Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką
Podtytuł Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1877
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.
Po przekątni. — Gdzie droga? — „Puszcza!“ — Żleb. — Obsuwające się kamienie nad głową i pod nogami. — Jazda po śniegu bez sań. — Moje zakłopotanie. — Dolina Mięguszowiecka. — — Przełęcz Mięguszowiecka. — Droga po skrawku skały. — Co znaczy wyraz „bezpiecznie.“ — Taras. — Znowu nie znamy drogi. — Obawa zmroku. — Szalony pośpiech. — Nareszcie! — Ale jeszcze nie..... — Spóźnienie się p. W. — Burza nadchodzi! — Przesada poetyczna pewnéj autorki w obec rzeczywistości. — Czém przepłyniemy? Trzeba iść jeszcze. — Dach nad nami! — Zbudzenie śpiących. — Przygoda pp. G. i D. — Przestrach z powodu niewinnego mléka. — Nocleg na podłodze.

Ruszyliśmy wkrótce z miejsca. Z początku szliśmy tą samą drogą, którąśmy przyszli, ale profesor spostrzegłszy, czy téż domyśliwszy się, że pozostali na Wadze poszli w dalszą drogę, rzekł:
— Pocóż mamy wracać na Wagę, kiedy można iść bliższą drogą. Nieprawdaż, panie Bronisławie?
— Naturalnie, rzekłem ucieszony, sądząc żem zyskał z godzinę drogi.
— Więc pójdziemy sobie ot tak przekątnią.
Gdyby to nie była pierwsza moja wycieczka z dr. Chałubińskim, to z pewnością zapytałbym się: — „A czy pan profesor, lub który z przewodników zna drogę według téj przekątni?“ W takim razie z pewnością usłyszałbym odpowiedź.
— Nie, ale pocóż mamy chodzić zwykłemi drogami, przecięż poradzimy sobie.
Jabym zaś na to odpowiedział.
— Zapewne, ale wolę pójść z moim przewodnikiem przez Wagę, choć to dłuższa droga....
Że zaś byłem niedoświadczony, więc bardzo się ucieszyłem, bo w prostocie ducha sądziłem, że po przekątni droga będzie krótszą i łatwiejszą.
Z początku szliśmy, po naturalnie niewygodnéj, ale bezpiecznéj drodze; wreszcie przychodzimy do miejsca takiego, że ani myśléć o zejściu.
— Szymek, Wojtek, zawołał profesor, którędy tu lepiéj obejść na prawo czy na lewo.
Szymek Tatar twierdził stanowczo, że trzeba się udać na lewo ku Wadze, przejść przez krawędź góry i dopiéro zejść na dół. Poszedł téż tam szukać drogi.
Kilku górali udało się na prawo. Ponieważ nie byli to pierwszorzędni przewodnicy, więc nie poszliśmy za nimi.
Wreszcie Roj, chcąc znaléść najkrótszą drogę, zboczył cokolwiek na lewo, nie dochodząc do owéj krawędzi góry, za którą poszedł Tatar.
Po kwadransie przyniesiono nam wiadomość od Tatara i Roja, że „puszcza.“
„Puszcza“ — znaczy: można zejść. Udaliśmy się za Rojem, gdyż kierunek, w którym poszedł, bardziéj był zbliżonym do przekątni idealnie nakreślonéj.
Droga była fatalna. Szliśmy po żlebie[1] zawalonym kamieniami kołyszącemi się, tak, że trzeba było całą uwagę skupić, aby utrzymać równowagę. Ale w dalszym ciągu żleba nie było już tak źle; stało się jeszcze gorzéj. Spadzistość była tak wielka, że musieliśmy się trzymać kamiennego żebra, biegnącego na dół bardzo stromo. Lewy bok jego był wielce zniszczony, zrujnowany, więc przedstawiał dużo chropowatości, za które można było chwytać rękami. Wzdłuż niego ciągnęła, się rynna, rynną tą schodziliśmy. W wielu miejscach była gładką, w innych leżały kamienie, które za lada naciśnięciem obsuwały się. Nadto boki jéj były tak potrzaskane, że sterczące z nich kamienie wysuwały się często, gdy się ich kto ręką chwycił. Trzeba więc było postępować, a raczéj zsuwać się po niéj z największą ostróżnością, trzeba było każdy kamień ręką lub nogą próbować, aby samemu nie spaść i nie strącić towarzyszy naprzód idących. A szło nas tędy z pięć osób, góral zaś, zamykając nasz orszak miał skrzydła o których wyżéj wspomniałem. Ponieważ bezpośrednio przed nim szedłem, więc byłem w ciągłéj obawie, aby skrzydłami nie strącił kamienia.
Przebyliśmy jednak ten niebezpieczny żleb bardzo szczęśliwie. Kilką tylko razy obsunęły się niewielkie kamienie. Sam nawet, pomimo największéj, ostróżności, zrzuciłem kamień na nogi profesora, który szedł przedemną o dwa kroki, ale, ponieważ na tak krótkiéj przestrzeni, kamień nie zdołał się rozpędzić, więc uderzenie było słabe, tak, że profesor nawet bólu nie doznał. Zawołał tylko jak zwykle w takich miejscach:
— Uważnie, ścisłym szeregiem!
Przedostaliśmy się potém na powierzchnią równą, bez odłamów, niegrożącą już spadkiem kamieni, ale za to gładką, jak dach pochyloną i w wielu miejscach zwilżoną przez źródła z nad niéj bijące. Nie posuwaliśmy się po niéj na dół, lecz w szerz, bo poniżéj była ściętą pionowo. Na szczęście droga po tym dachu nie była zbyt długą i po kilku aktach zręczności, przy których nie trudno było nabawić się kalectwa, stanęliśmy nad śniegiem.
Uważałem niebezpieczeństwo za minione. Skończyło się tylko na zdarciu butów i spodniego ubrania, oraz nic nieznaczącém pokaleczeniu ręki w kilku miejscach.
— O wy dobrze chodzicie, wy na kozice chodzić możecie, rzekł do mnie Roj.
— Co? zapytałem niedowierzająco.
— O wy doprawdy na kozice możecie chodzić; mało panów tak dobrze chodzi.
Ponieważ dla turysty porównanie ze strzelcami polującymi na kozice jest tyle zaszczytne, jak porównanie żołnierza ze spartaninem, więc wyobrażą sobie czytelnicy, ile mnie ono ucieszyło.
Ukontentowanie to jednak ustąpiło miejsca zakłopotaniu.
Spojrzałem na profesora, który się gotował do przeprawy przez śniég. Góral usiadł na śniegu i wbił przed siebie rękojeść ciupagi (siekierki do podpierania). Za nim usiadł dr. Chałubiński, objąwszy go końcami nóg i wbił również kij w śnieg, dla hamowania prędkości spadku.
Ta dość wesoła jazda wywołała we mnie wielkie zakłopotanie. Miałem zawsze wstręt do zsuwania się po śniegu bez sań, — a cóż dopiéro teraz. Ale nie było czasu do namysłu. Przewodnik zawołał:
— Niech siadają!
— Ale mój Jacku, widzisz... wołałbym zejść pieszo.
— Na nogach nie można; spadną dołu (na dół) na skale (skały). Widziałem, że tu żartów nie ma. Dr. Chałubiński przemknął się przed niemi oczyma jak strzała, przez płat śniegu dłuższy niż plac Saski.
Siadam więc na śniegu, robiąc bonne mine à mauvais jeu. Na środku płatu uciekł mi przewodnik, gdyż za silnie się ciupagą hamowałem. Jechałem więc sam z wielką pompą, tak że stojący na dole zaczęli mi klaskać. Ale nagle zaczęli wołać, że nogi źle trzymam. Rzeczywiście były skupione, w skutek czego — łatwo mogłem się zwrócić plecami na dół, a wtedy jazda byłaby niebezpieczną. Nie domyśliłem się tego z góry, choć to było tak proste. W czas mnie ostrzeżono, bo już zacząłem wykręcać się na bok.
Zjechałem wreszcie na dół bez przypadku i przeszedłszy z wielką ostróżnością po krańcu śniegu, stopionym z dołu, a więc cienkim i nakrywającym często jamy, czyli tworzącym coś w rodzaju wilczych dołów, udałem się za towarzyszami.
Weszliśmy znowu w dolinę taką, jak około stawu Zielonego, gdzie jak górale powiadają:
„Kamień na kamieniu, na kamieniu kamień, a na tym kamieniu kamień na kamieniu.“
Przedstawiała ona tę tylko różnicę, że głazy były ogromne, metr lub kilka metrów średnicy mające, po których trzeba było już to chodzić, już wspinać się, już skakać z jednego na drugi, już zeskakiwać. Po małym odpoczynku, który nam się bardzo należał, przeszliśmy przez niską grań (krawędź) góry do drugiéj części doliny, rozlegającéj się pod szczytem Mięguszowieckim.
Rozłożyliśmy tam watrę i zaczęliśmy ucztować po cygańsku.
Odpoczynek trwał długo, głównie ze względu na p. W., któremu śliwowica wciąż jeszcze dawała się we znaki. Odpoczywaliśmy choć czas naglił, bo chmury zaczęły się pokazywać na horyzoncie a długą drogę jeszcze mieliśmy przed sobą. Wreszcie dr. Chałubiński, zbadawszy puls p. W. i dawszy mu wskazówki, jak ma chodzić, aby się nie zmęczył, dał znak do wymarszu.
Stąd bezpośrednio wejść mieliśmy na wspomnianą już przełęcz Mięguszowiecką, oddzielającą nas teraz od Morskiego Oka.
Przed oczyma naszemi wznosił się uważany do roku bieżącego za niedostępny szczyt Mięguszowiecki. Pierwszy na nim nogę ludzką postawił w Czerwcu r. b. p. Ludwik Chałubiński. Piramida kamienna i bilet wizytowy młodego turysty zostawiony wśród kamieni są dowodem jego bytności.
Skierowaliśmy się ku prawéj stronie i zaczęliśmy się piąć po stroméj pochyłości obrośniętéj trawą. Droga była trudna, długa i dość nudna. Za to, gdyśmy się na przełęcz dostali, wynagrodzeni zostaliśmy po królewsku za jednostajność, która nam od czasu obiadu aż do téj chwili towarzyszyła.
Siedząc na skrawku skały poniżéj przełęczy! lubowaliśmy się dekoracyami Morskiego Oka, które nam się z bliska w szczegółach przedstawiały. U stóp skrawka rostwierała się przepaść przeszło 2.000 stóp głęboka, na dnie któréj ciemniało Morskie Oko, a właściwie Rybie jezioro[2]. Za pomocą lornetki zobaczyliśmy nawet na niém tratwę.
Huknęliśmy kilka razy, strzelaliśmy z rewolweru i rozstawiliśmy się rzędem na przełęczy, aby nas dojrzano z szałasu i wysłano prom ku brzegowi, na który zejść mieliśmy.
Zégarki wskazywały już siódmą, trzeba więc było ruszać, aby zejść przed nocą, w przeciwnym bowiem razie całość naszych członków byłaby bardzo wątpliwą. Posuwaliśmy się na dół najprzód po skrawku, o którym wspomniałem, jakby po skręcie jakiéjś gigantycznéj szruby, lub gzémsie pionowéj ściany. Chodnik ten był wąski i dość ślizki a w niektórych punktach bardzo spadzisty. Z niego zeszliśmy na grań ostrą, najeżoną kolczastemi wyrostkami, na które trzeba było wchodzić, aby następnie zstępować. Dla większéj „pikantności“ grań ta miała z obydwóch stron przepaści, z prawéj ku Morskiemu Oku (czarnemu stawowi) a z lewéj ku tarasowi kamiennemu. Po przebyciu téj nierównéj grani, zstąpiliśmy na ów taras niezbyt wielki. Sądziłem, że już znajduję się nad Morskiém Okiem, że droga do niego nie potrwa dłużéj jak kwadrans. W téj myśli, zacząłem się dziwić ludziom, którzy zejście z téj strony do Rybiego stawu uważają za „Bravourtour.“ Wprawdzie na powyżéj wspomnianym skrawku trzeba było bardzo pewne kroki stawiać, gdyż w wielu miejscach pochylenie się na lewą stronę groziło niebezpieczeństwem, jednakże któż każe turyście przechylić się, kiedy można się nie przechylać? Inna rzecz, gdy kamienie usuwają się z pod nogi, gdy z góry na głowę padają, lub gdy droga jest tak wąską i pochyłą, że potrzeba nadzwyczajnych wysileń i sztuk, aby się nie pochylić. Tam zaś tego wszystkiego nie było. Przy zwykłéj ostróżności, pewności nóg i rąk, osoba niedoznająca zawrotu głowy może przejść bardzo bezpiecznie. Naturalnie wyrazu bezpiecznie używam w znaczeniu alpinistowskiém; miejsce jest bezpieczném wtedy, gdy dobry alpinista może na niém być pewnym siebie; niebezpieczne, gdy nie może być pewnym swego kroku.
Podobnie bezpieczną była téż owa ostra grań, dalsza zaś droga wydawała mi się tylko igraszką.
Ale... doktór Chałubiński, który mnie wyprzedzał, usiadł na skale. Wiedząc, że nie ma czasu do stracenia, bo już dobrze się szarzyło, sądziłem, że czyni to dla tego, że jesteśmy bliżéj celu.
— Cóż to? Odpoczynek? zapytałem.
— Ha cóż robić, kiedyśmy zapomnieli drogi.
— Jakto? i górale nie wiedzą?
— I oni zapomnieli; właśnie rozbiegli się szukać.
Spojrzałem z brzegów tarasu. Boki spadały prawie pionowo. Zrozumiałem, iż zejść ztąd można jedynie przez jakieś nierówne żłoby i skrawki, dające nogom punkt oparcia. Takie miejsce wkrótce znaleziono, ale nie można było być pewnym, czy nie zajdziemy za pół godziny lub za godzinę na jakie urwisko, z którego zejść nie podobna. Posłano więc Józka na zwiady.
Siedzieliśmy tymczasem, a zmrok zapadał...
Wkrótce dano nam znać że „puszcza.“ Zaczęliśmy się tedy zsuwać już to po czémś w rodzaju zrujnowanych kominów, już z ogromnych stopni, utworzonych przez głazy. Najczęściéj trzeba było siadać, na skale, ująć się silnie rękoma i po własnym grzbiecie zsuwać się na dół, aby nogami dostać niższéj skały. Czasami długość ciała nie wystarczała i trzeba było zeskakiwać.
Z początku rad byłem wielce z tego sposobu lokomocyi, gdyż pracujące niemal wyłącznie dotychczas nogi były wyręczane przez ręce i grzbiet prawie w połowie swéj pracy. Ale ponieważ granity wcale nie były wysłane aksamitem i ponieważ droga po tych stopniach była bardzo długą, a miejsca, w które się zstępowało często, bardzo niepewne, więc wkrótce z całego serca zapragnąłem co najrychlejszéj sposobności zwalenia całéj pracy na nogi. Wkrótce téż zdarzyła się taka sposobność. Weszliśmy na strome rozsypisko, po którém z przyjemnością kroczyłem jako po czémś miękkiem. Ustępowania z pod nóg gruzu nie lękałem się już, gdyż przyzwyczaiłem się do niego i zanim znaczna się część jego ze mną obsunęła, już przeskoczyłem na inne miejsce. Prędkość przeciw prędkości — to najlepsza metoda. Używałem jéj w téj chwili więcéj z musu niż z zasady, z góry obmyślonéj; albowiem bardzo się ściemniało...
Nie szedłem już, lecz biegłem, dobrze wiedząc co znaczy być zaskoczonym w tém miejscu przez ciemność. Profesor znacznie mnie wyprzedził i kazał rozłożyć na brzegu Morskiego Oka watrę: abyśmy wiedzieli dokąd udać się mamy. Szedłem sam z góralem, który podobnie jak ja piérwszy raz był na téj drodze.
Czasami nie wiedzieliśmy którędy iść. Wtedy Jacek nachylał się i szukał śladów nóg na kamieniach. Na gruzie łatwo je znaleść, gdyż pozostają pewne zagłębienia od wyślizgnięć. Ale na wielkich głazach granitowych....? Czasami zatrzymywałem się i mówiłem.
— Nie, chyba tędy oni nie szli.
— Szli, bo jest perć.
— Jaka perć?
Przecięż raz przeszedłszy po gruncie nie wydeptali perci.
— O! niech patrzą, jest perć!
— Nachyliłem się wtedy i zobaczyłem leciutkie zaczernienie od ziemi startéj z podeszew, gdzieś wyżéj w szczelinach w błocie umaczanych. Czasami nawet i takiego zaczernienia nie mogłem dostrzedz, gdyż ziemia dawno się ze skóry starła, a jednak Jacek utrzymywał, że jest perć — i rzeczywiście dobrze prowadził.
Wkrótce zobaczyłem ogień po prawéj stronie.
Przebiegliśmy następnie szczęśliwie przez ślizką, trawiastą łatę, ciemniejącą na szarém tle piazgów i weszliśmy znowu na kupę wielkich odłamów kamieni. Pochyłość już nie była stromą i za dnia, przy obfitości czasu, można nią było zejść bardzo wygodnie. Ale byłem już zmęczony forsownym marszem, a szarość zmroku coraz bardziéj ciemniała.
Trzeba więc było biedz daléj, dopóki jako tako widziało się cośkolwiek. Skakałem z kamienia na kamień, a raczéj rzucałem się, wprawiwszy nogi w ruch wahadłowy, gdyż skakać według prawideł nie mogłem. Spadałem ze skały na skałę, jakby na sztywnych szczudłach. Wiedziałem, że takie twarde spadanie to na jednę to na drugą nogę uczyni mnie na kilka dni niezdolnym do chodzenia, ale innego wyboru nie miałem. Mięśnie były tak zmęczone, że lekkie skoki stały się niepewnemi.
Po pewnym czasie w kolanach i nad kolanami czułem ból tak dotkliwy, żem zrezygnował się na wszystko i postanowiłem odpocząć.
— Panie, panie, zawołał Jacek, nie można, bo noc.
Ton jego mowy kazał mi się zrzec zamiaru. Biegłem daléj już nie siłą, lecz wolą.
Ciemność zapadła do tego stopnia, że już wcale nie widziałem konturów kamieni. Szarzyły mi się tylko przed oczyma. Rzucałem się na nie, jak machina, pędem nabytym, nie wiedząc czy nie stąpię na pochyłość z któréj się obsunę. Potykałem się, padałem na kolana, ale zawsze tak szczęśliwie, że członki moje pozostały w całości. Kij ostro okuty stanowił dla mnie trzecią nogę, może lepszą w téj chwili od naturalnych. Bez niego, absolutném niepodobieństwem byłoby posuwać się daléj. Zmrok wstąpił w swą ostatnią fazę ołowianéj szarości. Niebo zasnuło się chmurami, które noc przyspieszały. Za chwilę ciemność zastąpi ostatnie ślady dnia.
— Już nieprecz, nieprecz (niedaleko) pocieszał mnie Jacek.
Choć zimno było dotkliwe, pot lał się ze mnie strumieniami, płuca wzdymały jak miechy kowalskie, a muskuły pracujące były niemal zdrętwiałe. Wreszcie spostrzegłem przed sobą coś ciemnego, ...trawę. Ucieszyłem się jak żeglarz, który do lądu przybija. Ale to nie był ląd, lecz mare sargassum! Upragniona trawa rosła wysoko a wśród niéj leżały kamienie, miary największych brukowców. Były ukryte zapewne nawet przy świetle. Trzeba więc było stawiać nogi na oślep, będąc ciągle przygotowanym na to, że się stopa osunie z otoku, lub wpadnie pomiędzy dwa kamienie. Nie było to chodzenie lub skakanie, lecz wpadanie w coś, w czém się gruntu domyślamy. Biegliśmy jednak śmiało, jakby po asfalcie....bo innéj rady nie było. Gdyby nie konieczność, uważałbym to za nierozsądną junakieryą i szaleństwo.
Lecz wszystko ma swe granice. Kamienista trawa skończyła się. Jesteśmy u poziomu Czarnego stawu, czyli Morskiego Oka. Jeszcze kawałek drogi po głazach, jeszcze kilka potknięć i upadków, trochę przedzierania się przez kosodrzewinę... i koniec naszych trudów. Już jesteśmy na wygodnéj ścieżce, która po kilku minutach wyprowadza nas na brzeg wyniesiony, na którym się pali ognisko.
Przyjęto mnie oklaskami i herbatą. Oklask przyjąłem, bo do tego nie potrzeba natężenia muskułów, z herbaty zaś zrezygnowałem, bo trzebaby ją trzymać w ręce. Ja zaś w téj chwili tylko biernym być mogłem.
Położyłem się, chcąc użyć zupełnego odpoczynku, ale profesor nalegał abym się napił herbaty. Napiłem się więc, przemógłszy lenistwo, i natychmiast część sił odzyskałem.
Profesor powinszował mi tego zejścia wśród ciemności, utrzymując, że to jest chef d’oeuvre.
Rzeczywiście były to nie żarty. Nawet i teraz nie może mi się w głowie pomieścić, że w drugim dniu wycieczki, po nocy bezsennéj i po całodzienném zmęczeniu, przebyłem tę drogę w ciemności i przy szalonym prawdziwie pośpiechu, z całemi członkami i maleńkiemu tylko rankami na kolanach oraz starciami na rękach.
— Ale gdyby p. profesor wiedział, rzekłem, co się dzieje z memi nogami?
— Co, rana?
— Ech nie! drobne tylko skaleczenia; ale za to muskuły nóg są tak zbite, jakby je kto drągiem okładał. Zdrętwiały zupełnie.
— To pan abstrahuj od nóg, dodał profesor z uśmiechem.
Wcale mi się wtedy śmiać nie chciało, ale cóż było robić, rzekłem więc.
— Chętniebym poszedł za radą profesora, ale mnie już nogi uprzedziły i abstrahują odemnie, albowiem prawie nie czuję, że są moją własnością.
— Niecnoty! rzekł profesor, chcąc koniecznie myśl moję od nóg oderwać. Napijno się pan herbaty na pocieszenie po ich stracie.
Żartowałem i śmiałem się, ale gdym się zastanowił, że jeszcze pięćset stóp drogi wśród kamieni mamy do Rybiego, gdzie na nas czeka tratwa, że trzeba iść po głazach, po których chodzenie przy świetle wymaga uwagi, zacząłem się śmiać mniéj szczerze.
O téj drodze od Rybiego Jeziora do Morskiego Oka powiada pani Rautenstrauchowa co następuje:
„Jeśli kto chce powziąć o niéj wyobrażenie, niech sobie wystawi trzysta sześciopiętrowych kamieni, jeden na drugim postawionych, w których gdzie niegdzie opadły mur lub jakiś architektoniczny wyskok, zostawia sposobność postawienia połowy stopy, obok przekonania, że za jednym chybionym krokiem, można z samego wierzchołka koziołkiem w Morskiém Oku (Rybiem) się oprzéć.“
Gdyby rzeczywiście tak było, to z pewnością zostalibyśmy na nocleg przy Czarnym stawie, ale droga była o tyle łatwiejsza, o ile większą jest trzysta razy wzięta sześciopiętrowa wysokość, od rzeczywistego wzniesienia Czarnego stawu „nad Morskie Oko,“ t. j. około 500 stóp.
Nie jest jednak, jak powiedziałem, łatwą, szczególniéj w nocy, gdyż trzeba stąpać po głazach, usianych po spadzistości, zmuszających do ciągłéj zmiany kierunku drogi.
A noc była ciemna, niebo pochmurne.
— Gdzieś pan zostawił p. W., zapytał mnie nagle profesor, wielce zaniepokojony jego długą nieobecnością.
— O wysoko! Już na téj ostréj grani znacznie się oddaliłem i ostatnio widziałem go schodzącego z grani na taras.
— Pójdę mu naprzeciw.
— Ależ panie profesorze, po nocy? Niech pójdą górale, bo przecięż pan nie posiada takiego jak oni wzroku.
— Nie, nie, pójdę, bo może będę potrzebny. I poszedł.
Dość długo czekaliśmy smutni na nieobecnych, wołając ciągle hop! hop!
Wreszcie usłyszeliśmy głos przewodnika p. W. i może w pół godziny pojawił p. W., zmęczony co prawda, ale cały. Podziwialiśmy wszyscy jego siły i energią, bo będąc pierwszy raz na podobnéj wycieczce i do tego po owéj śliwowicy, która działała na niego niemal jak trucizna, przemógł te wszystkie trudności, na które nie każdy doświadczony turysta się odważa.
Wyobrażam sobie co miał za przeprawę, kiedy dla mnie, jeszcze przy jakim takim widoku, przedstawiała ona nadzwyczajne trudności. To pewna, że nie chciałby nigdy wżyciu znaléść się w podobnych warunkach.
Należał mu się odpowiedni odpoczynek. Rzucił się więc owinięty pledem na trawę. Ale mu prof. Ch. nie dał spokoju. Kazał mu podawać jednę szklankę herbaty po drugiéj, a p. W. wcale nie odmawiał i wypił tak duszkiem z 6 do 10 szklanek.
Rozmawialiśmy wesoło, chcąc osłodzić p. W. jego nadzwyczajne zmęczenie. Przykładałem się do tego ile mogłem, choć miałem prawo powiedziéć jak Montezuma: i ja nie leżę na różach. Wreszcie prof. Chałubiński, który w ostatnich chwilach rozmowy okazywał jakiś niepokój, zerwał się z trawy i zawołał.
— Panowie już nie podobna dłużéj tu pozostać; trudna rada, ale niepodobna. Za chwilę będzie burza, a mamy jeszcze płynąć na tratwie!
Spojrzałem na profesora, wskazując na leżącego bez sił p. W. Profesor zrozumiał mnie i rzekł: Wiém, ale niepodobna...
Zaledwie to powiedział, a wicher, który i do téj chwili wiał gwałtownie tak się rozszalał, że trudno było utrzymać się na nogach. Rozwścieczony targał drzewa na stoku, spędził chmury, wzburzył wody i splątał wszystko w jeden dziki chaos. Dészcz zaczął padać gęsto i grubemi kroplami.
Obwinęliśmy się szybko w pledy i ruszyliśmy z miejsca ku Rybiemu. Ciemność nie dozwalała widziéć, gdzie się stawia nogę, dészcz uczynił ślizkiemi kamienie, a pledy krępowały ruchy. Bezpieczna ta więc i dość łatwa droga, którą przed dwoma laty przebywałem, stała się dla mnie trudniejszą od najgorszych urwisk. Nogi obute w kamasze z zaokrąglonemi od ostrych skał obcasami, ciągle się obślizgiwały i spadały często pomiędzy dwa kamienie, tak, że cudem tylko nogi nie wykręciłem. Próbowałem iść przy pomocy górala, ale było jeszcze gorzéj. Potykałem się co chwila.
— Ileż wrażeń, ileż wrażeń, odezwał się p. Ludwik. Właśnie téj burzy brakowało!
— Jeszcze teraz brak tylko zwichnięcia, lub złamania nogi, skręcenia karku, lub utonięcia w Rybiém jeziorze, a wspomnienia, szczególniéj w tym ostatnim razie będą zachwycające.
— Jakto? więc panu nie podoba się ten dziki obraz.
— Bardzo mi się będzie podobał w wspomnieniach, a teraz podobałby mi się, pod warunkiem, żebym widział, a przynajmniéj miał nogi zamiast jakichś bolących sztywnych drewien, obutych w wykrzywione kamasze.
Rzeczywiście nóg prawie nie czułem i obawiałem się, żebym któréj nie zwichnął; co chwila wpadałem w jakieś dziury. Wreszcie stanęliśmy nad Rybiem.
— Józek, Józek, Józek! rozległy się wołania z ust wszystkich.
Słychać było tylko szum wiatru i pluskanie fal.
— Józek!
Żadnéj odpowiedzi. Ani tratwy, ani Józka posłanego do pilnowania przewoźników, aby nie odjechali, nie było.
Ha! widać burza ich odegnała i powrócili ku szałasowi.
Pozostała nam więc smutna alternatywa obejścia pieszo brzegu Rybiego ku szałasowi. Droga jest dość równa, lecz usiana a raczéj zawalona kamieniami i gdzieniegdzie pniami. W dzień potrzeba na przejście jéj ze 3 kwadranse.
W nocy, w deszczu, z zdrętwiałemi nieledwie od wysileń nogami z obcasami wykrzywionemi, przeprawa przez nią jest zadaniem trudniejszém, niż wspinanie się po nad przepaściami.
Przebyliśmy tę drogę jakoś szczęśliwie. Ale jak mi się długą wydawała! Zobaczyłem wreszcie po lewéj stronie ziemię; staw się skończył. Sądziłem, żem już przy schronisku.
Ale.... trzeba jeszcze było przebyć rzeczkę Białkę, wypływającą z Rybiego. Most jest dość daleko, więc postanowiono przejść przez kładkę.
Był to pień okrągły, zmurszały, ślizki od deszczu jak lód.
Nie było tak ciemno, żeby nie można było odróżnić wysoko położonego okrąglaka po nad wodą nieco odbłyskującą i szumiącą.
Zatrzymałem się na chwilę. Lecz koło mnie przeszedł prof. Chałubiński, wstąpił na kładkę i po kilku zachwianiach się przeszedł ją bez przypadku.
Przeszedłem więc i ja i p. W. szczęśliwie. Za kładką... była druga kładka już nie z pnia gładkiego, lecz ze świérka cienkiego, gałęzistego, w takim stanie w jakim go ścięto.
Dobywamy ostatka sił i zręczności, przedziéramy się po nim jak przez las, obawiając się tylko, aby się nie przechylił.
Wreszcie o radości! jesteśmy już na miejscu. Roj pali z pistoletu, Sabała zaczyna rzempolić, wchodzimy po błocie wśród kosodrzewiny na małe wzgórze i mamy przed sobą schronisko.
Dach i ściany drewniane! Któż zrozumié co to za roskosz? Czekają nas tam sienniki, lub miękkie igły kosodrzewiny. Tam już nie ma ciemności, kamieni ślizkich, deszczu i kładek karkołomnych, tam można używać błogiéj nirwany!
Ach jakimto zaczarowanym pałacem wydawała mi się z bal zbita chałupa!
Okrzyki nasze i muzyka zbudziły towarzystwo śpiące w schronisku, témbardziéj, że górale zaraz puścili się w tany na trzęsącym się jego ganku. Zaczęto pukać w okienice i wołać:
— Prosimy ciszéj, tu ludzie śpią!
Naturalnie uwzględniliśmy to zupełnie uzasadnione wymaganie i zakazaliśmy góralom hałasować.
Zapalono w sionce światło i kilka osób wyszło dla powitania nas.
— A mąż mój? zapytała z drabiny prowadzącéj na poddasze pani G.
— Gdzie pan G.? Gdzie są panowie G. i D., zawołali zaniepokojonym głosem obecni.
Pytania te do nas były skierowane. Nie mogliśmy jednak na nie odpowiedziéć, gdyż nie widzieliśmy ich.
Pani G. spojrzała badawczo po naszych twarzach i nie mogąc z nich nic o swoim mężu wyczytać strwożyła się wielce. Piękne jéj czarne oczy zalśniły się wilgocią, lecz ani cień jęku nie dał się słyszéć z jéj ust, towarzyszka jéj zalała się rzewnemi łzami. To nie szło o jéj męża, więc mogła płakać.
Osłupieliśmy wszyscy.
— Na Boga! co to jest, co to znaczy? zawołał profesor, — ja nic nie rozumiém.
— Czy panowie tratwą przypłynęli?
— Nie — tratwy nie było.
— Ach! pewno ją burza roztrzaskała, pewnie utonęli.
Zrozumieliśmy wtedy cały stan rzeczy. P. P. G. i D. udali się tratwą na nasze spotkanie i jeszcze nie wrócili.
Zaczęliśmy uspakajać panie, zapewniając, że bałwany nie były wcale zatrważające, że nie zdołałyby tratwy zdruzgotać, że co najwyżéj wiatr odpędził ich w kąt na prawo, skąd przybędą niezadługo, gdyż nawałnica przeszła. Zaręczyliśmy nadto, żeśmy z tamtéj strony widzieli jakiś błysk słaby, jakby zapałki, który był zapewne znakiem danym nam przez pp. D. i G. a który wzięliśmy za światło rozpalone przez juchasa.
Przypuszczania nasze miały pewną zasadę. Zapewnialiśmy więc tak przekonywająco i tak stanowczo, że się panie nieco uspokoiły. Nie chciały jednak pójść na poddasze pomimo przejmującego chłodu, a gdy znaglone niemal przez nas poszły, wróciły za chwilę na ganek.
Wypaliliśmy z pistoletu.
Od strony jeziora żadnéj odpowiedzi. Tylko z wnętrza schroniska huknął ktoś.
— Nie przeszkadzać! My chcemy spać.
— Ależ panowie! tu idzie o danie znaku zaginionym.
Nie dosłyszałem odpowiedzi, ale zdawało mi się, że nie była zbyt grzeczna.
Wypaliliśmy znowu.
I znowu głucho. Tylko świst wiatru, mruczenie lekko kołysanych fal i szelest igieł świerkowych.
Wierciliśmy mrok oczami, i uchem staraliśmy się przedrzéć przez plątaninę dzikich szumów, lecz upłynęła więcéj jak godzina zanim odróżniliśmy jakieś głosy niemartwych potęg.
— To oni! rozległy się okrzyki radości; rzeczywiście po kilkunastu minutach ujrzeliśmy obok siebie zdrowych i całych, tylko nieco zmokłych pp. D. i G., których rzeczywiście wiatr zapędził w to miejsce, gdzieśmy widzieli światełko.
Starali się oni przybić do brzegu pod Czarnym stawem, gdzie chcieli czekać na nas, — lecz nie zdołali oprzéć się nawałnicy.
Wszystkie twarze nagle się rozjaśniły, wszyscy winszowali, witali i — naturalnie — towarzystwo śpiące w schronisku znowu zostało wyrwane z słodkiego stanu zasypiania.
Wreszcie zaczęliśmy myśléć o noclegu. Powiedziano nam, że izby na dole są zapełnione, wdrapaliśmy się więc wszyscy po drabinie pod strych, gdzieśmy już znaleźli na podłodze, przygotowaną dla nas bateryą, złożoną z kilkunastu szklanek mleka. Na cztery osoby to dosyć. Ponieważ nie było tam ani stołka, ani łóżka, ani ławki, ani stołu, ani niczego co jego jest, więc siedliśmy na gołych deskach podłogi. Światło dawała nędzna lampka naftowa, oddalona od nas o trzydzieści kroków.
Nic to jednak nie przeszkadzało naszemu apetytowi. Na widok mleka zapomnieliśmy o zmęczeniu i przygodach. Ucztowaliśmy po sybarycku. Aby wyczerpać wszystkie przysmaki, postanowiłem wlać trochę araku do letniego już mleka. W tym celu postawiłem na podłogę ledwie co napoczętą szklankę i wziąłem w rękę leżącą przedemną manierkę z arakiem. I stało się nieszczęście! Szklanka z mlekiém przewróciła się, gdyż stała na sznurku od manierki, za który pociągnąłem podnosząc tę ostatnią do góry. Drogocenny płyn rozlał się po deskach i zaczął spływać na dół przez jedyną, niepokrytą listewką, szparę pomiędzy deską a belką.
— Co to? Co to znowu? odezwały się na dole głosy zaspane.
— A jéj! leje się! Jakże to można coś podobnego....
— Czy deszcz przez dach dziurawy?
— Ale gdzież tam! Coś ciepłego.
Śmiechy sąsiadów i samego poszkodowanego.
Pomyślałem sobie, że panowie ci, tak srodze przezemnie nastraszeni, nie mieli ducha empirycznego. Gdyby zapalili zapałkę, to przekonaliby się, że jest to ciepłe, niewinne mléko.
W każdym razie przepraszam ich niniejszém jak najmocniéj za moję niezręczność, która ostrą filipikę w Dzienniku poznańskim wywołała: ale doprawdy taka ciemność panowała, że niepodobna było dostrzedz cienkiego sznurka, sprawcę mojéj szkody i przestrachu panów z parteru.
Pokrzepiwszy ciało, pomyśleliśmy o spoczynku. Zostałem wydelegowany do postarania się o pościel.
— Na czém będziemy spali? zapytałem dzierżawcy schroniska.
— Albo ja wiém?
— Jakto? czy już nie ma tapczanów?
— Sienników jest dwadzieścia, a już śpi na nich około czterdziestu gości. Nawet własną pościel paniom oddałem.
— To może jest siano, lub kosodrzewina?
— Już zabrane przez państwo z drugiéj strony pod strychem.
— To każ nam pan świeżej kosodrzewiny narąbać.
— Przecięż teraz mokra po deszczu.
— A, prawda.
— Panowie! rzekłem — z miną tragicznie nastrojoną — nie ma nawet kosodrzewiny, będziemy spać na gołych deskach.
— Wielka mi rzecz, odrzekł p. Chałubiński, ale za to dach mamy nad sobą.
— Prawda! ale co do pościeli to mamy tu jeszcze mniej niż gołą podłogę, bo listwy na szparach wcale się nie uginają pod ciałem.
— Zapewne, ale cóż na to poradzimy.
PP. Chałubińscy mieli ogromne bogactwo pościeli. Coś ze dwie derki, dwie kołdry, jednę ceratę, worki naładowane flaszkami i pudełkami oraz kilka par butów. Było więc czém zastąpić materace i poduszki. Ja podesłałem sobie derkę, wziąłem pod głowę palto, a nakryłem się pledem. P. W. zaś musiał na trochę mniéj wykwintném posłaniu poprzestać. Pod głowę podłożył sobie jakieś zawiniątko, zdaje mi się, że buty obwinięte w surdut, a pod nogi spodnie góralskie, starając się tak trzymać nogi, aby każda z nich leżała na jednéj z widlastych odnóg tego oryginalnego posłania. Naturalnie w nocy zepsuł się ten porządek i nogi leżały między posłaniem i obok posłania, lecz nie na niém.
Ale zmęczenie nie tylko jest przyprawą czarnéj polewki. Sypie ono mak na oczy śpiących. Ach co to był za sen! Tak roskosznego i głębokiego zatopienia się w sferę bezświadomości, jużem od lat kilkunastu nie doświadczał. Tylko dziecko tak śpi. Nie czułem ani listewek pod derką, które mi pozostawiły czerwone pręgi na ciele, ani wiatru, który z pod okapu podwiéwał. Wszyscy podobnie dobrze spali.








  1. Żleb jest to mniéj lub więcéj strome koryto na stoku góry, którém główna masa wód spływa i walą się oderwane od szczytów bryły. Żleby zwykle zawalone bywają w skutek tego piazgami, t. j. gruzem lub większemi kamieniami ruchomemi.
  2. To co polacy nazywają, Morskiém Okiem zowie się u węgrów Rybiem jeziorem, a nazwę Morskiego Oka stosują ci ostatni do t. z. „Czarnego stawu nad Morsklém Okiem.“ Nomenklatury téj używa Staszic w swojem „Ziemiorodztwie Karpat;“ nadto jeżeli głębokość ma dawać prawo do nazwy Morskiego Oka, to więcéj zasługuje na nią „Staw czarny“ niż „Rybie jezioro.“ Z tego powodu należałoby zostawić nazwę Morskiego Oka Czarnemu stawowi, bez względu na to, że leży po za granicą Galicyi, która to okoliczność skłania niektórych do przyswojenia tego poetycznego miana Rybiemu jezioru „abyśmy i my mieli swoje Morskie Oko.“ Jestto tam mniéj stosowném, że granica owa jest tylko polityczną, a Tatry bądź co bądź są polskiemi górami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.