Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rejchman
Tytuł Wycieczka do Morskiego Oka przez przełęcz Mięguszowiecką
Podtytuł Odbyta w połowie Lipca r. 1877 pod kierunkiem D-ra Chałubińskiego
Pochodzenie „Ateneum“, 1877, T. 4, z. 12
Redaktor J. Trejdosiewicz
Wydawca Włodzimierz Spasowicz
Data wyd. 1877
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Kawa. — Ranek mglisty. — Widok się rozjaśnia. — Kilka słów dopełnienia. — Tajone rozczarowanie. — Żarty. — Toaleta i drabina. — Napisy i utwory poetyczne na ścianach schroniska. — Roztoka. — Dr. Chałubiński i zbójnik Janosik. — Nocleg. — Powrót. — Kąpiel w błocie. — Rozprawa o ciepłych kolanach. — Obiad w Poroninie. — Skutki wycieczki.

Obudziłem się o piątéj po śnie czterogodzinnym i byłem zupełnie świéży, zdolny do nowych wysileń. Wprawdzie nóg prawie nie czułem; tak były zbite. Wypadałoby dla nich dłużéj leżéć, ale czułem tak wielki apetyt, że pomimo dotkliwego bólu nóg za każdém stąpnięciem, przerwałem odpoczynek i zsunąłem się po drabinie na dół, dla zamówienia śniadania. Zastałem kawę już gotową, wypiłem więc szklankę i kazałem kilka szklanek zanieść na górę.
Sądziłem, że przez noc chmury się rozproszą i będę miał piękny widok przy słońcu wschodzącém. Alem się omylił. Gęsta mgła zawisła nad stawem i wypełniła całą przestrzeń pomiędzy górami przelewając się przez ich szczyty. Nic nie było widać. Stałem jednak, gdyż zdawało mi się, że mgła unosi się w górę. Rzeczywiście odskoczyła o kilkanaście czy kilkadziesiąt stóp od wody i powoli widok zupełnie się odsłonił aż do wierzchołków.
Ujrzałem Rybie jezioro, czyli tak zwane pospolicie Morskie Oko w całéj okazałości, choć w zamgloném nieco świetle, które nadawało jeszcze więcéj tajemniczości i grozy obrazowi. Czyż mam opisać ten obraz? Lepiéj na tém wyjdą czytelnicy, jeśli się wyręczę słowami El...y Stożka poety, który umié patrzéć w naturę i wiernie a czarująco ją malować. Uczynię to tém chętniéj, że jego wiersz „Morskie Oko“ zbyt mało jest znany w naszym kraju.




Morskie Oko.
I.

Ponad płaszczami borów, ściśnięte zaporą
Ścian olbrzymich, co w koło ze sobą się zwarły,
Ciemne wody rozlewa posępne jezioro
Odzwierciadlając w łonie głazów świat zamarły.

Stoczone z szczytów bryły mchu pokryte korą
Po brzegach rumowisko swoje rozpostarły;
Na niem pogięte, krzywe kosodrzewu karły
Gdzie niegdzie nagą pustkę w wianki swe ubiorą.


Granitowe opoki wyniesione w chmury
Rzadko tam żywsze blaski słonecznie dopuszczą...
I tajemnicze głębie kryje cień ponury.

Cisza — tylko w oddali gdzieś potoki pluszczą,
Lub wichry przelatując nad zmartwiałą puszczą
Swym świstem grozę dzikiéj powiększą natury.

II.

Ta myśl twórcza straszliwą pięknością wykwita
Pięknością niezmierzonéj potęgi i siły,
Co gromami na skałach rozdartych wyryta,
Świadczy dziś o przewrotach w łonie ziemskiéj bryły.

Dziki zamęt! Głazami zasłane koryta
Zdają się placem boju, gdzie niegdyś walczyły
Północne groźne bogi i krew ofiar piły
Z czary, która w jezioro upadła — rozbita.

Wszystko tu do ostrego tonu się nagina;
Poszarpane gór grzbiety, wody co czernieją.
Skały, wiszące śniegi, zarośla, mgła sina....

Wszędzie surowa wielkość, przed którą maleją
Sny człowieka, co staje tutaj jak dziecina
Przed skamieniałą dawnych bogów epopeją.

V.

O wielki poemacie natury! Któż może
Iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystem?
Kto uchwyci poranku wzlatującą zorzę
I zapali rumieńce na niebie gwiazdzistem?

Kto wyrzeźbi kamienne wodospadu łoże?
Przemówi szumem fali, wichru dzikim świstem?
Srebrne chmurki zawiesi w szafiru przestworze
I odbije skał ostrza w wód zwierciadle czystem.

O wielki poemacie! ciebie tylko można
Odczuć i wielbić razem w drgnieniu serca skrytem
Gdy pijąc wszelkie blaski źrenica pobożna

W cichym zachwycie tryśnie źródłem łez obfitem,
Gdy na skrzydłach tęsknoty leci dusza trwożna
I nakrywa się własnych marzeń swych błękitem.

Nie wiém czy mowa poety będzie dla każdego tyle zrozumiałą, ile dla tych, którzy sami byli pod wpływem tego „wielkiego poematu natury“, w którym „myśl twórcza straszliwą pięknością wykwita;“ dla mnie jednak jest ona obrazem saméj natury.
Ze swéj strony dodam tylko słów kilka o położeniu, nazwie i kolorze wody tego czarującego jeziora. Podobnie Rybie, jaki położony od niego na południe wschód, o 500 stóp wyżéj „Czarny staw,“ umieszczone są na dnie gigantycznych lejków skalistych, wystających nad powierzchnią wody na 2.000 — 3.000 stóp. Z jednéj tylko strony, w Rybiem od północnéj a w Czarnym od zachodu, wycięte są w ścianach tych lejków wyłomy, które dają dostęp do brzegu wód. Zwierciadło wód Rybiego rozciąga się na 75 morgach 534 st. kwadratowych powierzchni, a pomimo to wydaje się dość małém z powodu mimowolnego porównania z olbrzymiém otoczeniem. Czarny staw jest znacznie mniejszy, ale za to o wiele głębszy od Rybiego. W ogóle głębokość ich nie jest dokładnie zbadana.
Zagłębienia, w których się te wody znajdują nie powstały zapewne w skutek wydrążenia przez wodę. Głębokość i natura otoczenia wskazują, że lejki te są szczelinami utworzonemi w skutek skrzepnięcia skał wybuchowych; woda zaś napełniająca je pochodzi ze śniegów. Dawniéj prawdopodobnie poziomy wód obu jezior daleko wyżéj leżały, gdyż wały w szczerbach powyżéj wspomnianych znajdujące się dowodzą, iż i ze stron obecnie otwartych, stawy były ograniczone kamiennemi ścianami. „To okazują, — powiada Staszic, w Ziemiorództwie Karpat o „Czarnym stawie“ — pozostałych skalisk węgły; zwalonéj ściany dotond stojące jeszcze reszty i ogromne z tejże saméj ściany na zachód rozwaliska, które zasypały wielką część Rybiego jeziora i dotond na kilkaset stóp wysoko okrywają strasznemi granitów rumami tę resztę stojącéj ściany.“
Jaki jest powód nadania tym górskim jeziorom nazwy morskich ócz? Tego nikt nie wié. Że łączność ich z morzem, że ukazanie się na „Czarnym stawie“ szczątków rozbitego na Bałtyku okrętu, jest bajką, to pojmie każdy, kto wié, iż woda, któréj powierzchnia jest wyniesiona na 5.000 stóp nad poziom morza, nie może miéć z niém łączności, gdyż natychmiast opadłaby o 5.000 stóp niżéj, czyli zrównałaby się z poziomem morza. Nadto woda tych jezior jest słodką. Podobnież baśnią jest przechodzące z ust do ust podanie o straszliwym wirze na środku tych stawów, porywającym w bezdenną toń ludzi płynących na tratwach lub łódkach. Jeśli nie ma wiatru, powierzchnia bywa gładką jak zwierciadło. Bajką jest wreszcie opowieść o ogromnych potworach zwierzęcych, kryjących się w ich głębinach. W Czarnym stawie dotychczas żadnych zwierząt nie dostrzeżono, w Rybiem zaś mieszkają pstrągi i niekiedy łososie.
Zapewne poetycznéj téj nazwie dał początek kolor wody. Jest ona przy brzegu zielonawą, podobną do morskiéj. Daléj jednak staje się granatową i wreszcie czarną jak atrament, jak roztwór tuszu chińskiego.
Nie napotkałem dotychczas żadnego dostatecznego tłómaczenia przyczyny téj barwy. Niektórzy odnoszą ją do jakichś czarnych, na dnie rosnących wodorostów, co jednak nie ma żadnéj podstawy. Prawdopodobniejszém może będzie tłómaczenie następujące, na które mi zwrócił uwagę jeden z moich znajomych. Powietrze zawdzięcza swój błękit pyłkom „słonecznym,“ które zawiéra w wielkiéj obfitości, a które rozpraszają światło. Tyndall utrzymuje, że taka sama jest przyczyna niebieskiego koloru wody. Na wielkich wysokościach, do których się wznoszono balonem, gdzie pyłków już nie ma, niebo wydaje się czarném. Woda stawów tatrzańskich jest zapewne także pozbawiona pyłków. Oglądana w szklaném naczyniu jest przezroczystą jak kryształ i ma smak prawie wody destylowanéj. Więc może jest czarną na głębiach dla téj saméj przyczyny co powietrze w znacznych wysokościach? Tyndall utrzymuje, że woda najczystsza, otrzymana z stopionego lodu, bardzo słabo niebieszczy promień światła; woda zaś czarnych stawów pochodzi ze stopnienia śniegów, utworzonych w wysokościach, gdzie ilość pyłków jest nadzwyczaj małą.
Słówko jeszcze o wrażeniach.
Nie sądźcie czytelnicy, że zjednoczenie najsprzeczniejszych z sobą pojęć jak „straszliwa piękność,“ „wspaniała martwota“ itd., używane do określenia charakteru wnętrza Tatr, jest poetyczną przesadą. Bynajmniéj. Każdy z widzów doznaje wrażenia, którego inaczéj oddać niepodobna. Deotyma, która w r. 1860 zwiedziła Morskie Oko, maluje je podobnemi zupełnie słowami. „Morskie Oko, powiada, jest zbiorowiskiem najzaciętszych sprzeczności.... Morskie Oko to akkord fałszywy, jeden z tych akkordów, jakich tylko wielcy mistrzowie umieją używać; akkordy takie są nieodzowne w ogólnéj harmonii natury, z którą się grzmiąco zlewają, lecz słyszane osobno, nietylko niepokoją, ale niecierpliwią... Podróżnik, stojąc nad Morskiém Okiem, co chwila zapomina się i woła: „Jakież to piękne!“ Ledwie wyrzekł, poprawia się i mówi: „Może nie tyle piękne, ile dziwne.“
Deotyma uchwyciła tu jeden z najciekawszych momentów ogólnego wrażenia. Tak — pierwszém wrażeniem jakiego bezwarunkowo każdy doznaje na widok Morskiego Oka jest zdziwienie — nie podziw, poprostu zdziwienie, że się nie to widzi, czego się oczekiwało. Sława Morskiego Oka rozstrzeliła się wokół daleko, nie ma człowieka, któryby o niém nie słyszał. Nasłuchaliśmy się tyle o jego piękności, że spodziewamy się zobaczyć coś odpowiadającego wszelkim prawidłom sztuki. Tymczasem najprzód rzuca nam się w oczy dzikość, nagość, ostrość kształtów i stosunków, dysharmonia, wywoływająca nieukontentowanie, rozczarowanie. Deotyma powiada, że na zapytanie górali o piękność Morskiego Oka odpowiadała: „wszystkiemi wykrzyknikami uniesienia, ale w głębi duszy nie byliśmy pewni, czy wszystkie płyną z przekonania.“ Rozczarowanie to u większości podróżników utrwala się w umyśle, staje się wrażeniem dominującém, i dla tego téż wielu myśli sobie w duchu, choć mało kto z tém się zdradza, że widok Morskiego Oka nie opłaca trudów dostania się do niego. Naturalnie ważną rolę gra tu samo znużenie ale téż tkwi przyczyna i w samym widoku. I nic dziwnego. Natura tak jak nauka nie jest przedajną niewiastą, która pierwszemu lepszemu przechodniowi rzuca się w objęcia. Trzeba umiéć zasłużyć na jéj względy, trzeba umiéć na nią patrzéć z miłością i oddać się jéj całkowicie. Wtedy dopiéro przemawia. Wielkie widoki natury nie mają zwykle wydobytego na wierzch gwałtem planu pierwszego przy którym wszystko blaknie jako podrzędne. Tam wszystko jest na pierwszym planie, a jest tak wielkiém, że ani oko, ani wyobraźnia twoja mu nie podoła. Gdziekolwiek spojrzysz, zobaczysz tylko szczegół, a każdy z nich, czy nim będzie woda, czy grupa drzew, czy naga skała, nie przedstawia nic nadzwyczajnego. Jeśli się jednak weń wpatrzysz, jeśli zbadasz szczegóły, to indukcyą podobną zbierzesz w wyobraźni pojedyncze szkice, które ci pozwolą potém ogarnąć całość w jednéj chwili. „Unii“ Matejki lub „Pochodni Nerona“ Siemiradzkiego także nie obejmiesz jednym rzutem oka, a człowiek ograniczony powié, że widok ich nie wart kosztów biletu. Tak! widoki natury, podobnie jak i wielkie dzieła mistrzów, trzeba zbadać aby pojąć całą ich piękność.
Mało kto wié o tém, więc téż natura, tak jak i nauka i sztuka, mało ma kochanków, bo każdy chce łatwych sukcesów, bo nie każdy jest ich godzien. Stąd owo wspomniane wyżéj rozczarowanie, ogarniające dziewięć dziesiątych tłumu cisnącego się do miejsc słynnych z piękności. Niewielu się z tém wprawdzie wydaje, dla braku odwagi, lub chęci uchodzenia za znawcę. Jednakże pewną jest rzeczą, że u większości na dnie serca ukryte jest nieukontentowanie i żal do tych co je chwalili...
Że trzeba umiéć patrzéć na widoki natury, dowodzi najdobitniéj ta okoliczność, że w pierwszéj chwili nie jesteśmy zdolni ocenić nawet miary przedmiotów i wpadamy pod tym względem w kolosalne błędy. Zdaje nam się np. z brzegu Rybiego, że Morskie Oko leży nad Rybiem wyżéj o wysokość domu trzypiętrowego, tymczasem ta miara jest ośm lub dziesięć razy mniejsza od rzeczywistéj. „W tém miejscu,“ powiada Staszic, „stojąc na brzegu Rybiego — ogromność wszystkich razem przedmiotów nieustannie oszukuje oko, tak w stosunkach ich oddaleń, jak w mierze wielkości. Wszystko w ogół obejmowano okiem zdaje się bliskie i niewielkie. A przyłożona w szczegółach miara zdumiewa, odkrywając wszędzie nadspodziewaną odległość i wielkość.“ (Ziem. Karp. str. 124).
Podobne myśli błąkały mi się po głowie w zamglonych jeszcze kształtach, gdym stojąc na ganku schroniska toczył wzrok po czarnym zwierciadle, po zielonych zboczach i szarych urwiskach, ubielonych śniegami.
Niedługo mogłem się cieszyć pięknym widokiem i uzupełniać w umyśle szczegóły, przed dwoma laty pierwszy raz widziane. Mgła wzniosła się nad szczyty, zbiła się tam w gęstą chmurę, która deszczem rzęsistym polała i zupełnie widok zakryła.




Podczas téj kilku, czy kilkunastu minutowéj pogody, zaczęły się z okien i drzwi wysuwać głowy i główki, a na szczeblach drabiny pokazały się nogi i nóżki. Wszystko to pomknęło ku wodzie i myło się, jakby stado ptastwa, spoglądając od czasu do czasu na otoczenie czarnéj topieli.
Gdy dészcz zaczął padać, wszyscy uciekli na ganek lub do izb. Poszedłem téż i ja pod strych, aby użyć jaszcze trochę wypoczynku. Na poddaszu zastałem pp. Chałubińskich i W. z nadzwyczaj poważnemi i surowemi minami.
— Panie Bronisławie, odezwał się do mnie prof. Chałubiński, miałem o panu dotychczas jak najlepsze pojęcie....
Czytelnik przyzna, że wstęp tego rodzaju zawsze zaniepakaja.
— Cóż się stało, zapytałem?
— Miałem, powiadam jak najlepsze pojęcie. Okazałeś pan dzielność, przezorność, zdolność do oceniania wszelkich przedmiotów i położeń, tymczasem dziś rano....
— Na Boga! cóżem zrobił? nic nie wiém.
— Ależ pan nie przerywaj! Tymczasem dziś rano przekonałem się, że dobre o panu mniemanie, przynajmniéj pod pewnym względem, jest zupełnie niezasłużone.
Uroczyście — urzędowy nastrój z jakim to profesor wypowiedział, a który wcale się z jego usposobieniem nie zgadza, wzbudził we mnie domysł, że jakiś figiel w tém być musi. Śmiałem się już więc w duchu, ale zachowałem minę poważną.
— Pan profesor przestrasza mnie, rzekłem, niechże wiém, com tak złego popełnił.
— Powiedziałeś pan, że kawa, jest „wyższa“, tymczasem okazała się niższą wszelkiéj krytyki.
— Tak, taak! dorzucił p. W.
Wybuchnąłem śmiechem, a dwaj moi oskarżyciele, siedzący jak ministrowie tureccy, jeden na worku z butelkami a drugi na pantalonach góralskich, ledwie że zdołali zatrzymać swoje poważne miny.
— Zła dyagnoza — rzekłem, kawa była bezwarunkowo „wyższa,“ ale jeżeli jeden z sędziów nie ma nigdy apetytu w górach, a drugi otruł się śliwowicą, więc nic dziwnego, że im nie smakowała.
— O nie wykręcaj się pan, nie wykręcaj!
— Zresztą należało abstrahować.
— Daj pan pokój! Już się pan nie wywiniesz, lepiéj jakimś „wyższym“ czynem popraw pan zachwianą o sobie opinią.
— Położę się tedy spać!
— Rzeczywiście, byłby to dowód przymiotów turystowskich godnych uznania i zazdrości. Ale wątpię, czy pan zaśniesz. Dobranoc. Tymczasem pójdę „zrobić tualetę.“
Wątpliwość była uzasadnioną. Nie mogłem zasnąć. Ponieważ znudziło mnie leżenie na twardéj desce, więc zszedłem znowu na dół, gdzie już zastałem profesora po „tualecie“ obserwującego chmury. Był tak gładko wygolony, jakby szedł na bal. Dokonał téj operacyi pomiędzy krzakami kosodrzewiny na kamieniu, przeglądając się chyba w stawie.
— A! rzekłem, to już jest nadmiar porządku, energii i elegancyi. Jabym nie mógł tego przewiéść na sobie. Przecięż tutaj na dziczyznie wolno się trochę zaniedbać.
— Ależ panie Bronisławie, wszakże tu są damy!
— Tak, ale jeśli damy wstępują tu po drabinie, więc i mnie wolno być nieogolonym.
— Drabina swoją drogą, a golenie swoją.
Nie mogłem nie przyznać racyi téj konkluzyi, ale powiedziałem sobie w duchu, że pomimo to wolę drabinę niż golenie. Profesor zaczął z kimś rozmawiać, a ja poszedłem kształcić swój umysł utworami muzy, oraz uwagami wypisanemi ołówkiem na ścianach schroniska.
Napisy te przedstawiają ogromną rozmaitość tak pod względem kaligraficznym, ortograficznym i stylistycznym, jak i pod względem formy. Niektóre są westchnieniami zbolałego przeciwnością losu serca, jak np. prosty dwuwiersz z Halki „Szumią jodły i t. d.,“ inne gorzkiemi skargami lub przekleństwami skołatanego ducha wygody, wymierzonemi przeciwko nieprzyjaznym potęgom martwym jak:
„Piekielna droga przez Zawrat: bodaj tego dyabli wzięli, kto ją wynalazł!“
lub żywym:
„Czujemy się w obowiązku złożenia panu Tretterowi (dawniejszemu restauratorowi w Zakopaném) serdecznego podziękowania, za cuchnącą szynkę, którą raczył nas obdarzyć (naturalnie za pieniądze).“ W. K.

Są téż wśród napisów rady duchowne:

„Kto chce być tego miejsca zwiedzielnikiem
„Niech będzie Matki Boskiéj Miłośnikiem.“

159 1875.

B. Marsis-Lichen z Wieliczki.

(Dobrze zrobił autor, że się podpisał, bo niktby nie wiedział, że w Wieliczce żyje tak wielki wierszodzielnik).
Wiersz ten wywołał ze strony jakiegoś anonima dopełnienie dla wyznań niechrześciańskich:

„Nie chodź więc tutaj żydzie ni muzułmaninie.
„Boć w uchu dźwięk tych rymów do śmierci nie zginie.

Według mnie dopełnienie to jest niezupełne, gdyż i w umyśle chrześcian wieki nie zatrą téj poezyi.
Nie brak téż i rad świeckich, praktyczno-turystycznych:

Młodzieńcy! podejmcież te uciążliwe drogi,
Ale się wybierając, wysmarujcie dobrze nogi (!!!)
Mijajcie Kasprową daléj także Zawrat
Nie zważajcie ni na dészcz, ni na grzmot.

Oprócz tego, są jeszcze wiersze niemieckie, angielskie i węgierskie, które mają zapewne taki sam odcień węgierszczyzny, jak polskie. Pomiędzy temi wierszami i uwagami porozrzucane są nazwiska i daty; wszystkiego zaś tego koronę, niestety cierniową, stanowi filozoficzny napis łaciński:

„Nomina stultorum ubique locorum.“

Podczas gdym czytał i notował te godne pamięci napisy, całe prawie towarzystwo, korzystając z ustania deszczu na czas pewien, zabrało się do powrotu. Pozostało tylko nasze małe kółko. Czekaliśmy na lepszą pogodę, żeby odbyć jeszcze jakąś wycieczkę, ale na nieszczęście dészcz wkrótce zaczął padać i lał ze dwie godziny. Zrezygnowaliśmy więc z wycieczki i postanowiliśmy pójść do Roztoki, aby przenocować tam, jeśli się po południu niebo jako tako nie wyjaśni. W półtoréj godziny byliśmy na miejscu. Ponieważ nie było nadziei, żeby nastała pogoda, więc rozkwaterowaliśmy się na dobre, a profesor posłał do Zakopanego dwóch górali z swéj świty, aby zanieśli depesze do rodziny, oraz obstalowali furkę na jutro.
W schronisku Roztoki przepędziliśmy popołudnie i wieczór tak, jak opryszki za dobrych czasów. Zaledwie przyszli górale, a już zaczęli tańczyć i nie ustawali aż do godziny 11-éj w nocy, czerpiąc zapał w piwie i winie, postawioném przez profesora. Sam stary Tatar tańczył z rzędu przez 4 godziny i wcale się jakoś nie zmęczył. Po zwykłym tańcu góralskim nastąpił więcéj rozmaity orawski. Rej w nim wiedli Jarząbek i Rebel, którzy stając od czasu do czasu przed grającym Sabałą przyśpiewywali dwuwiersze i całe koło prowadzili.
Położyliśmy się na tapczanie w kącie i przypatrywaliśmy się znowu téj prymitywnéj zabawie. Muszę wyznać, że choć nie tańczyliśmy, jednak i nas jakiś dziki szał porwał i my straciliśmy na chwilę z pod siebie cały grunt cywilizacyi.
Górale byli w siódmém niebie. Znakomity przewodnik Maciéj Sieczka, który przybył do Roztoki z sekretarzem Towarzystwa Tatrzańskiego p. Świerzem i przyłączył się do towarzystwa naszych górali, rzekł gdzieś na boku do p. Ludwika:
— Chciałbym coś powiedziéć, ale żeby się pan nie obraził.
— Mówcie Macieju, nie bójcie się!
— Ale bo to widzi pan.... ja chcę w dobréj myśli, ale....
— Ależ przecięż wiém, że nic złego nie powiécie.
— Ja chciałem o téj zabawie powiedziéć, co to nam teraz pański tatko wyprawił, że już dawno takiéj nie było.
— Więc czegóżbym się miał obrazić?
— Tak, dodał unosząc się Maciéj, od czasów Janosika nikt takiéj zabawy nie wyprawił; tylko Janosik umiał sprawić takie wesele a drugi pański tatko!
Janosik był to „zbójnik“ tatrzański, który żył w zeszłym, jak się zdaje wieku; stał się on postacią legendową.
Pan Ludwik uśmiechnął się, zapewnił Sieczkę, że się nie może gniéwać za to porównanie i opowiedział nam swoją z nim rozmowę. Śmieliśmy się do rozpuku z téj paralelli, która w Tagach za najzaszczytniejszą uchodzi. Pomimo bowiem znacznego złagodnienia obyczajów „zbójnik“ uważany jest u nich jeszcze za bohatéra.
Nazajutrz, po ośmiogodzinnym śnie, bardzo pokrzepiającym, wsiedliśmy na furkę Marcina, ogołoconą z części siana przez konie, samopas chodzące koło schroniska, a więc nie bardzo wygodną. Musieliśmy nogi przymuszać do jeszcze większéj aniżeli podczas przyjazdu „abstrakcyi.“ Wkrótce zaczął padać dészcz gęsty. Okryliśmy się jakeśmy mogli i zabawiali rozmową. P. W. wprowadził ją na tór naukowy i zeszła mowa na Schleidena, którego zasługi zaczął prof. Ch. wynosić daleko wyżéj, aniżeli to czyni ogół uczonych. Według p. Ch. obecne pokolenie jest niesprawiedliwém względem Schleidena, gdyż go nie zna dostatecznie. Opowiadał nam daléj p. Ch. o swoich studyach uniwersyteckich zagranicą, o stanie Warszawy w owym czasie i t. d. Wszystko to było niezmiernie zajmujące, ale nie mogło całkowicie oderwać naszéj uwagi od konwulsyjnych wstrząśnień i wicia się elastycznego wózka po wyboistéj drodze ku Bukowinie. Układanie jednak nóg i poprawianie siedzeń nie przerywało nam rozmowy, abstrahowaliśmy zupełnie dobrze od otaczających warunków i dopiéro, gdy wózek więcéj się przechylił niż zwykle i znaleźliśmy się w błotnistéj wodzie, rozmowa się urwała.
Wylecieliśmy tak zręcznie, że nikt z nas nie upadł na towarzysza, lecz wszyscy znaleźliśmy się obok siebie w wodzie, szeregiem.
— A co? czy dobra droga przez Bukowinę, zapytał prof. Ch.
— Znakomita! odezwał się p. W., bo przecięż nie można zważać na podobny przypadek, tak częsty na polowaniach.
— Jeszcze jedno wrażenie więcéj! zawołał pan Ludwik, mający błoto w ustach, uszach, na szyi i t. d.
— Prawdziwie „wyższa“, dorzuciłem, uderzając nogą o ziemię dla wytłoczenia wody z butów.
Lecz pomimo dobrego humoru żaden z nas nie chciał już wsiąść na furkę i narazić się na drugą podobną kąpiel. Zresztą niektórzy z nas, a ja pomiędzy nimi, mieliśmy ciało od stóp aż do pasa prawie przemoczone, tak, że odzienie przylegało do skóry; przyjemniéj więc było chodzić niż siedziéć. Jednakże błoto stawało coraz bardziéj grzęskiém, a dészcz gęstszym; gdyśmy więc doszli do lepszéj drogi, wsiedliśmy znowu na opuszczoną przed dwoma, czy trzema kwadransami furkę, aby prędzéj się dostać do domu. Rzeczywiście Marcinek zaciął wypoczęte konie i stosunkowo dość szybko jechaliśmy.
Ale od owego miejsca było jeszcze ze 3 i pół do 4 godzin drogi do Zakopanego. Tymczasem było mokro, chłodno i głodno. Wszystkie zapasy wyczerpaliśmy już w Roztoce, a było już około pierwszéj. Radzi nieradzi musieliśmy się kontentować rozmową, która co prawda była wesołą.
— Czy panowie uważali, jakiego ciepłego koloru było to błoto, w któreśmy wpadli? odezwał się pan W.
Zaczęliśmy się śmiać frenetycznie. Spojrzenie na błoto ze stanowiska ciepłoty koloru, było ekstraktem humoru, tém bardziéj, żeśmy czuli, iż nogi bardzo nam ziębną po téj ciepłobarwnéj kąpieli.
Wszczęła się tedy rozmowa o kolorach ciepłych i zimnych, o tém czy zielony kolor bywa ciepłym, czy taki lub owaki zimnym i t. d., przyczém panowie W. i Chałubińscy rozwinęli wielką erudycyą w przedmiocie malarstwa, o co ich nigdy nie posądzałem, bo specyalności ich dalekie są od téj sfery. Słuchałbym téj rozmowy z przyjemnością, jeślibym nie czuł głodu tak strasznego jak gdybym trzy dni nie jadł. Przytém zziębłem od wilgotnego odzienia. Chcąc zwrócić uwagę towarzystwa na potrzebę postarania się o coś mogącego zobojętnić działanie owego ciepłego błota i głodu, przerwałem rozmowę pp. Chałubińskich i W., zastanawiających się w téj chwili nad jakąś ciepłą zielonością i rzekłem.
— Przepraszam panów! A czy kawa ze śmietanką jest ciepła.
Dwaj panowie zainterpelowani, odpowiedzieli na to śmiechem, przechodzącym wszelkie moje oczekiwanie, a p. Ch. domyśliwszy się co mi podyktowało ten koncept, wydobył resztkę „talarków,“ którą chował na ostateczny przypadek i ze względu na mój dobry apetyt, dał mi o jeden więcéj niż każdemu, mówiąc.
— To za pańską ciepłą kawę.
Ledwie żeśmy przestali się śmiać z kawy, wspomniał p. Ludwik, że w chwili, kiedy nasz wózek, przewracając się pochylił się o 45 stopni, stało się coś, czego... już nie pamiętam. Ścisłe obliczenie dokonane w krytycznéj chwili przechylania się, kiedy nam jezioro błota groziło, dowodziło tak wielkiéj przytomności umysłu i tak bystréj obserwacyi, że w dowód ich uznania śmieliśmy się znowu do rozpuku, aż do saméj karczmy w Poroninie, gdzie, nie bacząc na to, że za godzinę będziemy już w Zakopaném, postanowiliśmy oddać ciału naszemu co cielesnego. Tam uraczyliśmy się wódką, jajami, chlébem z masłem i mlékiem, próbując wszystkiego na przemian, a na deser dostaliśmy placka z pieprzem, który nam tak smakował, żeśmy aż postanowili zawieść kawałek „paniom“ do Zakopanego. Ale panie, jak zwykle panie, lubiące grymasić, nie poznały się na placku, któremuśmy jednogłośnie nadali nazwę „wyższego.“ (Co prawda, to i nam w Zakopaném nie smakował).
Przybyłem do Zakopanego opalony i odarty jak cygan, z nosem złuszczonym od wiatru, z nogami skostniałemi od zimna współdziałającego z wilgocią przez 5 godzin.
Sądziłem, że odleżę tę wycieczkę. Ale gdzież tam! W Tatrach po największém zmoknięciu następuje co najwyżéj tylko katar, który tak się ma do słynnych na cały świat katarów warszawskich, jak góra, na któréj stoi wodociąg w Saskim ogrodzie do Łomnicy. Po dwóch czy trzech godzinach znikł zupełnie i nazajutrz żadnych już śladów zmoknięcia nie czułem. Mówię to dla tych, którzyby chcieli odbywać wycieczki w Tatrach. Niech ich także nie odstrasza to, że wiatr cyganizuje fizyognomią mieszczuchów: skóra prędko lenieje i nowa się tworzy. Szkody więc z podobnych wycieczek wynikające bywają małe i chwilowe, a korzyści dla ciała i umysłu znaczne i długotrwałe. Wraca się z nich jakby po jakiéj odświeżającéj i odmładzającéj kąpieli w niezmąconéj krynicy. Ciało i duch tężeją i nabiérają nowéj energii do pracy i znoszenia przeciwności życia. Więc — „daléj w Tatry w ziemię czarów na strome szczyty gór!“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.