Wycieczka na Łomnicę/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczka na Łomnicę |
Podtytuł | Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Światła! — Domy! — Ludzie! — Rozmowy! — Gwar! — Krzątanina! — Miasto całe!
Wpadamy do domku szwajcarskiego i zajmujemy pokój wynajęty dla nas przez p. Döllera.
W pokoju kanapy, łóżka!
Czy istnieje na świecie lepszy wynalazek niż pokój, kanapa i łóżko!
Ah, Szmeks to raj!
Ale i w raju chce się jeść, szczególniéj gdy się do niego po trudach dostało.
Przebieramy się, idziemy do restauracyi, dziękujemy p. Döllerowi, zapoznajemy się z najdzielniejszym węgierskim turystą doktorem Téry Ödön, opowiadamy o naszéj drodze i dowiadujemy się, że wdarł się na niedostępny dotąd szczyt góry Durnéj (Nordtrabant), przyczém o mało życia nie stracił.
Jedném uchem słucham téj rozmowy, drugiém pogrążam się w chaosie panującym w sali. Z ogromnéj plątaniny głośno wymawianych wyrazów wyrywały się niekiedy słowa niemieckie, a częściéj nieznane mym uszom węgierskie, twarde i dźwięczne. Przyszło mi na myśl, że język węgierski musi być bardzo zdolnym do harmonii naśladowniczéj, w opisie tententu koni.
Uderza mnie zbiór śniadych twarzy węgierskich, w ogóle miłych, lecz mających jakiś odcień demoniczny. Sądzę, że z tego powodu bardzo się podobają naszym paniom sąsiedzi z za gór. Cera śniada, wyraz twarzy energiczny, włosy krucze, wzrok pewny, często przenikający. Niech nikt jednak nie sądzi, że są podobni do cyganów. Najprzód bowiem należą do zupełnie innéj rasy, a powtóre nie mają w oczach i rysach téj dzikiéj nieokiełznanéj namiętności, tak uderzającéj w cyganach.
O jedenastéj wracamy do domu. Zasypiam z wiarą, że Szmeks jest tak wielki jak Karlsbad lub Ems.
Po śnie głębokim a pokrzepiającym, za któryby niejeden z Krezusów oddał połowę swoich dochodów, a którego i jabym wtedy za największe skarby nie odstąpił, obudziłem się nie wiedząc gdzie jestem. Gdym się zoryentował, spojrzałem na zégarek. Wskazówka stała na siódméj, a było dość szaro. Czyżby rzeczywiście?...
O radości! dészcz padał jak najrzeczywiściéj. A dészcz znaczył pozostanie w Szmeksie na czas dłuższy, a więc: odpoczynek, dokładne zapoznanie się z miejscowością, ze sposobem życia, może jeszcze jakieś przygody... Słowem, coś nowego. Poczułem silnie kontrast pomiędzy dzikością a kulturą — chciałem go wypić do dna. Przytém buty moje gwałtownie domagały się reperacyi.
Widok Szmeksu uczynił na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie jest to jednak miasto, lecz zbiór domków szwajcarskich i nieszwajcarskich w liczbie około dziesięciu. Aleje pomiędzy niemi wybornie ubite, trawniki porządnie utrzymane. Ze wszystkich stron Szmeks jest otoczony lasem, rosnącym na zboczu Sławkowskiego szczytu. Ze względu na to położenie na progu Tatr, Węgrzy nazwali Szmeks: Tatra-Füred, wrota Tatr, po polsku zaś nazywał się on poprostu: Szczawy Sławkowskie.
Oprócz mineralnéj wody posiada jeszcze Szmeks zakład hydropatyczny oraz kąpiele z odwaru kosodrzewiny. Dla tych trzech środków leczniczych, a szczególniéj dla powietrza i swego szczęśliwego położenia, Szmeks licznie bywa zwiédzany.
Całe życie Szmeksu koncentruje się w dwóch budynkach. Rano znajdziesz całe towarzystwo w kawiarni, w któréj, oprócz (gorzkawéj, niedającéj się nigdy dosłodzić) kawy, dostaniesz cygar, wybornéj (w znaczeniu węgierskiém) śliwowicy i innych wódek. To dla ciała. Dla umysłu zaś masz kilkanaście gazet niemieckich i węgierskich oraz muzykę cygańską.
Czytanie gazet przerwała nam muzyka cygańska, jakby powiewem szalonego wichru, wstrząsającym liśćmi, to rzewnie płaczącym, to wyniośle gniewnym, jak czoło Jowisza rzucającego gromy. To dalekie, bezgraniczne rozlewanie się tonów, ta nieokréśloność, nieskończoność całości, ten niejako brak planu, charakter improwizacyjny i dziki, mają zaiste w sobie coś oryginalnie uroczego i porywają bez oporu umysł w sferę działań nieokiełznanych żywiołów, gdzie wiatr rozmawia ze skałami i z drzewami igra, lub burzy wszystko szalenie, gdzie samotna cyganka marzy przy huku górskiego potoku lub fal oceanu...
W kawiarni mieliśmy przyjemność poznać prezesa węgierskiego Towarzystwa Karpackiego p. Egidyusza Berzewiczy’ego, oraz dra. Lomnitzera, profesora fakultetu medycznego w Peszcie. Wczoraj poznany dr. Téry, przedstawił mi szczupłego śniadego, dwudziestoletniego Węgra, który się mnie natychmiast zapytał:
— Czy to panowie byli onegdaj w okolicy Baranich Rogów?
— My! A więc pan był na Łomnicy?
Podaliśmy sobie poraz drugi ręce i uścisnęliśmy się serdecznie, jakby dobrzy znajomi po długiém niewidzeniu. A widzieliśmy się dopiéro onegdaj po raz piérwszy, z odległości takiéj żeśmy nie widzieli się większemi jak liszki, i rozmawialiśmy z sobą tylko hukiem prochu... Doprawdy jest coś szczególnego w takich porywach.
Cała reszta dnia tego zbiegła nam bardzo wesoło, czasami komicznie, nie bez pewnego odcienia nieprzyjemności.
Wspomniałem powyżéj, iż całe życie Szmeksu koncentruje się w kawiarni i restauracyi. Niezupełnie, — bo właściwie koncentruje się ono w Kancelaryi zarządu, będącéj mózgiem i sercem zakładu. Centralizacya jest tam doprowadzona do takiego stopnia, że dla nieobznajmionych z porządkiem szmeksowskim, wcale się nie wydaje wygodną.
Postanowiliśmy skosztować kąpieli w odwarze kosodrzewiny. Udajemy się więc do odpowiedniego budynku, gdzie czekamy kwadrans na łaziennika. Prosimy go o kąpiel.
— In der Kanzlei — odpowiada.
— Jakto? pytamy.
— Trzeba kupić bilety w Kancelaryi.
Udajemy się więc tam, lecz ponieważ w biurze zarządu sprzedają się także fotografie, kije, pudełka, i t. d., więc na bilety czekamy z kwadrans. Wreszcie zdobyliśmy je i wracamy do kąpieli, gdzie znów po rozebraniu się żądamy mydła.
— In der Kanzlei — powiada łaziennik.
— A to masz pan pieniądze i przynieś!
— Nie wolno mi!
Po kąpieli zawołałem go, aby mi kupił cygaro.
Zanim jeszcze wymówiłem wyraz: cygaro, już odpowiedział machinalnie:
— In der Kanzlei.
W godzinę potém byłem tyle naiwnym, że chcąc zjeść obiad poszedłem do restauracyi. Objaśniono mnie tam, że trzeba się udać do kancelaryi po bilet. Potém znów prosiłem kelnera, aby mi u kucharza obstalował kawałek mięsa na jutro.
— In der Kanzlei, rzekł mi lakonicznie.
Przepędziwszy wesoło czas po obiedzie w polskiém towarzystwie, które się miało nazajutrz udać na Łomnicę, przypomniałem sobie nagle o butach.
Nie znalazłszy szyldu szewca, zapytałem kogoś z przechodzących, gdzieby go można znaléźć.
— In der Kanzlei — odpowiedział przechodzień z akcentem silnie węgierskim.
— Jakto, w kancelaryi buty łatają?
— Ah nie, bom nie dosłyszał. Zresztą nie wiem.
Wtém mi się Józek nawinął, który mnie zapewnił, że jeden z górali naprawi.
Najzabawniejszą jednak była moja Odyssea wieczorna. Przy pakowaniu zapasów na jutrzejszą wyprawę okazał się brak wódki. Naturalnie, nie chcąc być naiwnym, poszedłem do kancelaryi jak w dym. Jednakże była już zamkniętą. Udałem się tedy do kawiarni, gdzie na półkach widziałem butelki. Ale kawiarka oświadczyła mi z najmilszym uśmiéchem, że jéj nie wolno sprzedawać na butelki, i że muszę się udać do kancelaryi.
— Ależ zamknięta.
— To idź pan do restauracyi.
Z restauracyi odesłano mnie do kancelaryi a na przedstawienie, że zamknięta, radzono mi udać się do kawiarni.
Rozgniéwało mnie to, i byłbym już zrezygnował z wódki w towarzyszy i swojém imieniu, ale komizm téj całéj historyi zaciekawił mnie co daléj będzie. Odpowiedziałem więc:
— Ale w kawiarni nie chcą mi sprzedać i odsyłają do kancelaryi.
— Tak to prawda — rzekł z wielkim namysłem — ale powinni panu sprzedać kiedy kancelarya zamknięta.
Wracam do kawiarni i opowiadam kawiarce swoje dzieje, prosząc o wódkę lub o radę.
Odpowiada mi, że pomimo wielkiego spółczucia dla mego losu, nie może mi sprzedać i radzi się udać do Luchs’a, mającego skład obok kancelaryi.
Znalazłem zakład ale nie mogłem znaleźć właściciela, pomimo starannych poszukiwań.
A to prawdziwy Luchs a non luchsendo! pomyślałem.
Wreszcie pojawia się. Ale myślicie, żem już dostał wódki? Tak łatwo to w Szmeksie nie przychodzi. Dał mi śliwowicy, któréj nie lubimy, a na zapytanie o inny gatunek, rzekł:
— In der Kanzlei.
Byłem na to przygotowany. Roześmiałem się i odszedłem. Żegnając się z panem Döllerem, opowiedziałem mu te skutki centralizacyi i idąc za jego radą zdałem z nich raport dyrektorowi. Ten dał polecenie kawiarce i... nazajutrz rano otrzymałem wódkę.
Czytelniku, jeżeli będąc w Szmeksie zapragniesz czegokolwiek, czy smoły czy... serca, któreby z twojém biło unisono, to nie szukaj ani sklepu, ani rodziców panny, która ci wpadła w oko, ale udaj się wprost do kancelaryi — zanim ją zamkną. Inaczéj odsyłać cię będą z kawiarni do restauracyi, z restauracyi do Luchs’a i t. d. usque ad finem.
Dla turystów Szmeks jest ważny jako punkt wyjścia wycieczek na Łomnicę i Gierlach. Zwykle udają się z Zakopanego przez Polski Grzebień do Szmeksu, a ztamtąd drugiego dnia przez Kolbach wielki i mały wdzierają się na Łomnicę. Idąc na Gierlach muszą jeszcze nocować w dolinie Wielkiéj (Felka), i dlatego téż w tym razie często Szmeks pomijają.
Z przed kawiarni widać doskonale te wiérzchołki, przedzielone we środku Sławkowskim szczytem. Ja zaledwie częściowo je widziałem, albowiem podczas całego pobytu w Szmeksie kąpały się one w morzu chmur.
Niemcy austryaccy i Węgrzy wszystkie prawie wycieczki odbywają ze Szmeksu i niemałe z nich zakład ten ciągnie korzyści. Za przewodników służą im spizcy Niemcy i Słowacy. Widziałem ich siedzących przed kancelaryą i czekających na gości. Przedstawiają oni w ogóle typ niemieckiego hausknechta. Jak hippopotam do rączego arabczyka, jak styl Kanta do stylu Homera, tak się ma Spiżak do Zakopianina. Poważny, ciężki, bierfilisterski, chodzi tylko rutynowanemi drogami i trzyma się swojéj specyalności. Jeden tylko czy dwóch prowadzi na Gierlach, kilku na Łomnicę, inni tylko do Kolbachów. Polskiéj strony Tatr w ogóle nie znają. Kilku tylko zawiedzie do Rybiego jeziora (Morskiego Oka) i przez Zawrat do Zakopanego. Nie słychać, żeby się w nieznane okolice puszczali. Tymczasem nasi znają również dobrze węgierską jak i polską stronę i pójdą wszędzie, gdy tylko ufają w zdolność turysty. Jedni i drudzy nie lubią się nawzajem. Spiżacy uważają Zakopian za barbarzyńców, ci zaś ich za ciemięgów i pijaków. Nienawiść ta datuje się od prześladowań za polowanie. Gdy Zakopianin dostrzeże Spiżaka w trudném miejscu, to uśmiécha się ale pomocy nie daje — bo téż Spiżak nie przyjąłby jéj, podejrzywając zdradę. Pewnego razu Roj, idący z towarzystwem polskiém, zobaczył wdzierających się na Polski Grzebień Węgrów z trzema przewodnikami. Szli ku najstromszemu zlodowaciałemu śniegowi. Było to miejsce niebezpieczne. Spiżacy, nieświadomi drogi, wybrali je jakby umyślnie, bo obok było lepsze. Żal było Rojowi nie przewodników lecz turystów i zawołał dlatego kilkakrotnie „Zurück“, wskazując właściwą drogę. Ale Spiżacy obejrzeli się tylko i nie usłuchawszy szli daléj, na kilkadziesiąt kroków przed Węgrami. Wreszcie — fert jeden, drugi i trzeci przewodnik głowami na dół po śniegu. Stłukli się porządnie, a Roj Węgrów wyprowadził lepszą drogą, po stopniach które w śniegu wyrąbał.
Czasami jednak Spiżacy, wlazłszy w matnię, przyjmują pomoc Polaka. I tak np. Szymek Tatar wyratował raz Spiżaka, który uwiązł nad jakąś przepaścią. Jak mu się chciał wywdzięczyć, zobaczymy poniżéj.
Pojęcie wina tak jest u nas związane z Węgrami, że lękałbym się być posądzonym o niedokładność, gdybym nie wspomniał o winie węgierskiém na gruncie węgierskim. Muszę wyznać, że nie bardzo mi ono smakowało. Toż samo ma się stosować do wina bordeaux w Bordeaux i porteru angielskiego w Londynie. Widać, że węgrzyn powinien być Cracoviae et Varsoviae educatus, nb. za pomocą alkoholu i gliceryny. Nie darmo powiedziano: nemo propheta in patria sua. Nawet do wołów da się to zastosować. Woły węgierskie słyną po całym świecie, a w Szmeksie dostaliśmy na obiad krańcowo-złe mięso. Czemu tu się dziwić? I polska pszenica słynie przecież a chcąc zjeść dobrą bułkę trzeba się udać do Wiednia lub Londynu. Doprawdy, podróż edukuje nie tylko ludzi.