Wycieczka na Łomnicę/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wycieczka na Łomnicę |
Podtytuł | Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1879 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, dnia 4 sierpnia, byliśmy już o piątéj rano na drodze do doliny Staroleśnéj (Kolbachu Wielkiego).
Nie szliśmy sami. Złączyliśmy się z towarzystwem polskiém, idącém na Łomnicę. Byli to zawołani alpiniści; poeta Asnyk oraz pp. Pawlikowscy.
Naturalnie rozmowa dotyczyła gór i wycieczek.
Poza Rosa Menhaz’em musieliśmy się rozstać. Na Łomnicę prowadziła droga w prawo, — nasza zaś wprost.
Smutno nam było rozłączać się z sympatycznymi towarzyszami, tak jak gdybyśmy należeli do jednéj rodziny. Towarzyszyliśmy sobie wzrokiem, ale zarośle i téj przyjemności pozbawiły nas.
Po kwadransie wynurzyli się znowu z pomiędzy drzew. Pozdrowiliśmy się hukiem pistoletu. I znowu znikli i późniéj ukazali się ostatnio śród skał, jako małe istoty wielkości wróbli.
Trza było teraz swe myśli i uczucia poświęcić saméj tylko naturze.
Ale jak mało wzajemną była dla nas w téj chwili!
Niebo ciągle zasłane chmurami, mgła szara zaciemnia dalsze widoki i kontury gór rozpływają się w niéj. Niéma ani wieżyc ani ostrych wyzębień; oryginalny téż, choć niejaskrawy koloryt szarych skał, ściemnionych, zróżowionych lub upstrzonych gdzieniegdzie bielą śniegów, już się nie odbija ostro od ponuréj zieloności kosodrzewiny. Mglista niwelacya sprowadziła wszystko do tonu jednostajnego.
Szliśmy ciągle pod górę milczący, gniéwni.
Raz tylko ta jednostajność przerwaną została. Zobaczyłem słup dymu unoszący się z pośród skał.
— Czy to z koleby juchasów węgierskich? zapytałem, chcąc się dowiedziéć coś o ich obyczajach.
— Nie, to strzelcy polują.
— Polują? chyba się grzeją lub pieką upolowaną zdobycz.
— Nie, — polują. Właśnie do polowania potrzebne im jest ognisko. Dwaj idą w górę, wgłąb doliny, i naganiają kozice ku ognisku. Kozy wciąż uciekają po jedném ze zboczów, lecz gdy zobaczą ognisko, boją się biedz daléj po tém samém zboczu i przebiegają przez środek doliny na drugie; wtedy zabijają je strzelcy zaczajeni blisko ogniska.
— To dowcipni ludzie.
— Ale czasem i niebezpieczni.
— Jakto?
— Oprócz porządnych ludzi, poluje na kozice wiele hołoty. Ta zaś, roznamiętniona polowaniem, często się bardzo źle obchodzi z samotnym lub samowtór idącym turystą i gwałtem zwraca go z drogi, gotowa użyć środków ostatecznych. A wtedy, szukaj wiatru w polu. Nikt nie będzie wiedział gdzie się podział turysta.
— A to mili ludzie!
— Bardzo! Nie życzyłbym panu wejść im mimowolnie w drogę, będąc sam lub w towarzystwie jednego górala. Dla takich jednak orszaków jak nasz, mają oni szacunek.
Pan Ludwik biegł daleko przed nami z Tatarem. Rwał się naprzód i męczył górala tysiącami zapytań, dotyczących nazwy i stosunków gór.
Odszedł tak daleko, żeśmy go już nie widzieli.
Strzelec mógłby ich poczytać za samotnych i.... poczytał.
Usłyszeli przed sobą rozkazujący, niedopuszczający oporu gniéwny głos — Zurück!!!...
Wędrowcy przystanęli.
Tatar zwrócił głowę w kierunku zkąd głos wychodził, postawił nogę na kamieniu, oparł na niéj rękę uzbrojoną w ciupagę i spojrzał na zuchwalca trzymającego broń do strzału.
Był to człowiek, któremu Tatar niegdyś życie uratował, wyprowadziwszy z miejsca niebezpiecznego.
I ten śmiał mu grozić....!
Przeszył go wzrokiem dumnym i szyderczym i nic nie mówiąc, czekał z lekceważącym uśmiéchem.
Spiżak się zawahał. Może sobie przypomniał, że mu coś winien, może się bał... Spiżacy wiedzą, iż z Tatarem żartować nie można. Ciupaga jego jest ostra a muskuły silne i zwinne. Gdyby napastnik strzelił a spudłował, jużby po nim było.
Mierzyli się wzrokiem. Długie milczenie. Spiżak już się nie odważył drugi raz zawołać „zurück!“
Ale także wstydził się cofnąć. I on stał nieruchomy.
Tymczasem większa część naszego towarzystwa weszła w sferę widzenia.
Spiżak przestał się wstydzić zaniechania rozpoczętego kroku i znikł w skałach.
— Jabym ci dał zurück! szepnął Tatar, kończąc swój długi niemy monolog, i na usta jego wystąpił uśmiéch jeszcze bardziéj lekceważący.
Gdyby kto piérwszy raz był w podobnych miejscach jakieśmy przechodzili, to miałby dużo do powiedzenia o przeskakiwaniu potoków, o wdzieraniu się na pochyłości i kołysaniu się na gałęziach kosówki, po ścianach skalistych, i niezmiernie wielu innych rzeczy. Ponieważ zaś wszystko cośmy tu przebywali było tylko słabym odblaskiem rzeczy już doświadczonych, więc przechodziło prawie bez zwrócenia na się uwagi. Tak do tego przywykliśmy, jak do chleba powszedniego.
Dopiéro około dziesiątéj zdarzyło się coś oryginalnego. Zaczął padać śniég. Nigdym jeszcze nie widział śniegu padającego 4 sierpnia.
Weszliśmy wkrótce w najwyższą część doliny, w granicę nagich głazów. Maleńkie kępki mchów, żółte porosty i jamy świstaków przerywały tylko jednostajną szarość granitu. Zobaczyliśmy ztamtąd oryginalny kształt Wielkiego Kolbachu. Gdy bowiem wszystkie doliny tatrzańskie zaczynają się u góry wązko i coraz niżéj stają się szerszemi, Wielki Kolbach przeciwnie jest węższy u dołu aniżeli u góry, gdzie rozgałęzia się na trzy, łukowato ograniczone szérokie odrośle. Każdemu z tych wgłębień odpowiada mniéj więcéj jeden staw.
Okolica ta chyba nigdy lata nie widzi. Staw leżący pod piérwszą na prawo odnogą doliny, nazwany jest Zmarzłym, bo zawsze jest pokryty lodem. Choć to już jest koniec lata, lód odtajał tylko na obwodzie, i co noc łączy się z brzegiem cienką skrzepłą warstewką, któréj ślady jeszcze teraz widać.
Echo w tém miejscu jest roznośne, wielokrotne. Strzał z pistoletu rozlegał się jak grom, i zachwyceni synowie natury mówili z radosnym i naiwnym uśmiéchem:
— Pikne eo!
Gdym się domyślił, że to znaczy „piękne echo“, zacząłem się śmiać homerycznie i możeby długo uśmiéch nie gasł na moich ustach, gdybym nie był zmuszony chuchać w skostniałe palce. Rękawiczki zimowe bardzoby mi się zdały, ale nie przypuszczałem, że będą potrzebne. Co gorsza, buty, które już od trzech dni ratowałem reparacyą wystarczającą nie więcéj jak na parę godzin, przepuszczały do moich nóg wodę, błoto, lub mieszaninę drobnego żwiru i śniegu — stosownie do okoliczności.
— Szczepan naprawi, rzekł mój Józek, gdym się zaczął użalać.
Trzeba więc było oddać but Szczepanowi a samemu boso siedziéć bezczynnie na kamieniu pod wpływem śniegu. Nie należało to do największych przyjemności mojéj wędrówki i nie wiele wreszcie butom pomogło, bo w pół godziny potém już się zdarł sznurek ściągający podeszwę z przyszwą; nauczyło mnie to jednak jednego zjawiska fizyologicznego, a mianowicie, że nawet w takich okolicznościach nie podobna się w Tatrach zaziębić.
Weszliśmy na strome rumowisko dużych głazów. Zaprowadziło nas ono na piargi uwieńczone płatem śniegu, który zamykał wejście przesmyka, bramę, którą mieliśmy wtargnąć do nieznanéj doliny.
Śniég był nadzwyczaj stromy, tak że ani podobieństwo było myśléć o wdzieraniu się po jego stoku. Przytém zaczął już topniéć, a więc skonsolidował się, stężał, nie dozwalał stóp wgłębić.
— Trzeba rąbać stopaje (stopnie), rzekł jeden z górali.
— I zabawić przytém godzinę... Lepiéj iść po ścianie.
— A czy my muchy?
Rzeczywiście północna ściana rozpadliny, którą góral zaproponował, była prawie pionową.
Połączono jednak obie rady w jeden projekt i poszliśmy wązkim szlakiem skalno-śnieżnym, utworzonym przez dolną, skruszoną część ściany i brzeg płachty śnieżnéj, i z niemałym trudem oraz nakładem zręczności wydostaliśmy się na brzeg wyłomu.
Na przełęczy, opierając się parciu szalonego wiatru, odpoczywaliśmy, bawieni anegdotkami i bajkami, opowiadanemi przez starego Sabałę. Rzecz szczególna a charakterystyczna dla ludu zakopiańskiego: żadna z tych bajek nie dotyczyła czarownic, strachów i t. d., lecz wszystkie były w rodzaju Ezopowych. Zdaje się, że wiele z nich zawdzięcza swój początek samemu opowiadaczowi, znanemu z rzeczywistego dowcipu. Dla charakterystyki przytoczę jednę z nich, starając się zachować styl i wyrazy góralskie.
„Hej! — Pan Bóg na początku dawał zwierzętom talenty, każdemu osobny, aby się mogły wyżywić. Wilkowi powiada: będziesz orał...
— No! A potém już będę jadł? — pyta wilk.
— O ni! potém zasiejesz.
— I już będę jadł?
— O ni! potém będziesz żął.
— I już będę jadł?
— O ni! potém zmłócisz.
I tak opowiedział mu Pan Bóg syćkie roboty około chleba a wilk zawsze pyta: cy już będę jadł? To za dużo wilkowi się zdało i pyta (prosi) coś łatwiejsego. No, tak mu Pan Bóg powiada: jest tam kobylsko na młace[1], idź go zjédz. No, i poseł wilk i chciał się kobyły chycić i jeść, a jak on do niéj z przodku, to ona do niego zębami, a jak chciał z zadu złapić, to ona do niego zadniemi nogami. Poseł się skarżyć, a Pan Bóg mówi: jak ona do ciebie z zębami to i ty z zębami, jak ona zadem to i ty zadem. Poseł wilk jesce raz ku téj kobyle próbować, tak jako mu Pan Bóg powiedział, ale jéj nie mógł rady dać, bo prasła[2] (rzuciła, wiérzgnęła) zadniemi kopytami i zabiła (uderzyła) w zęby. No, mówi Pan Bóg, kiej rady nie możesz dać kobyle, jest tam baran na młace, idź go zjédz. Seł (szedł) wilk ku baranowi, już wystrojony z zębami, ale baran w prośbę, coby go po kawałku nie jadł: „mój wilcosku, nie jédz mnie téż po kawałku, ba mnie tez zjédz całego; idź daléj do brzezku[3], zaprzyj[4] się do brzezku zadem, a rozedrzéj kufę[5], to ci wskocęm[6] cały. Wilk ozdarł kufę, i baran jak się rozpędzi, jak wyrżnie rogami, oglił[7] wilka i ten leżał na brzeżku długo. Potém wilk wstał i mówił sobie: Hm, czym go zjadł, czym go nie zjadł?... Ech! musiałek (musiałem) go zjeść, bo na cco (czczo) nierad sypiam“.
Każdy ustęp téj bajki, ożywianéj nadzwyczaj oryginalnym akcentem i gestykulacyą Sabały, wywoływał wielką radość, a gdy opowiadający skończył, wesołość zamieniła się w jakiś frenetyczny śmiéch z głupiego wilka, który, z tego że spał, wniósł o tém że jadł, bo nie lubił na czczo zasypiać.
Drogę nadół ku nieznanéj dolinie stanowiło coś w guście znanego Zawratu, z tą różnicą, że Zawrat będący przed nami był kilka razy dłuższy od typowego. Nie robiło nam to żadnéj różnicy. Biegliśmy po nim nadół prędzéj niż po wygodnych schodach. Wreszcie około drugiéj stanęliśmy przy stawku w dolinie. Niebo zrobiło nam niespodziankę, że się dosyć wypogodziło, to téż i w naszych piersiach stało się weseléj. Nie potrzebowałem już chuchać w palce, a nieznana nikomu dolina tak mnie zaintrygowała, żem zapomniał o tém, iż buty moje są o wiele więcéj ucywilizowane od teatru warszawskiego, gdyż mają bardzo porządną wentylacyą. Jeśli śnieżną Staroleśną wolno porównać z Laponią, to nieznana dolina była dla nas Italią. Jakoś mi lekko było na duszy i biegłem bez troski, zapomniawszy o świecie całym, nawet o moich towarzyszach... Nagle — zbudzony zostałem ze snu miłego, jakimś niewytłumaczonym, niespodziewanym ruchem, który powstał śród górali. Rozproszyli się jak tyralierzy. Zostali czémś pochłonięci. Magnes jakiś wynurzył się z pośród skał i przyciągał ich i magnetyzował. Biegli ku lewéj ścianie i wołali tylko:
— O! O! O!
— Co to takiego? zapytałem któregoś. Nie patrząc na mnie, nie mogąc słowa wymówić, wskazał tylko palcem, wołając w dalszym ciągu.
— O! O! O!
Spojrzałem w kierunku wskazanym, ale nic nie spostrzegłem.
Zaciekawiony niezmiernie, dopędzam górala i pytam znowu.
— Ależ powiedz gdzie biegniecie! ja nic nie widzę.
— Koza!
Usłyszawszy ten wyraz, zrozumiałem ekscytacyą górali.
Nie widziałem jeszcze dotąd kozicy; nie puszczałem więc górala, dopóki mi dokładnie nie wskazał punktu.
Zobaczyłem wtedy na jasnozieloném tle upłasku czerwonawy punkcik, niewiele odbijający od ściany skalistéj. Przy pomocy lornetki rozpoznałem kształty kozicy. Wydawała mi się tak dużą jak wróbel. Stała spokojnie i tylko poruszała głową, śledząc ruchy licznych nieprzyjaciół.
Kozica, zwana w Alpach giemzą (Antilope rupicapra), jest jedynym europejskim gatunkiem antylopy. Górale nasi nazywają ją zawsze wprost kozą, bo rzeczywiście bardzo jest do kozy podobna. Różni się od niéj 4 — 9-calowemi różkami, które są czarne jak smoła, wzdłuż bruzdowane, u dołu obręczkowane a u góry w postaci haka w tył zakrzywione; nogi są długie i mniéj zgrabne, szyja wydłużona a w ogóle cała postać krępa, zwięzła, jakby nieproporcyonalna, w zupełnym spoczynku niezgrabna, a w ruchu ideał zgrabności. Barwa uwłosienia jest w lecie czerwonawo-brunatna, przyjmując w zimie odcienie szare i ciemne a na wiosnę jasno-żółte. Podczas tych zmian pozostają tylko białe paski na policzkach, szczękach dolnych, czole i brzuchu, oraz ciemno-brunatna pręga na grzbiecie. Ciało a szczególniéj szyja kozicy jest zadziwiająco rozciągalną; zwierzę stojąc na cztérech nogach może się tak wydłużyć, iż dosięga széściu stóp wysokości.
Miejscem letniego pobytu dla kozicy są bezdrożne i najwyższe działy Alp (Szwajcaryi, Sabaudyi, Tyrolu, Bawaryi, Styryi), Pireneów, Karpat i Kaukazu, gdzie żyje aż do linii wiecznych śniegów. O świcie a często i po nocach księżycowych pasą się małe ich stadka po upłaskach na ścianach skał, zstępując coraz niżéj; odpoczywają potém mniéj więcéj od 9 — 11 na brzegach przepaści, w południe znowu się pasąc, posuwają się ku górze, odpoczywają mniéj więcéj do czwartéj na występach ścian przepaścistych w cieniu, szczególniéj w blizkości śniegu, który bardzo lubią, — a noce spędzają zwykle pod wystającym występem skały, pomiędzy głazami lub w grotach.
Koza, która nam wpadła w oko, widocznie odbywała po obiedzie odpoczynek, przeżuwając pokarm spożyty. Niezwykły ruch w dolinie zbudził ją z dolce farniente.
Najweselsze są kozice w późnéj jesieni i na początku zimy, w porze podskoków. Obserwowano wtedy rozmaite zabawy śród stadek i pomiędzy pojedyncze mi kozami. Jakby szalone gonią się po najwęższych krawędziach skał, starają się nawzajem strącić na dół różkami, udają chęć napaści i nagle z szybkością błyskawicy zeskakują na jakieś inne miejsca. Wyprawiają téż inne tysiączne sztuki, zabawne, szczególniéj przy walkach pozornych, jakie nieraz i małe pieski odbywają. Igrają tak z szaloną wesołością całemi godzinami — lecz, gdy poczują człowieka, choćby w największéj odległości, zaraz scena się zmienia. Kozica przodująca świszcze przez zęby i wszystko się unieruchamia. Od najstarszego kozła do najmniejszego koźlęcia, wszystkie zwierzęta czuwają i są gotowe do ucieczki. Choćby się człowiek nie poruszył z miejsca; już im humor nie wróci. Powoli posuwają się w górę, szpiegują na wszystkie strony, oglądają każdy głaz, każdą przepaść, i starają się dostać jak najwyżéj. Gdy już dosięgły wiérzchołka, stają na brzegu obok siebie i patrzą wgłąb, poruszając ciągle głowami. W lecie zwykle już nie schodzą tego samego dnia na miejsce poprzedniéj zabawy; w jesieni zaś, gdy góry rzadziéj bywają zwiédzane, już po godzinie wracają na nie.
Gdy w zimie śniég pokryje skały i upłaski, kozice schodzą do niższych działów, do lasów, i szukają szczególniéj pod drzewami niezakrytych traw. W razie braku trawy żywią się igłami świérków, korą i mchem, który, jak renifery, z pod śniegu wygrzebują.
Kozice, pomimo wyż wspomnianéj nieproporcyonalności, są bardzo pięknemi zwierzętami. Zapewne przyczynia się do tego ich nadzwyczajna żwawość. Każdy ich ruch zdradza ogromną siłę, zwinność i gracyą. Gdy stoją (szczególniéj w niewoli) przysadzistość ich wcale nie może się podobać. Lecz trzeba je spłoszyć. Nagle zmienia się ich postać, tryska z niéj śmiałość i piękność. Muskuły sztywnieją i elastycznieją jak sprężyna stalowa, i koza jak wiatr pomyka we wspaniałych skokach po skrawkach i urwiskach. Ta szybkość, ta siła, ta pewność zdumiewa. Zdaje się niekiedy, że nie ma dla kozy drogi — lecz ona biegnie wciąż. Skacząc ze skały na skałę przesadza lekko 16 — 18 stóp szerokie rozłupy i dosięga niewielkiego wyskoku skały, skrawka którego nie widać, i staje na nim pewną nogą, gotowa do nowego skoku. Siła muskułów jest u niéj połączona z niesłychanym uporem siły jéj życia; z wiszącemi na zewnątrz wnętrznościami, z przestrzeloną wątrobą, lub nawet na trzech nogach, pędzi godzinami całemi po skałach i śniegach, a uniknąwszy szczęśliwie pogoni, wylizuje się z ran. W Engandynie np. zabito w 1857 roku starego kozła, z odciętym kulą rogiem, złamaną i zagojoną nogą, oraz z blizną od kuli, która przez brzuch przeszła. Pewien strzelec odstrzelił kozie nogę przednią przy kolanie. Uciekała mu, i dopiéro po cztérech latach została zabitą. Innym razem strącili strzelcy ze skały kozła. Okazywał on jeszcze ślady życia; więc zadano mu kilka silnych ciosów w głowę. Tego już mu było zanadto. Nabrał werwy, zerwał się i zaczął biedz na trzech nogach, trzymany za czwartą przez strzelca. Porwał z sobą upartego myśliwca, wlókł go dość daleko, wreszcie wyrwał się i znikł w skałach.
Od niebezpieczeństwa chroni kozicę głównie węch. Węsząc pod wiatr, odkrywa obecność człowieka z zadziwiającéj odległości. Gdy go poczuje, kozica natęża wszystkie zmysły, aby znaléźć miejsce w którém się wróg ukrywa. Oko i ucho spółzawodniczą z nosem w szpiegowaniu. Dopóki nie zobaczą zwietrzonego strzelca, dopóty okazują wielki niepokój, nie wiedząc z któréj strony niebezpieczeństwo zagraża, nie opuszczają miejsca i rzucają się jak szalone. Wydłużają szyję i oglądają się na wszystkie strony. Gdy wreszcie zobaczą człowieka, uspakajają się i obserwują go przez chwil kilka. Gdy się myśliwy nie porusza, i one stoją w miejscu, gdy zaś postąpi, kozice uciekają w przeciwnym kierunku, do niezbyt odległych schronień. Rzadko się zdarza, aby wystraszona i uciekająca kozica zabłąkała się, i wpadłszy na wązki skrawek skały nie mogła ani ruszyć daléj ani obrócić się, aby wyjść z pułapki. Jeśli się jéj to jednak przytrafi, to bynajmniéj nie czeka bezczynnie, zrezygnowana na śmierć od kuli. W okamgnieniu wymierza odległość do najbliższego wyskoku skały, wytęża wszystkie siły, skacze w przepaść i ginie na ostrych kamieniach. Tak się zwykle dzieje, gdy wskoczy na ograniczone przepaściami urwisko. Gdy zaś się znajdzie na wązkim gzémsie, na którym jednak może się obrócić, przezwycięża często swój strach przed człowiekiem i biegnie ku niemu. Jeśli strzelec nie zajmuje wtedy dość pewnego miejsca, to pozostaje mu tylko albo położyć się na gzémsie, albo przysunąć się do ściany skalistéj, aby kozica przezeń lub obok niego przeskoczyć mogła. W przeciwnym razie może być strącony w przepaść.
W porze miłosnéj, która się aż do połowy stycznia przeciąga, kozły toczą pomiędzy sobą zajadłe walki. Nieraz się zdarza że jeden drugiego śmiertelnie rani rogami, goni całemi godzinami lub wpadłszy na brzeg przepaści zrzuca w otchłań. Kozica chętnie przyjmuje zwycięzcę, żyje z nim społem samotnie, aż do nastąpienia silnych mrozów, i dopiéro wtedy oboje wracają do stada. Po dwudziestu tygodniach rodzi się jedno lub dwa koźlątka, przy końcu kwietnia lub na początku maja. Ssą one przeszło sześć miesięcy, schowane w suchém miejscu, pod ustronnym zakrytym dachem skalistym.
O ostrożności, przezorności i rozumie kozic opowiadają zadziwiające rzeczy. To jedno może starczyć za dowód. Tschudi widział stado kozic, które chciało przejść przez bardzo stromy i niebezpieczny żleb, pokryty obsuwającemi się piargami. Kozica przodująca wyszła naprzód i posuwała się w górę powoli, ostrożnie, aby kamienia nie zrzucić; reszta stada czekała, i dopiéro wtedy, gdy już przodująca dosięgła wiérzchu i kamienie przestały spadać, poszła za nią druga, potém koleją trzecia i t. d. Te zaś, które wydostały się już na górę, nie rozpraszały się bynajmniéj po okolicy, lecz szpiegując w około czekały, aż ostatnia wydobędzie się ze żlebu. Dopiéro wtedy poszły daléj. Zupełnie tak jak ludzie.
Jasną jest rzeczą, że polowanie na tak ostrożne, płochliwe, silne i szybkonogie zwierzęta, śród wież skalistych, po prostopadłych ścianach, na brzegach przepaści, jest bardzo trudne i połączone z wielu niebezpieczeństwami. Dość łatwo wejść na maleńki wyskok skały, na wązką galeryjkę, na któréj śmierć jest pewniejszą od życia. Pewien myśliwy, goniąc kozicę w Alpach, wskoczył na ławkę zwietrzałego, rozsypującego się łupku, széroką nie więcéj jak na stopę i przylepioną jak galeryjka do skały, ponad przepaścią trzysta sążni głęboką. Gdy skała, krusząc się, groziła mu niebezpieczeństwem, musiał położyć się na brzuchu i tak czołgając się, posuwać się naprzód, w ciągłéj obawie aby się ławka nie oberwała. Jednakże los mu sprzyjał. Trzymała się jako tako. Małą siekierką odbijał ostróżnie zwietrzały luźny gruz i posuwał się daléj. Pełzał już półtoréj godziny. Był pełen nadziei. Tymczasem, spostrzegł obok na ścianie latający cień. Wiedział co to znaczy. To był cień orła, w téj chwili jego anioła śmierci. Człowiek poluje na kozice, orzeł na kozice i człowieka. Dobrą sobie teraz zdobycz upatrzył. Niezmiernie łatwo było strącić ofiarę w przepaść potężnemi skrzydłami i rozszarpaną o skały rozedrzéć na sztuki. Strzelec nie miał dwóch alternatyw do wyboru. Trzeba było orła zabić lub odstraszyć. Lecz do tego trzeba miéć stały punkt oparcia. On go wprawdzie nie miał, ale widok blizkiéj śmierci wlewa w człowieka niesłychaną śmiałość i zręczność. Obawa wzbudzana przez mostek skruszony ustąpić musiała miejsca planom myśliwskim. Ostrożnie i z nadzwyczajnem wysileniem zaczął się odwracać twarzą do góry. Orzeł wciąż bujał. Po kwadransie pracy myśliwy miał już i strzelbę w porządku. Chwycił się tyłem głowy za jakiś skrawek, nogą zahaczył się za jakiś wyskok, a część ciała wisiała nad przepaścią. W téj pozycyi obserwował on przez chwilę orla, który wreszcie uznał za stosowne umknąć z zakresu działania fuzyi. Strzelec, pozbywszy się trwożliwego nieprzyjaciela, przewrócił się znów na brzuch i po trzech godzinach rozpaczliwych wysiłków, dopełzał do końca wązkiéj galeryi i stanął na pewnéj podstawie.
Lecz łowy te, o ile są niebezpieczne, o tyle pociągające. Wzbudzają one tak silną namiętność, że nic od niéj nie wstrzyma, chyba brak fuzyi. Widziałem jéj przedsmak w owéj dolinie. Ukazanie się kozicy porwało całą uwagę górali i rozbiegli się wzdłuż ściany, na któréj czerwieniała, choć nikt z nich ani marzyć nie mógł o zdobyciu jéj, bo nikt nie miał fuzyi.
Górale biegali, krzyczeli, machali rękami, — kozica stała. Ruszała łepkiem, ale mając do ucieczki całe zbocze, na którém stała, patrzyła na ludzi u podnoża będących, czekając aż jéj który z jednéj strony drogę zatarasuje, aby uciec w drugim kierunku. Wreszcie wystrzelono kilka razy z pistoletu. To ją spłoszyło, i kilku susami skryła się za skałą.
Górale z smutnemi minami skierowali się ku miejscu, gdzie mieliśmy przepędzić czas obiadowy. Wkrótce powitało nas szczekanie psów, zwiastunów osady pasterskiéj. Kupiwszy w niéj mléka, założyliśmy obóz opodal, chcąc się uchronić od odwiédzin bydła, psów a wreszcie i juchasów, którzy lubią rozmaite rzeczy od wędrowców wyłudzać.
W czasie odpoczynku dowiedzieliśmy się z przewodnika Kolbenheyer’a, że dolina ta nie jest zupełnie nieznaną. Ma nawet nazwę, i to bardzo piękną: Rówienki.
W górnéj swéj części Rówienki nie przedstawiają nic szczególnego; podobne są do każdéj innéj doliny w najwyższym dziale Tatr leżącéj, i tak jak one gnębią umysł niemą tragedyą spustoszenia. Ale jakże się widok zmienił, gdy minąwszy pas kosodrzewiny, weszliśmy w wązką szyję, którą Rówienki uchodzą do doliny Białéj Wody! Kryształowy potok wrzyna się w coraz głębszy jar, to świécący nagością, to przystrojony w drzewa kąpiące swe liście i gałęzie w przezroczéj wodzie, i wpada pędem gwałtownym w wązkie, zygzakowate, o wysokich brzegach koryto granitu, jakby ręką ludzką wyciosane i wygładzone, tworząc w niém niewielką ale prześliczną kaskadę. Po bokach wryły się w skałę malownicze grupy drzew, pełne dzikiéj fantazyi, a jakby ręką umiejętnego ogrodnika-poety sadzone. Zachodzące za wyniosły grzebień góry słońce rzuca swe różowawe promienie na drżące liście, sperlone kropelkami dopiéro co spadłego dészczu, i rozbija się w nich na tysiące tęcz drobnych. Ćwirkanie ptaszka nieśmiało się odzywa śród huku kaskady, i cały obraz, pełen krasy życia i wesołości, uśmiécha się do wędrowca marzycielsko i oblewa duszę jego dziwnym rodzajem szczęścia pełnego tęsknoty. A tu, obok téj romantycznéj sielanki, po za gruppami drzew, wystrzeliły ku niebu nagie wieżyska, pomiędzy niemi zaś oko przedziera się ku pustyni kamiennéj, która się u stóp Wagi i Wysokiéj roztacza!
Wstąpiwszy nagle z ruiny i rumowiska do tego zaczarowanego zakątka, nie mogłem się oderwać od jego widoku i jakby wpół senny powtarzałem słowa Asnyka:
O wielki poemacie natury! Któż może
Iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystém.
Któż wyrzeźbi kamienne wodospadu łoże,
I zapali rumieńce na niebie gwiaździstém!
Czemuż turyści nie zwiédzają tego lubego arkadyjskiego ustronia? Czemuż w Zakopanem nic o niém nie mówią?
We dwie godziny późniéj, po wyłącznie leśnéj wędrówce w dolinie Białéj Wody, przybyliśmy do schroniska w Roztoce; zkąd nazajutrz rano, zamiast się udać drogą najłatwiejszą do Zakopanego, poszliśmy do doliny Roztoki, zwiédziliśmy słynny wodospad „Siklawę“ i po nadzwyczaj stromym żlebie w rozpadlinie pomiędzy Wołoszynem a Turniami Buczynowemi, wdarliśmy się na Krzyżne, jeden z najklasyczniejszych punktów, z którego otwiéra się daleki i rozległy widok na najwyższe wiérzchołki. Ztamtąd, dolina Pańszczycy, stoki Żółtéj Turni i dolina Stawów Gąsienicowych, zaprowadziły nas do domu, gdzie oczekiwano powrotu naszego z niespokojnością, gdyż onegdaj nad Zakopanem wściekła burza szalała. Powrotu tego opisywać nie będę, gdyż miejscowości, przez które przechodziliśmy, są dość znane i z wycieczek i z opisów.