<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rajchman
Tytuł Wycieczka na Łomnicę
Podtytuł Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Zstępowanie. — Magnetyzm przepaści i kamienia spadającego. — Ucieczka przed burzą i ciemnością. — Głosy. — Pod głazem. — Zmiana roli z góralami. — Rosa Menhaz. — Próg kultury.

Zaczęliśmy schodzić.
Schodzenie ze szczytów jest mniéj utrudzającém niż wstępywanie, bezwątpienia. Ale nie jest łatwiejszém. Muskuły się nie wysilają, ale potrzeba więcéj zręczności i więcéj zimnéj krwi niż przy wdzieraniu się na górę.
Wdrapując się na skałę jesteśmy ku niéj twarzą zwróceni; zsuwając się na dół, opieramy się o nią plecami. Tak każe doświadczenie i rozumowanie. Z tego właśnie powodu w piérwszym razie mamy przepaść za sobą lub z boku, w drugim mamy ją przed sobą w całéj okazałości i straszliwości.
Patrzenie zaś w przepaść jest niebezpieczne. Dziwny to wpływ. Zdaje się, jakoby otchłań ciągnęła ku sobie, jak gdyby instynkt jakiś niepojęty kazał nam rzucić się w nią. Następuje przytém zawrót głowy i przestrach, przerażenie tak silne, że człowiek już nad sobą panować nie może.
Gdy się odwróci oko od przepaści, magnetyczny ten wpływ zmniejsza się lub ginie. Ale osoby skłonne do zawrotu głowy powiadają, że niepodobna im oderwać wzroku od otchłani, a nawet gdy go odwrócą, gdy zamkną oczy, zawrót głowy trwa w dalszym ciągu i w żaden sposób zapanować nad sobą nie mogą.
Przepaść działa na nie tak samo jak wzrok węża na wiewiórkę.
Może dlatego, że nie są zdolni do oderwania od niéj myśli? A to jest konieczne:

....... bo myśl jak kotwica
Z łodzi drobnéj ciśniona, w niezmierność głębiny
Piorunem spadnie, morza do dna nie przewierci
I łódź z sobą przechyli w otchłanie chaosu.

Tajemniczy ten wpływ wzmaga do niepojętych rozmiarów patrzenie na spadek, choćby maleńkiego kamienia. Sprawia on tak dziwne i niedające się opanować, wrażenie opadania poziomu, na którym stoimy, tak ciągnie wzrok ku sobie, że, jakby oczarowani, tracimy siłę muskułów, i zdaje nam się, iż się już trzymać skały nie możemy. Nawet zimni i doświadczeni turyści doznają wtedy przestrachu lub, co najmniéj, szczególnego wrażenia nieprzyjemnego.
Wszystko to, w mniejszym stopniu, objawia się gdy stoimy na wysokiéj wieży. Choć nas chroni żelazna balustrada, jednak nie możemy długo patrzéć na bruk.
Nigdy nie doświadczyłem zawrotu głowy nad przepaścią; jednakże schodząc z Łomnicy, doznałem pewnéj emocyi, tak żem musiał odwrócić wzrok od głębi. Przyszło mi to z największą łatwością.
Szliśmy tą samą drogą, którąśmy wchodzili.
Wisieliśmy nieraz, rozkrzyżowani na ścianie skały, szukając omackiem podpory dla nóg. W téj pozycyi byliśmy tak bezbronni jak przykuty do skały Kaukazu Prometeusz względem sępa. I gdyby którego z nas, samotnego, spotkał w tém miejscu jaki wielki ptak drapieżny, i zechciał rzucić się na niego, to jużby nieszczęśliwego nie zobaczyły rozkoszne równiny.
Przybyliśmy wreszcie do miejsca zawalonego kamieniem. Dla utorowania drogi dla nas i naszych następców Roj go zrzucił.
Było coś demonicznego w łoskocie, który sprawił ten głaz olbrzymi, spadając na lity granit. Huk głuchy, jakby podziemny, odbił się o ściany przepaści, gdy kamień, zakréśliwszy parabolę, padł na skałę, która aż zadrżała od uderzenia.
Nie byliśmy wtedy nad przepaścią, więc nie było obawy o podziałanie na wyobraźnię.
Przebyliśmy wreszcie bez żadnego przypadku resztę drogi i stanęliśmy znowu na przełęczy, opuszczonéj przez nas przed trzema godzinami.
Mięśnie nasze i nerwy zasłużyły na dobry odpoczynek.
Ale czy podobna odpoczywać?
Chmury potwornemi cielskami zaległy doliny i wszystkie ich zatoki pęczniały widocznie ku górze, gęstniały, i coraz węższym kręgiem nas ściskając, groziły zalaniem całéj okolicy.
Jesteśmy jeszcze nad niemi, ale trzeba się przez nie przedrzéć, aby dojść do Szmeksu. A tu już godzina szósta — ciemność nocy pokryje wkrótce mroczne chmurzyska i obleje nas ćmą niebezpieczną.
We mgle górskiéj, czasami nawet w dzień nie widać o trzy kroki i trzeba całemi godzinami w niéj siedziéć, drżąc z zimna, aby tylko fałszywego kroku nie postawić.
Nocować — na kamieniach, bez drzewa i wody, także nie podobna — więc dłuższy odpoczynek był niemożliwym.
Zbiegamy po piargach i wpadamy w chmurę. Mży ona ciemniuteńkiemi kroplami. Widok bardzo ograniczony. Wpadliśmy w coś w guście ruin zamku, stąpamy jakby po resztkach zburzonych schodów, z których tylko obie ściany pokruszone zostały. Daléj tylko szara mgła a gdzieniegdzie wyskakują czarne wieżyska.
Nieprzenikniony mrok szary pochłonął wszystko płaskie i niewyraźne, a tylko to co śmiało wyodrębniało się od otoczenia wydobyło się na jaw.
Fantastyczność nagrodziła za ściśnienie widoku.
Już dészcz pada. Już leje. Już potoki drogę zalewają. Skały oślizgłe, gdzieniegdzie błoto rozmokłe puszczające nogę. A my biegniemy, skaczemy, zsuwamy się po grzbiecie, nawet na uwagę czasu nie ma. Potykamy się, padamy, kaleczymy ręce, lecz podnosimy się w téj chwili i pędzimy daléj — bo nie ma czasu, bo noc nam grozi mieczem Damoklesa.
— Czy Szmeks daleko? zapytałem górala.
— O nie precz! za godzinę zajdziemy.
— To mało, rzekłem z odcieniem ironii.
— A mało, odezwał się dobrodusznie drugi góral. — Widzi mi się, że za dwie godziny będziemy.
Przyjemna poprawka. Już traciłem siły a z niemi zimną krew. Po głowie zaczynają mi przebiegać myśli, że trzeba być waryatem, aby takiéj przyjemności używać.
Wtém daje się słyszéć głos zmieszany z kilku piersi.
Czy to nie wołanie o pomoc? Asceci, dla podbudzenia swéj fantazyi, udają się na puszczę, morzą się głodem i katują swoje ciało. Ja byłem śród niezmiernie fantastycznego pustkowia, nakrytego półprzejrzystą krepą mgły, okazującéj nie dużo, ale każącéj się domyślać bardzo wiele. Byłem nadto zmęczony i zgłodniały. Nic więc dziwnego, że wyobraźnia moja była podrażnioną.
Wstępowałem wtedy na płaską część doliny Staroleśnéj; towarzysze znacznie mnie wyprzedzili. Nie było ich widać. — Może opryszki na nich napadli? — pomyślałem.
— Ho, ho, ho!... Znowu ten sam głuchy głos, zmieszany z szumem deszczu. Dziwnie on brzmi w moich uszach.
Opryszki? To być nie może. Wszakże ich dawno już nie ma. Ale czyżby powstać nie mogli nowi „walni zbójnickowie?“ Któż zaręczy za zdziczałych juchasów, za węgierskich strzelców uganiających się za kozicami?
Fantazya roi, lecz rozum jéj się opiera. Oglądam się dla zapytania górali, aby usłyszéć potwierdzenie głosu rozumu. Ale pozostali daleko, obciążeni tłomokami.
Wreszcie nadbiegli.
— Słyszeliście wołanie?
— Słyseli.
— Co to za głosy?
— A to nasi wołają byśmy do nich chybali (biegli).
— A gdzie oni są?
— A.... zobaczymy.
Mknę daléj śród gęstéj ulewy. Rozwarły się poprostu śluzy i upusty niebieskie. Kierujemy się ku ognisku głosu. Wychodził on z pod samotnego głazu, wielkiego jak dom. Jedna z krawędzi skały była ścięta łukowato i pod tém sklepieniem siedzieli towarzysze. Profesor przyjął mnie zaraz na wstępie głośnym śmiéchem i wyrazami:
— Przyznasz pan, że nad szaleńcami niebo rozciąga opiekę.
— Zsyłając taki dészcz?
— Nie — ten hotel.
Dészcz ustał na chwilę, wybiegliśmy z pod skały.
— Ino patrzéć Lejby — rzekł któryś z górali do towarzysza. Sądziłem, że to właściciel karczmy. Lecz tu? w górach?...
— Gdzie? zapytałem.
— Gdzie? — rzekł góral zdziwiony — a ino patrzéć jak z obłoków spadnie.
— Co pleciesz — jaki Lejba spadnie z obłoków?
— A od kiela (zkąd) miałby désc spadać?
A więc to lejba, ulewa! Doprawdy zdałby się nam lepiéj w téj chwili Lejba niż lejba.
Rzeczywiście ulewa odzyskała pierwotną siłę. Kropiła nas nielitościwie. Pędziliśmy więc tak jak i poprzednio co tchu, lecz rzadko już po kamieniach a natomiast nieustannie prawie po wodzie i błocie grzęzkiém.
Tu się zmieniły role pomiędzy Warszawiakami i góralami. Gdy na przepaścistych skałach ci ostatni chodzą niemal z taką pewnością i obojętnością jak my po ścieżkach Saskiego ogrodu, na błocie stają się niezgrabnymi, ciągle się chwieją i wyślizgują. My zaś byliśmy na niém jak w swoim żywiole; wszakże błoto jest piątym żywiołem Warszawy. Okazała się tu także wyższość butów z obcasami, które górale uważają za niepraktyczne w obec swych kirpców t. j. kawałka skóry ściągniętego rzemykami. To téż, gdyśmy byli ucieszeni z wyjścia z obrębu skał, i tylko to nam dolegało, że w butach utworzyły się kałuże, górale woleliby, choć to już było o zmroku, drzéć się po skałach i urwiskach. Byli w złym humorze.
Dodawałem im bodźca, jak oni mnie na urwistych skałach.
— Idźta śmiało — nie bójta się! Dobrze idzieta — drugiby tak nie poseł — wam na kozice chodzić!
W godzinę niespełna dopadliśmy zziajani do domku myśliwskiego, wystawionego w dolinie Staroleśnéj. Zwie się on po węgiersku Rosa-Menhaz. Tu już uczuliśmy przedsmak cywilizacyi. Wystawiony dla gości Szmeksu, a więc jest on zaopatrzony we wszelkie błogości kultury jak: dach, chléb, piwo. To ostatnie było dla spragnionych podróżnych prawdziwym nektarem.
Na deser mieliśmy słodki komplement jasnowłoséj Niemki, że Polacy są najmilszymi i najdzielniejszymi ludźmi w świecie. Zasłużyliśmy nań zapewne wysuszeniem trzydziestu kufli w przeciągu kilku minut.
Reszta drogi do Szmeksu, choć niemniejsza od odległości pomiędzy statuą Kopernika a Wierzbnem, była już dla nas igraszką. Biegliśmy po ścieżkach nie gorszych jak w Łazienkach Królewskich. Choć ciemność nocy zaległa, jednakże nie potrzeba już było szukać punktów oparcia dla nóg, miéć się na baczności od głazów, szczelin, przepaści. Owionęła nas atmosfera komfortu. Z krainy śmierci wstępujemy na próg życia, z krainy niedostatku do ogniska obfitości i wygody.
Jakeśmy pragnęli tego wszystkiego, ten tylko sobie wystawi, kto odbywał podobne wycieczki, lub kto zdoła sobie wyobrazić utrudzenie wędrowców, którzy po trzydniowych wysileniach i dwóch nocach prawie nieprzespanych, odbywają kłusem drogę równą co najmniéj odległości Placu Krasińskiego od Wilanowa — że już pominę trudności przez samo terytoryum stawiane.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.