Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką
Podtytuł Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1877
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Na Wagę! — Miłe wspomnienie niebezpiecznéj chwili. — Staw przy dobréj woli zielony. — Śniég. — Lux a non lucendo. — Głazy ruchome. — Śmiało ale ostrożnie! — Na Wadze. — Odpoczynek. — Charakterystyka wnętrza Tatr. — Na Rysy! — Bodziec poezyi. — Widok z Rysów. — Obawa o d-ra Chałubińskiego.

— Dokąd teraz idziemy? zapytałem p. Ludwika, który już tę drogę odbywał.
— Najprzód do Zielonego stawu, tu zaraz na pierwszym tarasie znajdującego się, a następnie na Wagę.
— Cóż to jest Waga? Szczyt?
— Nie, tylko przełęcz. Miłe mam wspomnienie, dodał p. Ludwik, z przeszłorocznéj wycieczki na Wagę.
— Ciekawym usłyszéć.
— Byliśmy już prawie u celu, gdy jeden z towarzyszy, idąc nieostróżnie strącił ogromny głaz w miejscu takiém, że, nawet mając dość czasu do usunięcia się, nie moglibyśmy się usunąć. Włosy nam się zjeżyły na głowie, głosy przerażenia wyrwały się z wielu ust, ale na szczęście kamień przeleciał obok, drasnąwszy tylko co najwyżéj jednego czy dwóch ludzi mniejszemi odłamkami, na które się rozprysnął.
— Będziemy zapewne tamtędy przechodzili?
— Naturalnie.
— I może nam się to samo wydarzyć?
— Dla czegoby nie. — Ale, to był przypadek, skutek nieostróżności; jeśli tylko będziemy ścisłym szeregiem postępowali to nic złego stać się nie może — dodał, sądząc, że mnie to „miłe“ wspomnienie zastraszy.
— Nie lękaj się pan, rzekłem, o moję odwagę. Według mnie, każdy człowiek powinien być zawsze na wszystko przygotowany, — cóż dopiéro w górach! Jeśli tam ludzie chodzą, więc przejście jest możliwe, a ponieważ nie sądzę, żebym należał do niezręcznych turystów, więc nie myślę o możliwém niebezpieczeństwie.
Szliśmy po dużych kamieniach, po których stąpać należy nie tylko nogami ale i okiem. Idąc bez uwagi bardzo łatwo się potknąć. Przerwałem więc rozmowę i pomyślałem sobie w duchu, że więcéj się lękam braku sił po nocy nieprzespanéj, aniżeli przejść niebezpiecznych, gdzie nietyle potrzeba siły, ile ostróżności i zręczności.
Wkrótce dotarliśmy do stawu zielonego, który jest tak samo ciemnogranatowym, jak wszelkie niemal stawy w Tatrach. Przy znacznéj jednak dozie dobréj woli, spostrzegłem, że jest on przy brzegach zielonawy.
Stamtąd, znowu idąc po stoczonych z boków gór kamieniach, dość spadzistą drogę tworzących, doszliśmy wkrótce do śniegu; w wielu bowiem miejscach w Tatrach, ocienionych, lub na północ albo téż północ-wschód zwróconych, śniég utrzymuje się przez całe lato. Płat na który wstąpiliśmy nie był śniegiem zlodowaciałym, tak jak się to zwykle w Tatrach zdarza, lecz nieco na powierzchni stopniałym, ustępował więc cokolwiek pod naciskiem stóp.
Szliśmy jedną nogą po kamieniach, a drugą po śliskim śniegu, niechcąc na téj niepewnéj podstawie obu nóg opiérać. Niezadługo jednak musieliśmy się na to zdecydować. Stawialiśmy więc stopy w ślady, wyciśnięte przez osoby idące przed nami.
Nietyle mi dokuczała pochyłość tego płatu oraz jego śliskość, ile wilgotność. Buty moje zaczęły przepuszczać wodę.
— Czemużeś pan nie kazał łojem butów wysmarować, zapytał p. Ludwik. Poznałem w téj chwili o ile wyższą była prosta świéca łojowa nad stearynową i żałowałem szczerze a mocno, żem się przed wycieczką nie przyznał profesorowi do braku łojówki.
Po półgodzinném co najmniéj chodzeniu po spadzistym śniegu zwróciliśmy się na prawo i znowu na głazy weszliśmy. Droga była dla mnie przyjemniejszą, bo suchszą, ale coraz stawała się trudniejszą. Przybyliśmy wreszcie do występu skały, gdzie już rąk użyć trzeba było. Wdzieraliśmy się po nim dość długo, po największéj części na czworakach, gdyż skała była tak gładką, że trudno było nieraz znaléść punkt oparcia dla stóp. Wreszcie skończyła się lita skała i weszliśmy na głazy ruchome.
— Trzymać się w ścisłym szeregu, zakomenderował profesor.
— Oto tu jest owo miejsce, zawołał pan Ludwik, gdzie w przeszłym roku skała się zwaliła.
— Ach, mój Luciu, odezwał się prof. Chałubiński, z wyrazem przykrości w twarzy, nie wspominaj tego okropnego wypadku, bo mi staje przed oczyma chwila, w któréj kilku z nas uważałem za straconych!
Odezwanie się to nieustraszonego turysty zrobiło sensacyą w moim umyśle.
— Panowie, dodał doktór, w ścisłym szeregu, noga za nogą ostrożnie!
Starałem się wszystkie moje zmysły wtłoczyć w nogi. Szedłem więcéj oczyma, niż stopami.
— Ot, z za tego występu.... zaczął pan Ludwik.
— Luciu! późniéj panom opowiész.
— Jużem słyszał, rzekłem, lękając się oczu oderwać od kamieni, na które trzeba było wstąpić..
— No więc śmiało, ale ostrożnie, zakonkludował profesor, uśmiechem dodając nam odwagi.
Szliśmy téż śmiało a ostrożnie i przebyliśmy szczęśliwie to miejsce, wywołujące tak przykre dla profesora wspomnienie niebezpieczeństwa, w którém się kilku towarzyszy jego znajdowało i niezadługo potém znużeni i zziajani, bez sił prawie (stosuje się to przynajmniéj do p. W. i do mnie) znaleźliśmy się na przełęczy zwanéj Wagą.
Było około dziesiątéj. Więc 5 godzin wspinaliśmy się na Wagę, wyszedłszy z nad czeskiego stawu.
Zaprawdę poważna ta Waga! Obwinąwszy się w pled dla ochrony od zimnego wiatru, który bardzo silnym bywa na tych wysokościach, rzuciłem się w porosłą trawą kotlinkę na urwisku. Zamknąłem oczy, pragnąc wypoczynku dla wszystkich zmysłów. Sądziłem, że będę tak leżał z godzinę, ale już po kilku minutach pierwszy najsilniejszy napad znużenia przeminął. Otworzyłem oczy i spojrzałem przed siebie. Widok był czarujący. Przed sobą miałem „Ganek,“ szczyt zupełnie niedostępny, drażniący oczy każdego „porządniejszego turysty“, z prawéj strony — „Wysoką“ wprawdzie nie najwyższą w Tatrach, ale odznaczającą się przystępem jednym z najtrudniejszych. Z lewéj były „Rysy nad Morskiém Okiem,“ a wszystkie te szczyty wychylały swe głowy z pośród wzbałwanionego morza skał, obsypanych u podstaw stoczonemi z wierzchów kamieniami, lub śniegiem.
Pusto i smutno jest w téj okolicy, tak jak w ogóle w tych punktach Tatr, gdzie drzewo, ani krzew utrzymać się nie może. Gdzie spojrzysz, szary ponury kamień zatrzymuje twój wzrok. Nie zobaczysz ani ptaszka nad głową, ani muszka nawet nie siądzie ci na twarzy. Pragnąłbyś ją widzieć wśród téj martwoty, jako coś żyjącego. Ale i ona unika ruiny i ona bowiem zmarłaby zgłodzona w tym labiryncie skał ku niebu strzelających, zginęłaby, tak jak ty wędrowcze, gdybyś się w tém pustkowiu znalazł bez chleba i bez przewodnika.
Jest to zaiste obraz świata zmartwiałego — majestatycznie ponury, wielki swą dzikością, straszny martwotą. Człowiek czuje się tam tak obcym, jak obcymby się poczuł na martwym, bezwodnym, skalistym księżycu. Doré miałby tu doskonały materyał do ilustracyi piekła Dantego. Gdy pierwszy raz wstąpisz w tę krainę kamieni, gdzie straszna cisza przerywana jest tylko dzikim poświstem wichru, lub hukiem gromu, jesteś przerażony i instynktownie stajesz jak wryty, bo czujesz, żeś wszedł do krainy zawalonéj gruzami zamarłego świata, lub będącéj areną tytanicznéj gry żywiołów, które po wielu wiekach przemienią tę okropną i jałową jednostajność w świat dla roślin, zwierząt i ludzi.
Ze wszystkich stron martwa ta pustka przemawia do ciebie niejako dumnie, majestatycznie, groźnie, z przerażającą impozycyą: „zdala się trzymaj niewtajemniczony;“ i ty rozumiész tę niemą przemowę, doznajesz bojaźni, jakbyś wszedł do ukrytéj pracowni groźnego mistrza, który ci podpatrzenie tajemnicy srogą karą zagroził, lub jak gdybyś odchylił zasłonę Izydy i czekał na męki okropne, na opisanie których słów nie ma nawet legenda. To biblijna dolina jęków, wołasz i szukasz na okół ognistego napisu, który Dante na wrotach piekła wyczytał: głosek nie widzisz, lecz treść jego czytasz wszędzie, martwota z zewsząd ją zieje.
Gdym przed dwoma laty, po pięknych romantycznych, sielankowo-miłych, ożywionych bujną roślinnością widokach w dolinie Kościeliskiéj i Strążyskiéj, ujrzał się pierwszy raz w podobném pustkowiu, oddech zamarł mi w piersiach, oczy się znieruchomiły, struchlały niemal nie mogłem oczu oderwać od obrazu śmierci powszechnéj, który wzbudzając we mnie niewytłómaczoną trwogę magnetyzował jednak całą mą istotę, jak śmiercią ziejący wzrok węża wiewiórkę. Nogi możeby się cofnęły, ale wzrok, przykuty łańcuchem niebywałych wrażeń, trzymał je na uwięzi. Pochłaniałem dziki amfiteatr oczyma, a raczéj on mnie pochłonął, bo mi podciął podstawy refleksyi, prawie świadomości pozbawił i uczynił mnie bierném narzędziem, aparatem optycznym, w którym się obrazy rysują, a który ich rozbiérać i porównywać z dawniejszemi nie może.
Naturalnie, że olśnienie takie, jeżeli olśnieniem wolno nazwać działanie potęg ujemnych, jest tylko chwilowe. Porwane i przykute do przerażającego obrazu zmysły przechodzą wreszcie pod władzę świadomości. Zaczyna się człowiek oryentować, przypominać, że przyszedł z dolin dzierganych kwieciem, z miast ruchem kipiących, że wróci tam, gdzie życie wszystkie swe czary roztacza, przypomina sobie, że jest tu gościem chwilowym, którego tylko głód wrażeń przywiódł w krainę zniszczenia. Przeciwstawia więc przeszłość i przyszłość chwili obecnéj i... zaczyna myśléć objektywnie.
Objektywność zaś poczyna natychmiast nazywać, okréślać, porównywać i rozumować. Porównywasz, jaki wyraz jest właściwszy na kontury skał czy poszarpane, czy wyszczerbione, wyzębiane, lub porwane. Przekonywasz się, że nie masz dokładnego wyrazu na oznaczenie ogólnego charakteru widoku, który na tobie tak silne uczynił wrażenie. Martwy chłód, dzika wielkość, ponura majestatyczność, przerażająca wspaniałość — wszystko to tylko w części oddaje wrażenie jakiegoś doznał, i choć złączone w jedno wydaje coś przybliżonego do całości obrazu, jednakże czujesz, żeś powiedział niewszystko. Rozpoczynasz więc poszukiwania w pamięci, sądząc, że znajdujesz u poetów wyrażenia, które do twego widoku przystaną. Utkwił ci tylko w umyśle wiersz Pola; jeśli go obraz obecny z archiwum twego umysłu na wierzch wydobył — to nie darmo; musi w nim być wiele prawdy:

Górą nad mgłami, kolczasto szarpane
Straszyły jak duchy turniska,
Olbrzymie, wyrosłe z powodzi obłoków
Poczwarne jak widma sumienia
Samotne śród ziemi jak słowa proroków
A wielkie jak słowa stworzenia!

Gdym sobie przypomniał te słowa, postać Pola stanęła przedemną okolona jakimś blaskiem, z którym mi się przedtém nigdy nie przedstawiała. W téj chwili sprawdziłem, że Pol jest poetą natury, że umié wkładać słowa w usta skał, abyśmy je rozumieli. On odgadł tajniki Tatr, wytłómaczył nam na nasz język hieroglify, któremi do nas mówią, bo z skałami przestawał, zżył się z niemi i podsłuchiwał je uchem syna natury.
Prawem kontrastu przyszedł mi na pamięć wiersz Deotymy, który przeczytałem w jednym z opisów Tatr jako cytatę:

Jak mieniące pióra pawie
Tak się mieni wachlarz gór;
W Tatrach świeci staw przy stawie
Jakby oczy pawich piór.

Na wachlarz — zgoda, pomyślałem; porównanie stawów do ócz pawich piór także jest udatne, lecz analogia pomiędzy wachlarzem skał jednostajnie szarych, odrapanych z mieniącemi się piórami pawiemi, wydała mi się mniéj stosowną — chyba że Deotyma nigdy w samém łonie Tatr nie była i odmalowywała tylko niższe ich, zielone odgałęzienia. I rzeczywiście zdaje się, że poetka, która jak zobaczymy umié czuć widoki natury, tylko na wózku zwiédzała Tatry.
— Pijta wartko! usłyszałem nad sobą głos Roja, podającego mi herbatę.
Spostrzegłszy, że niedaleko odemnie siedzący profesor nie pije, rzekłem do Wojtka.
— A dajcież profesorowi!
— Zaraz, zaraz, mój panie, odrzekł profesor. Pozwólcie mi najprzód skończyć robotę.
Spojrzałem na niego. Był jeszcze zajęty układaniem i znaczeniem mchów, do czego się zabrał w chwili, gdyśmy weszli na Wagę. Czynił to tak spokojnie i uważnie, jakby nie przebył kilkogodzinnéj drogi. Przez cały ten czas nie położył się na trawie, choć zaleca leżenie jako jedyny sposób wypoczynku po silném strudzeniu. Ja, który wychodząc z domu, postanowiłem sobie notować szczegóły podróży, nie zdobyłem się nawet na sięgnięcie po notyskę i ołówek, doktór zaś nie pozwolił sobie użyć odpoczynku, napić się herbaty, dopóki nie uporządkował zebranych na drodze mchów. Wstydziłem się za siebie i jeszcze wyższy szacunek uczułem dla profesora. W téj energii i w tym porządku, rzekłem do siebie, leży część tajemnicy jego stanowiska pomiędzy ludźmi; — trzeba go naśladować, pomyślałem bardzo szczerze, i wziąłem — nie książeczkę i ołówek, lecz szklankę herbaty.
— Zapamiętam przecięż do wieczora, tłómaczyłem sobie. Lecz tego lenistwa dotąd odżałować nie mogę.
Sprawiedliwość jednak względem siebie samego każe mi przyznać, że nie zupełnie zawiniłem. Lenistwo to miało pewne uzasadnione podstawy. Czym się tu wybrał, dla notowania? Niech przynajmniéj tutaj odpocznę i oddam się całkowicie prądowi wrażeń, rzekłem duchowi porządku, który mi kazał notować. Spytajcie się literatów, czy nie miałem racyi.
Odpoczynek nie trwał dłużéj jak pół godziny. Ku wielkiemu memu zdumieniu odzyskałem wszystkie siły, choć w chwili przybycia na Wagę sądziłem, że stałem się na kilka godzin niezdolnym do marszu. Poszedłem za pp. Chałubińskiemi na prawo, nie wiedząc gdzie idą i nie mogąc się o cel ich zboczenia zapytać, gdyż wyruszyli wtedy jeszcze gdym w najlepsze spożywał dary Boże. Słyszałem wprawdzie, że profesor mówił Rojowi, iż prawdopodobnie powróci na Wagę, skąd się udamy do Mięguszowieckiéj doliny, ale nie wiedziałem dokąd zmierza. Zdawało mi się, że to zboczenie nie zabierze dużo czasu, że potrwa co najwyżéj kwadrans, gdyż na lewo rozciągała się dość pozioma równia pochyła, założona stosunkowo równo płaskiemi odłamami skał, która się ostro kończyła. Z początku, dla oszczędności sił, nie miałem zamiaru pójść na nią, gdyż profesor odchodząc rzucił słówko, iż kto zmęczony niech na Wadze poczeka. Sądziłem więc, że nic tam nie ma ciekawego i że profesora prowadzi tylko chęć rozejrzenia się i ztamtego, choć może nieważnego punktu, po okolicy. Jednakże i moja ciekawość przemogła tém bardziéj, że uważałem cel za bliski. Sądziłem, że nie więcéj przejść potrzeba jak przez długość Saskiego ogrodu. Tymczasem doznałem wielkiéj niespodzianki zarówno co do długości drogi jak i widoku, który się na jéj końcu oczom moim przedstawił.
Szło się rzeczywiście dość wygodnie, bo ani wielkich kroków nie potrzeba było robić, ani téż równowaga ciała nie ulegała częstym zachwianiom. Ale droga była bardzo długa. Już pół godziny szedłem, a byłem ledwie na jéj połowie. Nadto, choć z Wagi widziałem dobrze całą tę równię pochyłą, — przynajmniéj tak mi się zdawało, — na środku jéj nie wiedziałem już gdzie postąpić. A szedłem bez przewodnika, pewny będąc, że to zboczenie jest igraszką. Zacząłem więc wołać. Usłyszałem słaby głos, lecz nie mogłem odróżnić brzmienia wyrazów. Wdrapałem się więc na jakieś wywyższenie, z którego zobaczyłem przewodnika zostawionego dla mnie na drodze przez profesora. Kierując się według jego znaków przeszedłem na lewy brzeg pochyłości, gdzie już droga nie była tak równą. Trzeba było zejść na dół, po wąskim gzémsie, aby wejść znowu na górę. Wreszcie przybyłem do rozpadliny, nad którą sterczał garb skały. Objąwszy go, według rady przewodnika ramionami, przeszedłem przez 3 stopową szczelinę, mając pod sobą i o kilka cali za sobą głęboką przepaść.
— O o! oni śmiało chodzą, rzekł przewodnik, bo drugi pan to stanie nad przepaścią i drży. Trzeba mu wtedy kazać zamknąć oczy i przeprowadzić go nad przepaścią za rękę. A panu nie ćmi się w głowie?
— Nic a nic; najmniejszego zawrotu nigdy nie doznaję.
— A to dobrze, to pan wszędzie chodzić może.
Byłem uczciwie zmęczony, lecz ten pochlebny dla mnie sąd górala dodał mi tak silnego bodźca, że bez odpoczynku poszedłem daléj. Poczułem w sobie duch Tatrzanina, sądziłem, że zdałem egzamin maturitatis, i zacząłem sobie po cichu deklamować wiersz Anczyca:

Hej za mną w Tatry! w ziemię czarów
Na strome szczyty gór!
Okiem rozbijem dal obszarów,
Czołami sięgniem chmur!
Po nad przepaście nasza droga
Odważnie bracie mój
Od ludzi daléj, bliżéj Boga
Ha, już jesteśmy, stój!

Powtarzałem sobie ciągle ten wiersz, kipiący śmiałością i dzielnością, czując, że działa tak na mnie, jak muzyka na wojsko podczas marszów forsownych. Mając nim umysł zupełnie zajęty, a oczy przykute do skał pod nogami, nie oglądałem wokoło. Gdym stanął wreszcie na cyplu, na którym znajdowali się już pp. Chałubińscy z przewodnikami, widok który się przedemną roztoczył uderzył mnie niezwykle. Ujrzałem się nagle na wierzchołku jednym z wyższych, który pozornie wydawał się równym, a może i wyższym od najwyższych. Wokół mnie falowało morze skał. Byłem w środku koła, a ze wszystkich stron zbiegały się ku mnie promienie od wyniosłości i dolin. Widziałem z lotu ptaka, wszystkie najwyższe szczyty, szturmujące do nieba, jak skamieniałe tytany, widziałem ich kształty, stożkowe, ostre, lub szerokie i krępe, ich rozmieszczenie, ogólne stosunki; widziałem jeziora czarném okiem na nas patrzące, widziałem wszystko, co tylko objąć można okiem z jednego punktu, dającego bezwarunkowo najobszerniejszy i najpiękniejszy widok w Tatrach.
Powietrze było czyste. Ani jednéj chmurki nad głową lub pod nogami nie było widać. Cały więc obraz rzucających się ku niebu fal skalnego morza rysował się jasno. Dalsze tylko kontury były jakby mgłą przysłonięte; wzrok nie mógł przebić tak grubych, warstw powietrza, zdawało się, że powietrze z odległością gęstnieje.
Spojrzałem pod stopy swoje. Nagła zmiana dekoracyi. Wzrok krótko tylko spadał w jakiś jar olbrzymi wśród nagich i martwych skał. Uderzył wkrótce o zwierciadło wody Morskiego Oka i spłynął na zieloną dolinę obramowaną z boków ciemnym borem świerków. Zobaczyliśmy nawet schronisko nad brzegiem jeziora. Tam byli ludzie.
Huknęliśmy wszyscy z siłą na jaką nas stać było. Roj wypalił z rewolweru. Okrzyk i huk rozpełzł się po skałach, ale odpowiedzi nie słyszeliśmy. Zapewne była, lecz nie zmogła odległości.
— Profesorze, rzekłem, to jest chyba najpiękniejszy widok w Tatrach. Będąc tu tylko, można sobie powiedziéć widziałem Tatry.
— Bezwarunkowo. Przecz szczególna, Rysy, na których jesteśmy nie są wcale najwyższemi w Tatrach, bo wznoszą się tylko na 2.311 metrów, czyli nie wiele więcéj jak 7.300 stóp wiedeńskich. Widok więc ten zawdzięczamy centralnemu Rysów położeniu.
To rzekłszy profesor wpił wzrok w dal, starając się utrwalić w swéj pamięci najdrobniejsze szczegóły stosunków grzbietów i dolin. Już dawno widok ogólny nie ma dla niego przeważnego interesu, stara się on teraz poznać kształty szczytów, jak się z różnych stron przedstawiają, kierunki dolin i ich szczegółowe stosunki.
Wierzchołek na którym siedzieliśmy nie był z litéj skały, lecz potrzaskany na duże kańciaste głazy, leżące jeden na drugim. Powierzchnia wynosiła nie wiele więcéj jak sążeń kwadratowy. Trzeba więc było ostróżnie zachowywać się na tym szczycie. Tymczasem profesor zeszedł na sam jego brzeg i tak zatopił swój wzrok w stronę, gdzie najwyższy z szczytów, Gierlach (2.659 m., 8.414 stóp) wznosi swe czoło, że zapomniał widocznie, gdzie stoi, bo nie patrząc posunął się na bok. Zachwiał się nieco. Chciałem krzyknąć instynktownie, lecz głos mnie w piersi zamarł. Jednakże profesor w oka mgnieniu odzyskał równowagę. Po chwili znowu się zachwiał — i znowu poczułem jakby mnie kto hakiem szarpnął za cały systemat nerwowy. Ostrzeżenie z mojéj strony byłoby z pewnością nieusłuchaném, profesor skarciłby mnie niezawodnie za brak zaufania jego doświadczeniu i śmiałby się jako z nowicyusza. „Przecięż profesor nie jest dzieckiem, pomyślałem, i wié co robi.“ Milczałem więc i wyciągnąłem się znowu wygodnie na kilku głazach, bynajmniéj płaszczyzny niestanowiących.
Jednakże nie mogłem się uspokoić, dopóki profesor nie usiadł. I potém nawet długo jeszcze nerwy moje nie mogły powrócić do równowagi. Być może, iż zmęczenie przyczyniło się do tego, — ale drżałem.
Pan Ludwik przez cały czas téj nieméj kilkuminutowéj sceny patrzył w inną stronę, rozpytując się Tatara o nazwy pomniejszych szczytów. Dobrze, iż jéj nie widział, bo uczucie synowskie jeszcze większym wstrząśnieniom by uległo.
— Pan profesor tak mało ostróżności zachowuje, rzekłem, nie mogąc się już wstrzymać od uwag.
— Gdzie, kiedy?
— A tutaj ot, nie patrząc stąpał pan i zachwiał się parę razy.
— Ech! to nic.
Nie było na to co odpowiedziéć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.