzi, z któréj kilka klepek odpadło. Widziałem tylko nad sobą pogodne niebo i lekko zaróżowione od wschodzącego słońca wierzchołki gór.
Dochodziła już piąta, puściliśmy się więc w dalszą drogę.








  1. Kolébą, nazywają górale szałas drewniany, skąd znaczenie jego rozciągnięte zostało na namiot, dach skalisty itd. Baca jest przedsiębiorcą karmienia i dojenia owiec przez lato. Juchas znaczy pasterz.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.