Wycieczka na Łomnicę/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wycieczka na Łomnicę | |
Podtytuł | Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego | |
Wydawca | Filip Sulimierski | |
Data wyd. | 1879 | |
Druk | Józef Unger | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WYCIECZKA
NA ŁOMNICĘ,
odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego,
OPISAŁ
BRONISŁAW RAJCHMAN.
CENA KOP. 30.
WARSZAWA.
NAKŁAD FILIPA SULIMIERSKIEGO,
SKŁAD GŁÓWNY
w Redakcyi Wędrowca, Nowolipie, 39.
1879.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 20 Марта 1879 года.
Druk. J. Ungra, Warszawa, Nowolipki Nr. 2406.
|
Czytelnikom, którzy choć jeden dzień byli w Zakopaném, albo tym których znajomi przebywali w téj czarującéj dolinie, wiadomo, że największe, najdłużéj trwające i najśmielsze wycieczki organizuje prof. doktór Chałubiński, który nad przepaściami szuka dla nauki mchów, a dla siebie wypoczynku po denerwującéj pracy. Jest on tych wycieczek duszą i wodzem: obiera dni, wykreśla drogi, naznacza noclegi, przewiduje wszystko i myśli za wszystkich. Dlatego téż wyrażone w tytule okréślenie nie jest żadną hyperbolą, i dla turysty tatrzańskiego z góry maluje, bardzo ściśle, charakter wycieczki. Miałem przyjemność należéć do kilku takich wypraw, a przyjęcie jakiego doznał opis wycieczki do Morskiego Oka, drukowany w grudniowym zeszycie Ateneum z 1877 r., zachęca mnie do powiększenia dość ubogiéj turystycznéj literatury tatrzańskiéj opisem niniejszym. Czynię to tém chętniéj, iż wiem że sama oryginalność i wielki zakrój wycieczek profesora Ch. powinna zjednać mi czytelników.
Celem niniejszéj wycieczki miało być poznanie dolin i wiérzchołków około szczytu Lodowego, wejście na Łomnicę i powrót przez jakąś drogę niezbyt uczęszczaną.
Łomnica!... Tak wiele o niéj czytałem, tak wiele słyszałem, że już myśl o jéj zwiédzeniu ekscytowała mnie w wysokim stopniu. Cóż dopiéro mówić, gdy przyłączyły się do niéj tajemniczością owiane okolice szczytu Lodowego!
Wycieczka miała trwać dni sześć. Dnia 31 lipca o godzinie 8-éj rano wyruszyliśmy w drogę.
Piérwszą część podróży wypadło nam odbyć wózkami góralskiemi. Na jeden z nich wsiadł prof. Ch. z synem p. Ludwikiem, ja, oraz stary góral Sabała, „honorowy członek wyprawy“, który nie służył ani do przewodniczenia ani do dźwigania ciepłéj odzieży i prowiantów, lecz miał idealny obowiązek zabawiania towarzystwa grą i opowiadaniem. Drugi wózek zajęła reszta górali w liczbie dziewięciu.
Jechaliśmy drogą znaną tym co się udają wózkami do Morskiego Oka, a mianowicie przez wsi: Poronin, Murzasichłe[1] i Bukowinę. Mieliśmy tędy dotrzeć do Jaworzyny Spiskiéj, osady hutniczéj, stojącéj na straży przy ujściu doliny, którędy prowadziła droga ku szczytowi Lodowemu. Od chwili ruszenia z miejsca, Sabała cięgle grał na „gęśli,“ a woźnica nasz Marcinek, już to stojąc na przodzie wózka, już brzęcząc obok niego, wyśpiéwywał na całe gardło dwuwiérsze góralskie. Co śpiéwał nie wiem, bo dotychczas doszedłem do téj perfekcyi, że tylko prozę dyalektu tatrzańskiego, i to przy niezbyt szybkiém mówieniu, rozumiem. Musiało to być jednak coś bardzo wesołego, gdyż górale pokładali się od śmiéchu.
Marcinek, zarówno jak Sabała, jest typem.[2] Kocha swoje konie więcéj od siebie. Sam jest bardzo szczupły, ale jego konie dobrze wyglądają, a jeszcze lepiéj ciągną. Niezmierną radość mu sprawia zapytanie: „Marcinku! dlaczego twoje konie są tłuste a ty sam chudy?“ Nic wtedy nie odpowiada, tylko uśmiécha się z wewnętrzném zadowoleniem. Czasami tylko, mimochodem, gdy nie ma mowy o koniach, odpiera zarzut chudości słowy: „Ja wiem, że na mnie funta mięsa nie ma, ale jestem chłop.“ A chłop znaczy u górali to samo co u Rzymian „vir.“
Marcinek kocha swoje konie a konie kochają Marcinka, rozumieją go dobrze i ulegają najmniejszym skinieniom. Po najspadzistszych drogach Marcinek nigdy wozu nie hamuje, tylko chwyta konie za uzdę i tak biegnie jakby jednę z niemi całość stanowił. A my tak wierzymy w konie i Marcinka, że rozmawiamy sobie spokojnie, gdy wóz spada po najbardziéj stroméj drodze.
I wózek goralski jest czémś szczególném w swoim rodzaju. Skacze z kamienia na kamień, wpada z wyboju w wybój, trzeszczy, skręca się a jednak rzadko się pochyla, jeśli się zaś pochyli, nie przewraca. Kilkanaście razy odbywałem półdniowe podróże po najgorszych drogach, najeżonych kamieniami, przeplatanych korzeniami, przerywanych ogromnemi wybojami, a jednak raz tylko wyleciałem z wózka, wtedy gdy wózek wpadł dwoma bocznemi kołami w głęboki wybój, niewidzialny, bo tak jak inne mniejsze wypełniony wodą.
Rozmawialiśmy wciąż o szczytach, których panorama z téj strony coraz obszerniéj i piękniéj się roztacza, a potém o innych przedmiotach. Poprosiłem profesora o przyrzeczone w jakiémś stromém i niedogodnem do wykładów miejscu, wytłumaczenie, dlaczego na wycieczkach nie radzi pijać zimnéj wody. Ponieważ jestto kwestya bardzo ważna dla turystów, więc podam w krótkości wyjaśnienie profesora.
Przedewszystkiém woda w tatrzańskich potokach, wypływająca z granitu, jako nadzwyczaj miękka, prawie destylowana, nie może być uważana za napój, gdyż pragnienia nie gasi, a nawet wywołuje w ustach jakieś wrażenie, które przymusza do ciągłego jéj picia. Kto tylko raz napił się jéj trochę, będąc spragnionym musi ją lać w siebie jak w beczkę Danaid, stając się coraz cięższym, co bynajmniéj nie jest pożądane przy wspinaniu się na góry.
Daléj woda tatrzańska jest bardzo zimna; zwykle ma tylko około 4 stopni. Organizm więc do jéj ogrzania i wyparowania zużywa znaczną ilość jednostek ciepła, czyli, co na jedno wychodzi, traci wielką ilość siły mechanicznéj. Powstają jeszcze rozmaite skutki fizyologiczne, z których najwidoczniejszym być może zapalenie płuc.
Trzeba więc wszelkiemi siłami przezwyciężać pragnienie, a jeśli kto nie ma tak silnéj woli, to niech przynajmniéj pije wodę w małych ilościach i to zmieszaną z winem lub arakiem. Najlepiéj zaś miéć przy sobie w manierce herbatę lub czarną kawę z arakiem, które doskonale gaszą pragnienie i dodają ciału energii.
Wkrótce przebyliśmy rzeczkę Białkę i wjechaliśmy na terytoryum węgierskie, do wsi Jurgowa.
Piérwszym przedmiotem, który tam oko moje uderzył, była nędzna, poczerniała, nawpół rozwalona chata cyganów. Lecz czyż to chata? Cztéry słupy węgłowe — pochylające się ku rozmaitym stronom świata, pokryte z góry dachem, a z boku obite odpadającemi deskami, których było za mało do ochrony wnętrza od wiatru i dészczu a za dużo, jeśli mieszkańcom chodziło głównie o promienie słoneczne — stanowiły ogrodzenie, w których jurgowscy cyganie mieli ognisko domowe. Taka chata jest nieodstępnym atrybutem każdéj wsi węgierskiéj.
Cała familia, reprezentowana przez czarnych, brudnych i prawie nagich małżonków, oraz kilkoro konsolacyi, wybiegła na nasze spotkanie i, wyciągnąwszy ręce, żebrała. Dzieciom i matce malowała się na twarzy chciwość, tatko zaś stał poważnie i dumnie, nie wyciągnąwszy nawet ręki, tak jakby mu się wyżebrany haracz z prawa należał. Rzuciliśmy kilka centów.
Ta nawpół zapadła i brudna chata, ze ścianami łatanemi powietrzem, daje najdokładniejsze pojęcie o charakterze i sposobie życia cyganów. A jednak ten lud leniwy, nieporządny, znikczemniały, wstrętny, obdarzony jest zdolnościami umysłowemi i fizycznemi, którychby mu inne mogły pozazdrościć. Dziwiło mnie to zawsze, dlaczego nie osiądą w miejscu, dlaczego nie zajmą się rzemiosłem, aby używać życia spokojnego i szczęśliwego, zamiast włóczyć się po lasach i górach. Jednakże po zakosztowaniu powabów życia dzikiego, zrozumiałem ich niechęć do życia w pracy śród spółeczeństw. Straciliby nieograniczoną swobodę, która im jest droższą od wszystkiego na świecie, którą wolą okupić abnegacyą, chłodem, głodem i prześladowaniem ze strony innych ludzi, aniżeli sprzedać ją za spokojny dobrobyt. Zyskaliby wprawdzie coś innego, niezmiernie ważnego, ale cygan nie ma do tego zmysłu. On chce być dwunożném zwierzęciem, takiém jakiém wyszedł z łona natury i w dziki sposób chce świata używać. On tonie w niebie gwiaździstém, oczyma patrzy na bory, doliny i góry, chwyta uchem tajemnicze szepty traw i drzew, ale nigdy w umyśle jego nie pojawia się pytanie „dlaczego?“ Nie targa się więc w swych więzach, używa swobodnie, ale dla cywilizacyi jest stracony.
Cyganie są bezwątpienia najpoetyczniejszém i najfilozoficzniejszém plemieniem w świecie; ale wychowała ich nie ta poezya, która każe nieść sztandar na mury twierdz i wyżyny wiedzy, nie ta która każe człowiekowi doskonalić się, nie poezya idei i czynu, lecz poezya bierności i użycia. Ona pozwala jednostce spędzić życie prawie bez troski, lecz plemiona upadla i zabija.
W Jurgowie uderza ze wszech stron zamożność mieszkańców, stanowiąca znaczny kontrast z nędzą wiosek polskich. Mało nawet jest miasteczek w Galicyi i Królestwie, któreby posiadały budynki tak wielkie jak ta wieś. Wiele jest pomiędzy niemi murowanych. A tylko rzeczka dzieli tę wieś od Galicyi... Czyżby się już tak nagle natura gruntu zmieniła? Co najdziwniejsza, to to, że Jurgów zamieszkują tak samo górale polscy jak i północne stoki Karpat. Wprawdzie na zapytanie odpowiadają, że są Węgrami, ale zapytanie to trzeba im zadawać po polsku, bo po węgiersku rozumieją tyle ile ja i wy, szanowni czytelnicy. Strój różni się cokolwiek od używanego przez górali polskich, ale niewiele.
Sabała grał na naszym wózku bezustanku i dźwięki jego muzyki powyciągały z chat całą prawie ludność Jurgowa. Młode dziéwczyny i chłopcy rzucili się do tańców, starsi przytupywali przynajmniéj nogami do taktu, wszyscy porzucili robotę, aby się muzyce przysłuchiwać, a nawet cieśle składający rusztowanie dachu na jednym z domów, rzucili siekiéry i daléjże w pląsy na dachu. Z tańca tego można było także poznać ich identyczność z góralami polskimi.
Scena ta wprawiła nas w dobre usposobienie, które jednak wkrótce miejsca ustąpiło nieprzyjemnemu wrażeniu. Jechaliśmy wzdłuż pięknéj polany, na któréj rosła trawa gęsta, jedwabista, sięgająca wyżéj kolan. Ale ani jedna owca lub krowa nie pasły się na téj rozkosznéj łące, nie słychać na niéj było pospolitego w górach brzęku blaszanego dzwonka u szyi zwierząt zawieszonego, ani śpiéwu pasterza. Głucha cisza śród przyrodzonéj piękności, jakby wszelka żyjąca istota zamarła, jakby nęcący świéżością trawnik krył w swoim łonie zdradliwą truciznę, któréj ludzie i bydlęta unikają. Gdzieniegdzie tylko deski z rozwalonych szałasów pochodzące świadczyły, iż tu życie pasterskie w całéj sile tętniło. Co za demon niszczący wyparł je z tego lubego zakątka? Stara i znana historya upornéj głupoty ludu i niedowierzania panom zamieniła łąkę kipiącą ruchem i gwarem w dziewiczy pampas, gdzie tylko niekiedy noga wędrowca obfitą trawę roztrąca.
Za czasów rzeczypospolitéj polskiéj Tatry i wielki pas Podhala u stóp ich położonego należały do dóbr królewskich. Górale płacili jakiś mały czynsz i używali najzupełniejszéj swobody, nietylko osobistéj, ale i pod względem użytkowania z lasów i pól, bo do nieżyznych zakątków tatrzańskich administracya prawie nie zaglądała, uważając możliwy dochód za nieopłacający kontroli. Wskutek tego górale przyzwyczaili się uważać lasy i łąki za własne, gromadzkie. Tymczasem gdy Tatry przeszły na własność Austryi, rząd tego państwa nieomieszkał sprzedać dóbr dawniéj królewskich osobom prywatnym naturalnie, oddając im na własność wszystko to co według planów należało do króla polskiego. Od tego czasu rozpoczęły się pomiędzy panami a włościanami spory. Górale chcieli tak jak dawniéj używać darmo lasów, nowonabywcy zaś żądali zapłaty, choćby jak najmniejszéj, aby zastrzedz sobie prawnie wyłączność własności i uniknąć ciężkiego brzemienia służebności. Salomonowie np. (szlachta węgierska), do których należy łąka wspomniana, żądali za prawo używania ogromnych łąk tylko małéj ilości siana, oraz nic nieznaczącego czynszu piéniężnego. Dla górali, jak sami się do tego przyznają, podatek ten nie był wcale uciążliwym, ale znaleźli się pomiędzy niemi tacy, którzy dowodząc że lasy i pola należą do gromady, skłaniali włościan do nieuiszczania opłaty, właśnie dla stwierdzenia prawa swéj własności; usłuchano ich i pomimo przekonywań, próśb, błagań nawet ze strony panów, a szczególniéj pań, aby się lekkomyślnym krokiem nie unieszczęśliwiali, górale wytoczyli, panom proces. Naturalnie, że panowie wygrali, gdyż używali tylko praw nabytych od rządu. Pomimo to jednak zaproponowali znowu góralom zgodę i powrót do dawniejszych stosunków. Ale górale, pomimo przegrania procesu, wzbraniali się płacić. Gdy na urzędowe wezwania nie chcieli opuścić łąki, wojsko cesarsko-królewskie zburzyło ich szałasy...
Opowiedziałem rzecz w krótkości, ale ileż tam było obustronnych aktów gwałtu, niesprawiedliwości popełnionych w rozdrażnieniu, któreby niejeden temat dały do dramatu! Tomy nie starczyłyby na opisanie wszystkiego. Kto miał słuszność a raczéj kto miał mniéj niesłuszności? Zdaje się, że panowie, bo teraz górale jawnie się przyznają, że popełnili kolosalne głupstwo i radziby wrócić do dawnych stosunków, kiedy to się płaciło byleco za używanie łąki i drzewa i kiedy mórg lasu można było kupić od Homolacsów za 10, wyraźnie dziesięć, guldenów na spłaty. Trudno jednak powetować błędy przeszłości. Grunta albo poszły w inne ręce, albo téż procesowani panowie mówią: nie chcieliście nas słuchać, płaćcie teraz 10 razy drożéj.
— Homolacka (żona Homolacsa) mówiła, że tak będzie — rzekł do mnie pewien stary góral. O źle, żeśmy jéj nie słuchali, bo ona chciała dobrze dla nas i płakała aż prosząc, abyśmy się nie sprzeciwiali. Ale byliśmy głupi i myśleliśmy, że się ona boi o siebie...
Das ist eine alte Geschichte, doch immer bleibt sie neu! i boleśniéj pęka od niéj serce, niż od przygód miłosnych. Czyż inaczéj nigdy nie będzie? Powiadają ludzie, że trudne na to lekarstwo. Ale mnie się zdaje, że byłoby łatwem, gdyby panowie Tatr mieli więcéj serca... Gdy się teraz górale przekonali iż głupstwo zrobili, gdy widzą iż są w ręku pana, który może wszelkie najniekorzystniejsze warunki nakładać, należałoby przywrócić dawniejsze stosunki, dawniejszą wysokość opłaty. Tak, ale możeby to górale za słabość uznali, jak w ogóle ludzie mało cywilizowani uważają wszelką dobroć za wymuszoną koniecznością? A z drugiéj strony czyż można wymagać od nowych właścicieli Podhala, którzy już setki tysięcy zapłacili za dobra kupione niegdyś od rządu za kilka dziesiątków tysięcy, aby się dobrowolnie na mniejszy dochód skazywali, aby przywrócili ceny z przed lat kilkudziesięciu, choć sami za wszystko drogo muszą płacić? Wyjątki tylko mogłyby się zgodzić na coś podobnego, lecz wyjątki takie są rzadkie. Życie, niestety, nie jest sielanką.
Przybyliśmy wkrótce do Jaworzyny Spiskiéj, ostatniego etapu do którego można dojechać. Jestto osada hutnicza, położona tak jak huty zakopiańskie, u wejścia do doliny. Z budynków ją składających najbardziéj zajęła nas karczma, albowiem żołądki dopominały się haraczu. Na progu powitała nas karczmarka, mówiąc że się już dawno nas, t. j. profesora, spodziéwała. Zaproponowała nam zaraz uprzejmie kohutki (kurczęta), ale z powodu braku czasu poprzestaliśmy tylko na kawie, jajach, sałacie ze śmietaną i piwie. Takie menu nie jest zapewne znane żadnym księgom gastronomicznym, ale na wycieczce w Tatrach wydaje się bardzo harmonijném. Po skonsumowaniu tych delicyj ruszyliśmy w dalszą drogę, wychwalając uprzejmość karczmarki, oraz taniość materyałów uweselających serce człowieka.
Zwróciwszy się nalewo, koło parku, wstąpiliśmy na lekką pochyłość, porośniętą lasem rzadkim i błotnistym, z którego z wielką radością wydostaliśmy się wkrótce na wielką polanę, zwaną Gałajdówką, od byłego jéj właściciela, nieżyjącego już Gałajdy, który w chwilach wolnych od pracy zabawiał się rozbojem. Gałajda z tego względu zasługuje na naszą uwagę, że posiadał cudowny talizman odbijający kule. Talizmanem tym była spinka spinająca koszulę. Każdy się bał do niego strzelać, i z tego powodu bardzo długo broił; dopiéro któś tam wynalazł czarodziejski sposób i sprzątnął go ze świata. Gałajda był jednym z ostatnich rozbójników tatrzańskich. Teraz już ich nie ma a dziś żyjący krewni Gałajdy, którzy na téj łące pasali swoje trzody, są uczciwymi góralami. Ogromne te łąki znaleźliśmy także porosłe jedwabistą, dziewiczą trawą, śród któréj stérczały gdzieniegdzie zwalone na kupę deski po zburzonych szałasach.
Stąpaliśmy po ślicznéj dolinie Jaworzyńskiéj, zamkniętéj od południa ścianą skalistą, utworzoną przez gruppę szczytu Lodowego, ku któréj dążyliśmy. Z prawéj strony mieliśmy Babosia i Goły Wirch, według nomenklatury używanéj na téj dolinie, z lewéj zaś, jakby grzebień na ogromnéj głowie góry lesistéj wznosił się Murań, przedstawiający wielkie podobieństwo do muru zrujnowanego, od czego też zapewne otrzymał swą nazwę.
Po małym odpoczynku, podczas którego skonsumowaliśmy półtoréj konewki kwaśnego mléka (było nas z góralami jedenastu; dwóch się odłączyło), wkroczyliśmy przez płot na pyszną trawę, w któréj się prawie po biodra zanurzyliśmy. Szliśmy śród niéj kilkanaście minut, oglądając się często poza siebie dla miłego romantycznego widoku, który nas zewsząd otaczał. Pogoda była śliczna, cisza na dolinie czarująca, lecz wkrótce charakter miejsca zmienił się zupełnie. Weszliśmy w las ponury, obraz starości, zniszczenia i życia na trupach bratnich. Ogromne pnie wznoszą się tu z gruntu usianego głazami, pokrytemi mchem i zgniłemi liśćmi, a na téj uwiędłéj podściołce co krok leżą zmurszałe i spleśniałe olbrzymy drzew podciętych kosą starości i wichrów szalonych. W jedném miejscu stąpa się po grubym elastycznym pokładzie mchu, jakby po kanapie na sprężynach; w inném noga tonie w błocie rozmokłém od tysiąca źródełek, bijących z pod kamieni lub zapada w szczeliny śród głazów, pokryte zdradziecko mchem i zgniłym liściem.
Gdyby las ten posiadał liany, to przedstawiałby doskonały obraz lasu dziewiczego, wyrosłego na jakimś gruncie bagnistym. Bez nich jest puszczą północną, przez którą, jak na obrazie Grottgera, duch śmierci przelata.
Obok drogi do Morskiego Oka przez Bukowinę istnieje podobno las nazwany lasem samobójców. Miejsce to, powiada Goszczyński, znajduje się „w lesie ustronnym, odwiecznym i z samego pozoru niemiłym: a jego własność, że obudza chęć nadzwyczajną do samobójstwa. W tych kilku ostatnich latach, słowa Goszczyńskiego, dwie osoby zastrzeliły się w tém miejscu, obie należały do warstwy wyższéj społeczeństwa. Ten sam, który mi to opowiadał, jest także człowiek ukształcony i daleki od ślepowierności w zabobony, a zaręczał mi, że przez ciekawość zwiédził to miejsce i wnet poczuł w sobie samym tę chęć odebrania życia sobie; a w sposób tak silny i tak razem nęcący, że nie wié na czémby się skończyło, gdyby nie był zrobił wielkiego wysilenia i nie oddalił się z lasu jak najrychléj“[3]. Las, przez któryśmy przechodzili, jeżeli nie jest miejscem rzeczoném, to przynajmniéj także zasługuje na ów straszliwy epitet. Tak jest smutny, ponury, tak niemile działa na wyobraźnię i tak ją pognębia, że chciałoby się „nie być...“ przynajmniéj w tym lesie. Nie doświadczyłem tego wrażenia w tak nieprawdopodobnie wysokim stopniu, jak opisuje Goszczyński, ale oceniając objektywnie stan rzeczy działający na nasze zmysły, przyszedłem do przekonania, że owa nazwa jest dla tego lasu stosowną nie dlatego, żeby las aż zmuszał ludzi do samobójstwa, ale dlatego że byłby dla niego wcale niezłém tłem.
Liczne towarzystwo nie dozwalało mi się rozpłynąć w oceanie niemiłych wrażeń, jakie sprawia zniszczenie i zgnilizna; ale nie wątpię, że wrażliwy wędrowiec, któryby się sam znalazł na tym roślinnym cmentarzu, uległby naciskowi rozpaczliwych widoków i cofnąłby się po kilkunastu krokach, aby umysł swój rozweselić pięknym widokiem Gałajdówki, któremu tylko ludzi niedostaje, aby był rozkosznym. Daremniebym się silił na dokładne odmalowanie wrażenia, jakie nas wszystkich ogarnęło. Zamilkliśmy wszyscy. Wstrzymywaliśmy się sarkania, sądząc, iż niezadługo z lasu wyjdziemy; tymczasem ciągnął się on bez końca. Wreszcie zniecierpliwienie nasze doszło do zenitu.
— Mamy już dosyć tego lasu, rzekł profesor do Sabały, który nas do niego wprowadził dla uproszczenia drogi. Pójdziemy zwykłą drogą, obok potoku.
Wyobraźni mojéj tak było potrzeba otwartego miejsca, zmiany widoków, że mnie te słowa poprostu uszczęśliwiły. Skierowaliśmy się na prawo, ku potokowi, i przedzierając się przez gąszcz tém zwartszy im bliższą była woda, stanęliśmy wreszcie, podrapani trochę przez gałęzie, na brzegu jaru, na dnie którego woda się kłębiła.
Jest to potok jeden z najpiękniejszych, które widziałem w dolinach tatrzańskich. Należy do najszerszych, najgłębszych i najbystrzejszych. Przeczysta woda jego to płynie spokojnie na miejscach równiejszych i głębszych, to tworzy małe wodospady ogłuszające swym szumem, lub uderzając o skaliste zapory, przeskakuje przez nie, rozbijając się w białe wstęgi i krople.
Piękny, wspaniały — to prawda; lecz jak go przebyć? Brzegi daleko, pomiędzy głazami zawalającemi łożysko zbyt wielkie przerwy, przeskoczyć z jednego na drugi ani sposób. Szukamy lepszego miejsca. Jest most! zawołał ktoś. Był to drążek świérkowy, grubości dwóch cali, przyparty przez pęd wody do dwóch wystających kamieni.
— Skąpiemy się, rzekłem.
— Eh! przejdą!
Trudna rada. Postanowiliśmy przejść po nim.
A woda wrzała i kłębiła się jak w kotle. Ale nawet myśléć nie było można o utrzymaniu równowagi bez podpory; kije zaś nasze okazały się zbyt krótkiemi; wyszukaliśmy więc długą gałęź świerkową, którą wbijaliśmy pomiędzy kamienie na dnie wodospadu, zyskując tym sposobem trzeci punkt podpory. Wszyscyśmy przeszli bez przypadku na wielki głaz środek potoku zalegający, z którego już łatwiéj lecz niebez rozlicznych sztuczek, przedostaliśmy się na drugi brzeg. Gdym stał na powyższym drążku, zostałem tak oszołomiony szumem i hukiem potoku, pędem wody porywającym wzrok ze sobą, żem o mało co nie dostał zawrotu głowy, choć ponad niebezpiecznemi przepaściami zachowuję się zupełnie zimno. Dziwne zjawisko: hałas zawsze mnie wyprowadza z równowagi, gdy przy wszelkich niebezpieczeństwach, którym hałas nie towarzyszy, zachowuję zawsze zupełną przytomność umysłu. Czy to jest zjawisko powszechne, czy téż do mnie tylko się stosuje?
Odetchnąłem swobodniéj, gdym się znalazł na miejscu więcéj otwartém, choć co prawda zupełną sprzeczność stanowiącém z wygodną drogą. Wkrótce jednak, nieco wyżéj, trzeba było znowu przejść przez potok. Przejście to nie było łatwiejszém od poprzedniego, ale potok już mię tak nie głuszył. Pewniejszą nogą wstąpiłem na drążek łączący dwie skały i właśnie z powodu téj pewności wpadłem w wodę aż po kolana. Tak zwykle bywa temu, kto lekceważy trudności mniejsze od przebytych. Nauka mokra ale dobra.
Nie było nawet czasu do wylania wody z butów. Musiałem śpieszyć za towarzyszami. Zresztą byłaby to próżna fatyga, bo niestety weszliśmy w las podobny do powyżéj opisanego, stanowiący zapewne dalszy jego ciąg, przedstawiający tę tylko miłą różnicę, że był jeszcze wilgotniejszy, gdyż co krok to źródło wytryskało. Znowu mroczna i ponura atmosfera oblała widnokrąg mojéj wyobraźni i oddała mnie na pastwę niewypowiedzianemu splinowi. Na szczęście jednak... głód porządnie zaczął mi dokuczać i zmniejszył splin do minimum, powiększywszy tęsknotę do mléka i chleba. Wkrótce okolica rozjaśniła się. Weszliśmy w pas kosodrzewiny. Słychać dzwonki bydła i nawoływania pasterzy. Z roślinnego cmentarza, opanowanego przez zgniliznę, wkroczymy wkrótce do krainy życia. Nikt nie uwierzy co to za rozkosz, kto sam tego nie doświadczył.
Pomiędzy kosodrzewiną znaleźliśmy kilka limb czyli cedrów sybirskich. Ponieważ nigdy dotąd tego szczególnego okazu nie widziałem, więc zatrzymałem się przy jednéj z limb zwalonych, choć odgłos dzwonków bardzo mnie nęcił... Pięknego drzewa tego coraz mniéj w Tatrach. Jest to gatunek ginący. Może przed wiekami istniały całe lasy limbowe tam gdzie teraz pełza nizka i giętka kosodrzewina. Wichry nie lubią istot wyniosłych. I u roślin śród nawałnicy świata maluczkość i giętkość osiąga przewagę nad wyniosłością i szlachetnością, a biédne niedobitki limb, jakby „weltschmerzem“ opanowane, chociaż „moriturae,“ zdają się z pogardą patrzéć na tłuste, giętkie, uniżone kosodrzewu karły, które, kontente ze swéj tuszy, śmieją się jak zbogaceni czołganiem z tych co nie mogą czy nie chcą walczyć o byt takiemi zacnemi jak oni środkami. I w świecie roślin są tragedye społeczne i historyczne!
Wkrótce doszliśmy do Czarnego Stawu pod Lodowym, a podczas gdy górale byli zajęci przygotowywaniem obozowiska, gdy profesor zbiérał mchy a p. Ludwik mierzył temperaturę stawu, ja jeden próżniak w tém towarzystwie usiadłem obok ogniska, przy którém grzałem zmoczone nogi i rozglądałem się po okolicy, nic ciekawego nie przedstawiającéj.
Minęliśmy zaledwie dolną granicę kosodrzewiny. Poczyna się ona w Tatrach na wysokości 4207 stóp wiedeńskich a kończy na wysokości 6264. Pod nami więc rozciągał się gęsty wysoki zielony las; około nas na dwa tysiące stóp szeroki pierścień kosodrzewiny, tak porozrywany szarością skał, że tylko wyobraźnia mogła go dopełnić. Dotąd życie, przynajmniéj roślinne. A potém? „Potém, powiada Staszic, następują gołe skały, mchem tylko porosłe. Tu na téj wysokości przyrodzenie traci swoją moc najcudniejszą, moc najwięcéj niepojętą, swoją władzę wszczynania, postacenia i roślinienia jestestw... Jakże bez tych natura zdaje się martwą, jak smutną, jak okropną! Jest ona i tu zawsze wielką, zawsze nieskończoną, ale dla zmysłów człowieka jest zbyt jednostałą... Wydaje mu się czczą!...[4]“.
Poznałem się z tą pustką już dawniéj i nic nowego nie spodziewałem się w niéj znaléźć. Dlatego téż zwróciłem wzrok tylko na rzeczy bliższe. Slizgałem się oczyma według mego zwyczaju po płomykach ogniska i zupełnie uwolniłem wyobraźnię z cuglów władzy rozumującéj. Byłoto dla mnie niesłychanie rozkosznym wypoczynkiem. I wyobraźnia musi od czasu do czasu pobujać bez planu jak rumak po stepie, aby ochłonąć z jednostajnego wpływu że tak powiem prostolinijności, nieodłącznéj od jako tako poważnéj myśli. Nawet nie starałem się jéj okiełznać i odganiałem wszelką myśl poważnego zajęcia się stroną naukową Tatrów. Wkrótce wpełzaliśmy do namiotu i tak się skończył dzień piérwszy.
Nazajutrz obudziłem się o wpół do czwartéj. Śliczny był dla malarza widok naszego obozu. Dokoła gasnącego ogniska, z którego gdzieniegdzie słabe, przerywane płomyki wyskakiwały, leżało dziesięciu górali w najrozmaitszych pozach. Jeden położył twarz na skrzyżowanych rękach, drugi leżał na grzbiecie, z zadartą ku tyłowi głową i z rozpostartemi rękoma, inny zwinął się jak jéż w kłębek. Jedni byli otuleni w swe czuchy, tak że twarzy nie było widać, inni zaś byli odkryci, tak jakby spali w ciepłym pokoju. A chłód jak zawsze w górach, był wielki. Coby dał za to poeta, gdyby po błąkaniu się w górach natrafił nagle na takie obozowisko! Niedługo mogliśmy patrzéć na tę śpiącą gruppę, bo górale poczęli się budzić. Szliśmy w okolice nieznane; nie było więc czasu do stracenia. Ruszyliśmy o czwartéj.
Drąc się po piargach, kierowaliśmy się ku długiemu, najeżonemu ostremi wyrostkami grzbietowi skalistemu, oddalonemu od miejsca naszego noclegu o milę, wyniesionemu 8000 stóp nad p. m. Po utrudzającym pochodzie znaleźliśmy o godzinie dziewiątéj żleb, coś w guście komina, któremu jednéj ściany brakuje. Był to ostatni, ale najtrudniejszy stopień na grzbiet góry. Spojrzeliśmy weń: łatwiéj było go przebyć bez pomocy nóg niż rąk. Nadto był dość gładko skrzesany a z góry zawalony wiszarem. Gdybyśmy, ja i ty szanowny czytelniku, napotkali, sami idąc, taką drogę, tobyśmy... usiedli pod żlebem, zjedli śniadanie i żałując straconych pięciu godzin uciążliwéj drogi, pomknęlibyśmy na dół.
— Zdałby się tu sznur, rzekłem.
— I bez sznura pójdziemy, rzekł któryś góral.
Profesor uszykował nas w ten sposób, że najprzód szedł góral, za nim pan Ludwik, potém znowu góral, profesor, daléj góral, ja i reszta górali z cięższemi ładunkami. Środek ten ostrożności był koniecznym, gdyż górale umieją zręcznie zatrzymywać spadające kamienie, w razie upadku jednego z nas, mogą swą bezporównania większą od naszéj siłą wstrzymać nie tylko spadającego ale nadto idącą pod nim resztę towarzystwa.
Weszliśmy w żleb i jakoś się szło. Jak się szło — mniejsza o to, dosyć że posuwaliśmy się naprzód. Było to wciąganie się na rękach, pełzanie całym tułowiem, popychanie się kolanami, i doprawdy cieszyć się wypadało, że nie potrzeba było używać zębów. Głównym zaś środkiem wspinania się była uwaga i oko. Bezpieczeństwo i dobry skutek polegały na wynajdywaniu wydatności skały, dość dużych i dość mocnych do utrzymania ciężaru człowieka. Forma i stan rozpadliny nie pozwalały myśléć o czém innem. W przeciwnym razie łatwo było o wypadek. Trudność zwiększała jeszcze ta okoliczność, żeśmy się wdzierali pod górę po zwaliskach już pięć godzin, z małym tylko odpoczynkiem. Trzeba więc było dobywać resztki sił. Naturalnie nie obyło się bez kilku obsunięć. Pewnego razu chwyciłem się za wystający jakby koniec cegły i kamień ujęty wysunął się. Zacząłem spadać. Ale góral przyparł ręką moje golenie do skały i utrzymał mnie. Innym razem ześlizgnąłem się znów na ciupagę przewodnika wbitą w szczelinę. Wiedzą już oni, gdzie łatwo się obruszyć, i dlatego tuż pod nogą turysty kładą, lub jeśli można wbijają rękojeść siekiérki.
Pomimo to wszystko, nie powiem aby ten żleb miał być niebezpiecznym, ma się rozumiéć, — co raz na zawsze zastrzegam, — niebezpiecznym w znaczeniu turystowskiém. Wyraz ten stosuje się tylko do przejść, gdzie dobry turysta nie może być pewnym swego kroku. A zatém nie będzie niebezpieczném przejście nad przepaścią po belce płaskiéj, a będzie takiém po okrąglaku. W żlebie jednak powyższym, choćby się przed nim cofnęło dziewięć dziesiątych Warszawiaków, można być pewnym swego kroku przy większéj lub mniejszéj ostrożności, stosownie do tego czy kto sam idzie, czy w towarzystwie górala. Wypadek poważny mógłby miéć miejsce tylko z powodu nieumiejętności, niebaczności lub zaniedbania; lecz to już trudna rada: w górach nie ma miejsca dla nieświadomości, lekkomyślności i roztargnienia.
Wdzieranie się po żlebku trwało 20 minut a zdawało się że najwyżéj 5, — do tego stopnia uwaga nasza była zaabsorbowaną. Ta jest właśnie zaletą przejść, okazujących na każdym kroku nowe trudności. Gdybyśmy szli daléj po piargach, 20 minut urosłyby w naszéj wyobraźni w godzinę.
Dostaliśmy się wreszcie do wyłomu, stanęliśmy na małéj arcyniewygodnéj przełęczy, pomiędzy Baraniemi Rogami, grzbietem zębatym, ostrym, w wyższych swych częściach jak się zdaje stopą ludzką nietkniętym, a tak zwanym przez Niemców i Węgrów szczytem Czerwonego jeziora. Nazwaliśmy go dla krótkości szczytem Kołowym, gdyż stérczy nad Stawem tegoż nazwiska, ciemniejącym u stóp jego od północozachodu, a bliższym niż Czerwony.
Na téj niewygodnéj przełęczy, na któréj ledwie że siedziéć można było, mieliśmy widok piękny, lecz z trzech czwartych okręgu prawie zamknięty. Najpiękniejszy, najmajestatyczniejszy był od południa: tam wznosiła się Łomnica.
W téj chwili patrzyłem na nią po raz drugi — piérwszy raz ujrzałem ją z Bryarki, góry niezbyt wysokiéj (około 2500 stóp (?)), znanéj każdemu kto był w Szczawnicy. Gdym wdrapał się na tę górę, dla mnie bardzo wysoką, uderzony zostałem niespodzianym widokiem. Z masy gór kopulastych rozlanych wyłoniła się przedemną, królująca nad tłem całego krajobrazu Łomnica, w postaci wielkiego ciemnego stożka, ubielonego gdzieniegdzie śniegami. Wrażenie było nadzwyczaj silne, podobne do rozkoszy nowego odkrycia. Wyskoczyła jakby z pod ziemi, rozpruwszy swemi barami jéj skorupę, i wystrzeliła ku niebiosom ponad tłum drobny, niewyraźny. Nie tylko oczyma widziałem nagłe wyłonienie się, ale i w uszach usłyszałem szum imponujący, majestatyczny, zimny, jak gdyby rzeczywiście cielskiem swém rozpruwała powietrze. Dziwne złudzenie!
Nie tylko ja, wszyscy byli wpatrzeni w Łomnicę; choć ją nieraz i nie drugi widzieli. Wszyscy téż mniéj lub więcéj zadumali się.
Nagle, jeden z górali szepnął radośnie, tonem takim jak gdyby lękał się spłoszyć lube widzenie:
— O! O! O! Oreł!
— Co takiego?
— Oreł, orlik, haniok (tam) ku Łomnicy.
Rzuciłem okiem ku téj górze i po długiém upatrywaniu spostrzegłem ciemniejszy punkcik, kołyszący się śród podkowiastéj czeluści, utworzonéj przez grupę Łomnicy. Rysował się kilka minut zygzakiem na brunatném tle skały, zapewne zakréślając skręty wężownicy, i wreszcie, wyniósłszy się wysoko ponad szczyt, znikł w stronie południowéj, gdzie może sobie jaką zdobycz wypatrzył. Trudno było oderwać wzroku od jego lotu. Kreślił zygzak spokojnie, jakby niecielesny duch przepaści, niepotrzebujący skrzydeł. Rzadko ich téż używał. Kilka machnięć wystarczało mu do posunięcia się o znaczną odległość, a potém już płynął bez ruchu, jakby w jakim gęstym płynie, od którego nie jest cięższym.
Orzeł ten ożywił na chwilę krajobraz, ale mu nie odjął dzikości. Ponury i żałobny charakter pomników praświatu utrzymał się, bo za pojęciem o orle ciągnie się cały szereg myśli o nagich, straszliwych przepaściach i morderstwach.
Tylko ten skrzydlaty opryszek imponuje Tatrzaninowi, tylko jemu góral zazdrości. Dla niego nic nie ma niedostępnego. Może z łatwością przechadzać się po wszystkich najstromszych wieżycach Tatr i rozpatrywać tajniki wszelkich przepaści. Wprawdzie i kozica, gór tych mieszkanka, wspina się na szczyty urwiste, wisząc niekiedy na małym skrawku skały; ale choć w niéj nieraz widziano ideał zręczności i siły, jednakże człowiek ją przewyższył. „Gdzie kozica przejdzie, mawiają górale, tam przejdzie i człowiek, ale gdzie człowiek przejdzie, tam nie zawsze przejdzie kozica“. Kozica bowiem nie posiada rąk chwytnych i dlatego, jeżeli nie ma miejsca do rozpędu, nie może się wdzierać na strome występy skał. Orłu zaś człowiek nigdy nie dorówna, a wszystko co jest niezrównane, ogromnie imponuje.
Orzeł skalny ma 3 do 3½ stóp długości, a siąg jego skrzydeł dochodzi do 8 stóp. Można więc sobie wyobrazić ich powiérzchnię, która zupełnie tłumaczy możność wiszenia w powietrzu bez ruchu. Zdaleka wydaje się czarnym, w bliskości zaś okazuje się czarno-brunatnym. Im jest starszy, tém ciemniejszy. Ogon ma zaokrąglony, 14 cali długi, który wiele się przyczynia do zwiększenia powiérzchni oporu przeciwko sile ciężkości. Końce skrzydeł nie dosięgają końca ogona. Dziób dwucalowéj długości jest rogowo-niebieski, od nasady zakrzywiony, żółtą woskówką obrębiony. Skok aż do palców krótkiemi, sztywnemi, jasno-brunatnemi piórami gęsto obsadzony; palce jasno żółte, pazury wielkie, czarne, tylne dosięgają 3 cali długości.
Zamieszkuje on najwyższe regiony alpejskie i w niższe okolice schodzi tylko w zimie, gdy brak zdobyczy w górach. Młode kozice, świstaki, zające, ptastwo, jagnięta, koźlęta są jego strawę powszednią.
Silny, odważny, mądry, wietrzący zdaleka, orzeł jest panem gór. Żadne zwierzę nie jest dlań straszne. Boi się tylko człowieka i umié go zręcznie unikać. Na dzieci jednak rzuca się czasami a i dorosłemu nie daruje, gdy go nad przepaścią przydybie. Rzuca się nań wtedy całą siłą swego lotu i uderzeniem swych skrzydeł usiłuje strącić go z brzegu. Gdy mu się to uda, leci za swą ofiarą rozbitą o dno przepaści i rwie ją w sztuki.
Do starych kozic często z powodzeniem stosuje tę metodę, ale z człowiekiem rzadko mu się to udaje. Człowiek ma broń palną, i w największych opałach potrafi ją skierować ku lotnemu rozbójnikowi, który, poczuwszy niebezpieczeństwo, umyka. Nie słyszeliśmy nic o przypadku, w którymby się orłu powiodło: może dla tego, że umarli nie mówią — a orzeł tylko na samotnych napada. O zamierzonych jednak napadach opowiadają dość liczne przykłady. I tak np. nad Maciejem Rojem, stryjem dzisiejszego przewodnika, zaczął raz kołować orzeł, w miejscu niebezpieczném, coraz bardziéj zbliżając się. Góral jednak spostrzegł go dość wcześnie i przestrzelił mu skrzydło.
Wytchnąwszy nieco, ruszyliśmy ku lewéj stronie, na szczyt Kołowy.
Wiodła do niego więcéj niż półgodzinna droga dość wygodna. Dopiéro blisko samego wiérzchołka stała się nader stromą. Musiałem użyć rąk do pomocy, aby się wdzierać z głazu na głaz. Wreszcie kamienie zaczęły się piętrzyć w ten sposób na sobie, że częścią wisiały w powietrzu, ponad ogromną przepaścią. Spostrzegłem to wtedy, gdym dla odpoczynku, czy dla widoku, oparł się o skałę i spojrzałem przed siebie. Przelękłem się. Wisiałem nad otchłanią, w któréj się oko gubiło, a stérczące ze wszech stron dziko porozrywane szczyty, powiększały grozę położenia.
Spojrzałem na podstawę, na któréj stałem. Nie była to lita skała, lecz głaz luźno leżący na innych. Nademną i podemną wisiały głazy tak samo.
Iskra elektryczna przebiegła mi po nerwach. A nuż się obsuną!... Lecz w téj chwili zreflektowałem się. Dlaczegóżby się miały obsunąć w téj chwili? Przecież pyłek zwany człowiekiem nie zaważy na ich cielskach tysiącofuntowych. Mogłyby spaść własnym ciężarem. Lecz czemuby na tę chwilę czekać miały?
Rozumowania te, choć mnie uspokoiły i uśmiéch na usta wywiodły, nie osłabiły jednak chęci jaknajprędszego wydostania się z miejsca, które miało wszelkie pozory samotrzasku, a o którego bezpieczeństwie dopiéro za pomocą rozumowania trzeba było przekonywać zmysły.
Zacząłem się znowu wdzierać po ogromnych stopniach i wkrótce dosięgnąłem szczytu.
Zwiedzenie Wirchu Kołowego wcale nie leżało w naszym planie. Profesor nakréślił sobie na karcie kierunek wycieczki, przechodzący tylko przez przełęcze i doliny. Ale przecież nie podobna omijać szczytów, i to szczytów nieznanych, gdy się jest od nich tylko o kilkaset stóp! Zboczyliśmy więc na Kołowy i wcale tego nie żałujemy. Widok, który się przed nami rozpostarł, zupełnie wynagrodził niewielki trud zboczenia. Na tym potrzaskanym cyplu skały, byliśmy na granicy życia i śmierci. Od południa i zachodu otaczało nas morze skał, z pośród którego wychylały się ogromne wieżyska Łomnicy, Lodowego, Ganku, Wysokiéj, Mięguszowieckiéj, Krywania, których jednostajną: burą, szarą lub ciemną barwę przerywały tylko martwe jak one, stoczyste pola śnieżne. Od północy-zachodu i północy było już przejście do krainy życia. Tam tylko małą przestrzeń zajmowały szczyty Hawrań i Murań, a wzrok nie napotykał już bliskiéj tamy i dosięgał w dali wielkiego morza zieleni. Na wschodzie wreszcie życie kwitło w całéj pełni. Wyżyna szybko się zniżała i ginęła w dolinie obrzeżonéj i usianéj lasami. Tam się wiły błyszczące wstęgi rzek i matowe szare pasy gościńców, tam stały grupy chat, tam kilkadziesiąt wiosek i miasteczek z wieżami i białemi ich ścianami nęciło ku sobie zmęczony martwotą wzrok wędrowców. Nigdy nie miałem sposobności objąć jednym rzutem oka tak wielkiego obszaru kraju zamieszkanego; nie wiedziałem nawet, że można widziéć z jednego punktu cztérdzieści miasteczek jak na dłoni. To téż doznałem silnego wrażenia, a kontrast wiekowéj tragedyi pustkowia, jaki za najmniejszém zboczeniem linii widzenia napotykałem, bynajmniéj go nie pomniejszał.
Napoiwszy się sielankowym powiewem, płynącym od pól i siedlisk ludzkich, zacząłem się rozglądać po bliższém otoczeniu. Spójrzałem ku północo-zachodowi na staw Kołowy, przewlokłem oko po ostréj pile Baranich Rogów, nęcących swą niedostępnością, i przeniosłem je wreszcie na szczyt Łomnicy, o którym najwięcéj słyszałem, i który już w dzieciństwie był przedmiotem moich marzeń, mych ambicyj. Spostrzegłem, że trudności o których mi mówiono nie są zmyślone. Widziałem jak najwyraźniéj, że boki szczytu były bardzo strome, prawie pionowe. Jednakże rzekłem sobie: „tam będę!“
— Ludzie! zawołał ktoś około mnie.
— Gdzie ludzie?
— Na Łomnicy!
Okiem nic dojrzéć nie mogłem żywego. Widziałem tylko t. z. patryą, piramidę z desek, wystawioną na szczycie przez inżénierów dokonywających pomiarów. Lecz za pomocą lornetki dojrzałem coś poruszającego się po szczycie i idącego ku patryi. To coś wydawało mi się tak wielkiém jak mały palec u małéj rączki damskiéj. Daléj pod patryą jeszcze dwa czy trzy podobne atomy zaczerniały.
Ludzie ci spostrzegli nas wcześniéj i dali znak wystrzałem, któryśmy zaledwie usłyszeli. Odpowiedzieliśmy im również z pistoletu. Wkrótce znikli.
Na Łomnicy znowu, zapanowała pustka a w sercach naszych zaległ smutek, — tęsknota po ludziach, którycheśmy nie znali, nawet nie widzieli...
Łomnicę ogarnęła pustka. Wydawała mi się znowu majestatycznie dumną, groźną, choć na chwilę straciła w moich oczach ten charakter, gdy owe ludzkie robaki stąpały po jéj głowie. Wydawała mi się wtedy utworem spółczesnym a teraz znowu przygniatała wyobraźnią moją jako pomnik zaklętych w skały czasów ubiegłych.
Po półgodzinnym pobycie na Kołowym zaczęliśmy schodzić na przełęcz. Piętrzące się nad przepaścią głazy już mnie nie straszyły, choć emocya powinna była być większą, gdyż schodzi się będąc obrócony twarzą do przepaści. W towarzystwie nie tak łatwo dać się porwać prądowi wyobraźni.
Ponieważ pogoda była, zgodnie z przepowiednią, zupełnie „legalną“ i słońce tak silnie grzało, iż niepodobna było wytrzymać pod gołém niebem, umieściliśmy się w kotlinowatém wgłębieniu skały na bardzo spadzistym stoku. Trawa i mech nęciły do drzémki, ale spadające z góry kamienie i stromość naszego legowiska odradzały powierzyć się Morfeuszowi. Wypaliwszy kilka papiérosów, zabieraliśmy się do odejścia.
— Pójdę jeszcze na „Baranie Rogi“ z Tatarem i Rojem, a panowie tu poczekacie — rzekł profesor.
Struchlałem naprawdę. Było to przedsięwzięcie więcéj niż szalone, gdyż z téj strony skała była zupełnie gładką, urwistą i zwieszoną nad straszną przepaścią, nie mówiąc już o tém, że sam przystęp do niéj był trudny.
— Pan profesor żartuje chyba, rzekłem; którędy?
— Już tam z Kołowego wypatrzyłem jakie skrawki. Prawda, Wojtku, że można!
Roj kiwnął głową potakująco; zawsze taką odpowiedź daje na twierdzące zdanie profesora, ale zdaje mi się, iż sądził, że nie można. Mogę trochę i swojemu znawstwu zaufać, a widziałem, że wejście jest albo wcale niemożliwém, albo téż wielce niebezpieczném w najbardziéj alpinistowskiém znaczeniu tego wyrazu.
Wiedząc że niebezpieczeństwo nie będzie argumentem przeciwko zamiarowi profesora, chciałem wynaléźć inną przeszkodę. Dopomógł mi Tatar, który przedstawił, że to zboczenie zajmie kilka godzin i z tego powodu ciemność może nas zaskoczyć nad przepaściami w okolicy nikomu nieznanéj. Nie będzie więc można ani rozbić namiotu, ani ugotować herbaty; bo może do wyższéj granicy kosodrzewiny nie zdołamy dotrzéć.
Bezwątpienia podyktowała te słowa Tatarowi troskliwość o naszą całość i wygodę; ważnym jednak motywem jego wystąpienia była wschodnia maksyma: „lepiéj stać niżli chodzić, lepiéj siedziéć niżli stać, lepiéj leżéć niżli siedziéć,“ któréj Tatar, będący zresztą dzielnym góralem, hołduje całą siłą przekonania, usposobienia i przyzwyczajenia.
Profesor zna dobrze tę słabą jego stronę; pomimo to zastanowił się. Rzeczywiście mieliśmy schodzić doliną z kilku tarasów złożoną, których stoków nikt nie znał. Żleb zaś, którym się dolina zaczynała wcale nie zapowiadał wygodnéj drogi.
Widząc początek wahania się, strzeliłem argumentem bardzo grubego kalibru.
— Zresztą, rzekłem, z Baranich Rogów nie będzie żadnego nowego widoku! Wszakże one nie panują nad otoczeniem. Nie zobaczy pan z nich bezwątpienia tyle co dawniéj z Lodowego a dziś z Kołowego.
— Prawda, już o tém myślałem. Tak tak, macie słuszność, widok nie opłaci straty czasu, a sam honor postawienia stóp na niedostępnym szczycie nie jest żadną dla mnie ponętą.
Roj powiedział krótko:
— Prawdę mówią.
Zwyciężyliśmy.
Posunęliśmy się ku dołowi.
O pół do piérwszéj rozpoczęło się schodzenie. Ponieważ dolina, którą przebyć mieliśmy, nie była nikomu znaną, więc górale zaczęli stawiać prognostyki o trudnościach jakie w niéj napotkamy. Niektórzy wróżyli jak najlepiéj, inni zaś utrzymywali, że napotkamy w niéj co najmniéj dwa zamki.
Zamek u górali ma swoje pierwotne, etymologiczne znaczenie: jest to coś takiego, co zamyka drogę. Jakie będą w téj dolinie, o tém nie miałem najmniejszego pojęcia. Zresztą nie wiele uwagi zwracałem na te prognostyki, uważając je za zabawkę w zgadywanego.
Na mapie przeczytaliśmy, że dolina w niższéj swéj części nosiła nazwę Doliny Białéj Wody (Weisswasserthal), właściwą innéj dolinie, a więc wcale niestosowną. Nazywaliśmy ją więc Kezmarską dlatego, że leży mniejwięcéj naprzeciwko Kezmarku.
Otwiéra się ona u góry nadzwyczaj stromym żlebem, ograniczonym wielce kruszącą się skałą, usłanym w połowie piargami, a w połowie ogromną płachtą śniegu. Przeszedłszy przez kamienie i zjechawszy po śniegu, przybyliśmy na brzeg tarasu dość stromo ściętego.
Był to „zamek“ piérwszy.
Zejście jednak z niego nie przedstawiało nic szczególnego, i bez trudów zeszliśmy na niższy taras, ucięty znowu drugim zamkiem. I ten przebyliśmy z równą łatwością i dostaliśmy się na trzeci, leżący już na granicy kosodrzewiny.
Tu dopiéro miały się rozpocząć wielkie trudności i prawdziwe niebezpieczeństwa, które w umysłach członków wyprawy głęboki a trwały ślad pozostawiły.
Było wpół do drugiéj, pogoda wciąż prześliczna. Spostrzegłem, że wyprzedzający mnie o sto może kroków pp. Chałubińscy usiedli na małym garbie skały porosłym trawą... Ucieszył mnie ten odpoczynek, gdyż ciepło dość nas znużyło. Jednakże był przeciwko zwyczajowi zawcześny, szliśmy dopiero godzinę. Widać dużo mamy czasu, pomyślałem, kiedy już tak prędko odpoczywamy. Zbliżywszy się do towarzyszy, usiadłem na gęstéj wysokiéj trawie w jakiéjś małéj kotlinie, i zacząłem się raczyć winem i chlebem. Jadłem pośpiesznie, sądząc że ten niezwykły odpoczynek nie potrwa długo. Tymczasem był jeszcze czas na skręcenie papierosa i na wypalenie go... a nawet potém jeszcze siedzieliśmy.
Zdziwiło mnie to niezmiernie; więc rzekłem do dowódzcy naszéj wyprawy:
— Możeby już był czas?...
— Naturalnie, odrzekł profesor, tylko zachodzi maleńka przeszkoda, że nie wiemy jak się ztąd wydostać. Górale poszli szukać drogi.
Posunąłem się przed siebie o kilkanaście kroków i zobaczyłem, że taras, na którym siedzimy, łączy się z doliną prawie prostopadłą ścianą.
Wspaniały zamek!
Gdybym się poraz piérwszy znalazł w takiéj pułapce, to bezwątpienia doznałbym nieprzyjemnego wrażenia. Ale ponieważ już kilka razy wybrnąłem szczęśliwie z podobnych trudności, więc zaufałem swym siłom i zręczności, oraz sprytowi przewodników, będąc pewny, że gdzieś przejście wywietrzą. Zachowałem się tedy dość obojętnie.
Niezadługo wraca Wojtek Roj, wysłany na zbadanie prawej strony zamku, i mówi że „puszcza,“ a Szczepan Roj pokazuje z lewéj strony znaki ujemnego rezultatu poszukiwań. Udajemy się za Wojtkiem.
Na wstępie poczułem przedsmak dalszego stanu rzeczy. Wchodzimy w trawiastą rynnę obok urwiska, tak spadzistą, że musiałem chwycić się trawy rękami, zawisnąć na niéj i szukać nogami oparcia. Ale nogi nic nie napotykają wystającego. Bujają w powietrzu. Wykręcam je na bok, nie ma oparcia. Więc wciągam do góry i wbijam obcasy w trawę. Jakoś dobrze siedzą. Można puścić się jedną ręką, i chwycić się niżej za nowy kosmyk ziół. W ten sposób obsuwam się niżéj i już wtedy sięgam nogami trawy. I znowu trzeba się posuwać tak samo!
Poczułem cały ogrom niebezpieczeństwa — dobrze Wojtek prowadzi, rzekłem cierpko.
Nagle stok trawiasty urywa się i z prawéj strony ukazuje się droga dość dobra — pomiędzy złemi. Żałuję już cierpkiego wykrzyku. Idziemy jakby po galeryjce na stoku Mięguszowieckiéj. Wtém, na zakręcie, nowa zmiana dekoracyi.
Nadszedłem na taką scenę.
Gładki, kopulasty daszek skalisty, podobny do krzywizny przylepki chleba lub odcinka kopuły kościoła ewangelickiego w Warszawie. Nad nim i pod nim ściany pionowe. Roj, z oczyma płonącemi wyrazem przestrachu i energii, z wargami drżącemi, trzyma dłonie rozłożone na daszku. Widać tylko głowę jego i połowę piersi, reszta ciała wisi nad przepaścią, przylepiona do pionowéj skały. Profesor, stojąc jedną nogą w połowie na daszku, w połowie na dłoni Roja, chwiejąc się siada na drugim już brzegu, i przed zanurzeniem się w komin, z którego sterczała twarz Tatara, odwraca się na chwilę i rzuca na mnie wzrok błyskawiczny.
Wmgnieniu oka zoryentowałem się w stanie rzeczy.
Odpowiedziałem profesorowi wzrokiem spokojnym, zimnym, pewnym.
Zawołał więc tylko:
— Na Boga! trzymajcie Sabałę.
Jest to starzec siédemdziesięcioletni, trochę niedowidzący.
Profesor znikł w kominie. Wszystko to trwało kilka sekund.
Na mnie koléj.
Stawiam krok — czuję, że pomimo dłoni Roja jest niepewny — stawiam drugi z nadzwyczajną szybkością — chwytam się za podaną ciupagę — obślizguje się — chwieję — padam — ale całą siłą nadaję pochyleniu taki kierunek, że się chwytam ręką za brzeg komina.
Przejście to było podobném do przepłynięcia nadzwyczaj rwącego potoku. Trzeba się rzucić całą siłą, i odrazu dosięgnąć brzegu. Jeśliś go dotknął palcami i trawy się uchwycił, jesteś ocalony.
Poza daszkiem komin — naturalnie bez jednéj ściany. Chwytam się górnych jego brzegów rękoma i zagłębiam w nim. Stopami szukam skrawków — ale ich niema. Wyprężam się więc jak struna — ale dna dosięgnąć nie mogę! Długość ciała z dodatkiem ręki nie starczy. Szukam znowu stopni — ale czuję tylko gładką ścianę. Pozostaje więc tylko zeskoczyć. Rzecz łatwa — ale patrzę — dno niewielkie, ścięte ukośnie, wykręcone i nierówne. Co poza niém? Nie widać?
Wtém na dnie pokazuje się głowa, która woła:
— Niech skoczą, śmiało — ja tu stoję.
Puściłem z rąk brzeg skały i runąłem na dno, gdzie mnie przytrzymał za nogi stojący poniżéj góral.
Nie na tém koniec. Nastąpiła pionowa niemal ściana, po któréj przeprawa byłaby zupełnie niemożliwą, gdyby na niéj nie rosły trawy i krzaczki kosodrzewiny. Posuwamy się na grzbiecie zygzakiem, szukając linij mniéj spadzistych. Radzimy sobie pazurami i obcasami. Trawa na szczęście mocno siedzi w skale. Wreszcie pojawia się kosodrzewina: uczuliśmy wrażenie takie jak żeglarz, gdy zdaleka zobaczy skrawek ziemi ciemniejący na widnokręgu.
Ale mając ziemię przed oczyma, można się także rozbić o rafy podwodne. Kosodrzewina była w tém miejscu wątła; zupełnie ustępowała pod nogami. Trzeba było koniecznie stawać na jéj łodygach, tuż przy osadzeniu w skale, a przytém trzymać się dobrze ręką o krzaki wyżéj rosnące. Ale już i taka była dla nas dobrodziejstwem.
Im niżéj tém bardziéj kosodrzewina gęstnieje i tém pewniejszém jest zstępowanie. Zsuwamy się po jéj elastycznych gałęziach i ślizkich igłach, jak dzieci po wzgórzu trawiastém. Wreszcie gałęzie jéj tak zgrubiały, że zaczęliśmy po nich stąpać nogami, jakby po szeregu lin obok siebie rozciągniętych. Po kilkunastu minutach znaleźliśmy się w żlebie, zawalonym obsuwającym się gruzem i spadającemi głazami. Żleb! to dla nas rzecz zwyczajna, prawdziwa przystań w téj chwili. Tu już — po tém wszystkiém — śmiało biegliśmy po stroméj linii nadół, jakby po asfalcie.
Wszedłszy na miejsce płaskie, obejrzałem się. Stało przedemną kilkaset stóp pionowéj skały, gdzieniegdzie porosłéj trawą i kosodrzewiną. Nie chciałem wierzyć, żebyśmy po niéj zejść mogli. A jednak tak było. I pomimo to pełzałem po niéj prawie bez obawy, zupełnie zimno. Tylko wtedy, gdy nogi znalazły się w powietrzu i gdym się chwiał, stojąc na dłoniach Roja, doznałem silnéj emocyi. Gdybym jednak przebywał tę drogę po obejrzeniu skały z dołu, pewniebym nie był tak spokojny.
Przyszedłszy do stawku Zielonego, nad którym obóz rozkładano, dowiedziałem się, że profesor, który przecież wzdłuż i wszerz przebiegł Tatry, nigdy nie miał tak niebezpiecznéj przeprawy.
— Możesz pan sobie teraz drwić z Łomnic i Gierlachów — rzekł do mnie.
Górale przyznawali się jawnie, że drżeli na całém ciele, gdy się już na miejsce jako tako bezpieczne dostali.
Roj powiedział, że widząc, iż jedyna droga prowadzi przez ów daszek, chciał zaproponować... cofnięcie się. Ostateczność niemiła, któréjbyśmy się wszyscy wstydzili, gdybyśmy się dowiedzieli, że któs przebył te trudności. Wstyd więc i to, że nie zdążylibyśmy przed nocą na miejsce poprzedniego noclegu (gdyż już odeszliśmy odeń o 10 godzin drogi), wpłynęły na jego śmiałe postanowienie.
Biédak, wskutek silnego wzruszenia dostał gorączki i przypłacił swą gorliwość i wierność chorobą.
Tatar zapytany przezemnie, co sądzi o tym zamku, rzekł:
— Co tu prawić! Prawdziwy cud, żeśmy cało wyszli.
Zamku tego, jak się zdaje, nikt przed nami nie przebył. Kolbenheyer, autor niemieckiego przewodnika po Tatrach, znający doskonale literaturę tatrzańską, utrzymuje, jak mi mówił prof. Chałubiński, że przed dziesięciu laty zapędziło się w tę dolinę dwóch botaników; że jeden zdecydował się na zejście, drugi zaś wrócił się w górę. Czy się po nas odważy kto przebyć pionowe tarasy téj doliny — przyszłość pokaże.
Dolina ta ma na zachód Baranie Rogi, na północ tak zwany przez Niemców Karfunkelthurm, który z Kołowego wydawał nam się niewielkim cyplem, a z doliny przedstawia się jako ogromny skalisty obelisk, postaci głowy cukru; na południe stoi stożkowata i tak jak Karfunkelthurm nietknięta stopą ludzką góra, zwana przez górali Durną (głupią). Ku wschodowi dolina otwiera się na podhale ku Kezmarkowi.
Czy z powodu owych zamków nie byłaby dla niéj stosowną nazwa „Zamkowéj,“ jeżeli naturalnie nie ma innéj, utartéj a dobréj?
Była trzecia kiedyśmy nad Stawkiem Zielonym zasiedli; obiad i odpoczynek trwał dwie godziny, o piątéj więc rozpoczęliśmy marsz nanowo.
Czasu było mało. Należało po północném zboczu jednéj z odnóg Kezmarskiego szczytu wedrzéć się na jéj grzbiet, a po południowém zejść do doliny, do granicy kosodrzewu. Takie wejście i zejście, przy najszczęśliwszych warunkach wymagało ze 4 godziny, a tymczasem, z powodu powlekania się nieba chmurami, można było spodziewać się ciemności za dwie.
Przy tém wszystkim i tu nikt drogi nie znał.
Gdyśmy pod samo zbocze nadeszli, zaczęto się naradzać, przez który punkt będzie najlepiéj przejść na drugą stronę. Wszyscy niemal zgodzili się na to, że należy posunąć się daléj w dolinę, gdyż grzbiet odnogi góry Kezmarskiéj będzie tam niższy i wygodniejszy.
Tatar jednakże wystąpił przeciwko temu projektowi, przedstawiając, iż ponieważ mamy iść na Łomnicę, więc poco mamy schodzić nizko w dolinę? Chybaby dla powiększenia sobie pracy, albowiem droga od tego miejsca gdzie stoimy aż do niższego punktu doliny i droga w dolinie, do któréj przejdziemy, od punktu zejścia, aż do obecnéj wysokości, będzie zupełnie straconą. Oprócz tego, mało mamy czasu i zużywszy godzinę lub więcéj na zejście do niższéj części, możemy zostać zaskoczeni przez noc, jeszcze na zboczu lub na grzbiecie. Uwaga ta o mało co niezostała przyjęta oklaskami.
— Bardzo pięknie, rzekł profesor, ale pytanie czy znajdziemy bliższą drogę — ja jéj tu nie widzę.
— E! najdzie się. Ja dobrze widzę żleby.
To mówiąc pomknął ku występowi, tworzącemu rodzaj żebra czy podpórki góry, podobnéj do murowanych podpór starych kamienic.
Stok tego żebra był bardzo stromy. Ślizka trawa, mech i maziste błoto powiększały trudność wchodzenia. Gdzieniegdzie znów występował na wiérzch lity gładki granit, także niezbyt wygodny. Wreszcie, po uciążliwém wspinaniu się, stanęliśmy na grzbiecie podpórki, jakby na małym tarasie. Od tego miejsca wznosiła się prawie pionowa ściana skalista, wyszczerbiona u góry kilku wyłomami. Wszyscyśmy usiedli, a Tatar poszedł szukać drogi do jednego z wyłomów. Nie bawił jednak długo; po dwóch minutach wrócił i, powiedziawszy jakby od niechcenia „nie puszcza“, zaczął schodzić.
Osłupiałem ze zdziwienia i złości.
— Jakto! zawołałem oburzony, wiedziecie nas przez półgodziny w górę po tak uciążliwéj drodze, nie wiedząc czy puszcza!
— Bo mi się widziało, że jest droga do żlebu.
— Jak się komu widzi, to powinien pójść sam i przekonać się.
Tatar zamilkł.
— Ah! oni zawsze lubią tak drogę skracać, rzekł profesor.
Ale nacóż się zdało sarkanie! Straciliśmy pracę i czas, i rzecz skończona. Polityka każe się zgadzać z fait accompli. Zamilkliśmy, ale to mi wcale nie przeszkodziło, — podobnie jak tym państwom, które muszą akceptować fait accompli — być wcale w niedobrym humorze.
Zszedłszy na dół, musieliśmy się posunąć niżéj w dolinę. Na szczęście wkrótce spostrzegliśmy zbocze równe, nie bardzo spadziste. Nieprzyjemnych jednak na niém doznawaliśmy niespodzianek. Co chwila zdawało się że już jesteśmy na grzbiecie, na przełęczy, a tymczasem doszedłszy do miejsca uważanego za przełęcz przekonywaliśmy się, iż najwyższy punkt odnogi nie jest w tém miejscu, ale cokolwiek daléj. Doszedłszy znów tam, spostrzegaliśmy, że znowu byliśmy w błędzie, tak że nareszcie zupełnie niespodzianie wyszliśmy na przełęcz. Jestto skutek kopulastéj krzywizny boku odnogi szczytu Kezmarskiego.
Staliśmy na grzbiecie odnogi, to rzecz pewna; ale jednak nie była to jeszcze granica drugiéj doliny. Zwykle na grzbiecie takich odnóg widać obie doliny, tu zaś... Przed nami rozciągała się miednicowata zaklęsłość, jakby bańka na ramieniu polipa. Zstąpiliśmy w nią.
Czczość — oto charakter téj wklęsłości. Byliśmy jakby w kulistém więzieniu, którego dolną połowę stanowiły dość równo ułożone zwały granitu a górną niebo zachmurzone. Ani zieleni, ani nawet martwych, lecz fantastycznych zygzaków skał. Niżéj odbija się wszędzie wzrok o niedalekie szare brzegi miednicy, wyżéj o popielate sklepienie. A przytém cisza... przerywana tylko naszemi krokami. Jakaż przejmująca pustka, jaka okropność nicości!
Jużem przywykł do martwoty, któréj wnętrze Tatr jest obrazem. Ale tu, w tém pudle, tak mi było smutno, taka mnie tęsknota ogarnęła za szérokiemi widokami, jak gdybym był sam na świecie, jak gdybym stąpał samotny po kraterze księżyca, z którego już niepodobna się wydobyć.
Ale wrota więzienia otwarto. Wychodzimy na brzeg, wstępujemy na mały taras i odrazu roztacza się przed nami daleki krajobraz. Zachód słońca na prześliczném ożywioném podhalu. Co za szalony kontrast. Wiatr, w téj chwili nasz przyjaciel, zmiótł wszystkie chmury. Białe wieże zróżowiały, zieleń podhala przybrała jakiś ciepły rozkoszny koloryt, i zdało się, iż zachodzące słońce szepcze miłośnie z doliną. Potém czerwoność coraz mocniejsza, coraz więcéj ciemnością rozrzedzona, coraz elegiczniéj śpiéwa dolina i wreszcie pogrąża się w mroku. Jednocześnie gwiazdki wynurzają się na ocean niebios, z początku blade, nieśmiałe, mrugające ku dolinie, lecz coraz pewniejsze siebie, coraz bardziéj błyszczące zléwają radośne promienie na ziemię. Wreszcie pojawia się na wschodzie Mars ognisto-żółty, jakby pan tych wszystkich istot błyszczących, i cały ten orszak patrzy się przymilająco ku samotnym turystom.
Była to prawdziwa apoteoza żywiącéj, pełnéj wdzięków natury, którą nam Oready w swym gmachu wyprawiły.
Możebyśmy długo nie mogli oczu oderwać od tego wspaniałego widowiska, gdyby nie to, że Oready wielce przesadziły w wentylacyi swego teatru. Wiatr coraz bardziéj się wzmagał i zapędził nas do ogniska, które dymem zasłoniło scenę.
Wkrótce oczy kléić się zaczęły, i wpełzliśmy do namiotu, nie myśląc o tém wcale, że wiatr może go w nocy zlizać ze skały.
Było to bardzo prawdopodobne, gdyż coraz bardziéj szalał na małym tarasiku, z jednéj strony tylko szczytem osłoniętym. Ale znużenie i obawę przemogło.
Jak długo spałem snem twardym, nie mógłbym powiedziéć. Baz tylko w nocy otworzyłem oczy, gdyż padał na nie blask silny, jakby z pieca, w którym się topi żelazo, z tą tylko różnicą, że był czerwony. Ocknąwszy się, usłyszałem przeraźliwy świst wiatru i trzepotanie płótna namiotu, jakby chorągiewki mającéj się w szmaty rozleciéć. Na wpół senny nie mogłem się zreflektować co to jest, a przez myśl przesunął mi się, jakby końcowe ogniwo jakiegoś snu, który nie doszedł do świadomości, wiérsz Mickiewicza:
„Na szczycie jakaś łuna — pożar Czarogrodu!...“
Czyniąc wysilenie, aby sobie wytłumaczyć zkąd się tu wziął pożar Czarogrodu, — gdyż nie mogłem sobie przypomniéć gdzie przedtém byłem, — zobaczyłem na tle morza ognistego jakąś czarną postać, która się wzięła do spinania brzegów otworu namiotu i do zasłaniania go kosodrzewiną. Poznałem wtedy gdzie jestem, i... nie bacząc na ogień i wicher usiłujący zerwać namiot, obróciłem się na drugi bok i znowu zasnąłem. Wytłumaczono mi późniéj co się w nocy stało.
Gdy odeszliśmy od ogniska do namiotu, ułożyli się górale około ognia promienisto w zwartém kole, i owinąwszy głowy w czuchy zasnęli snem sprawiedliwych. Roj, który był zajęty przy namiocie i najpóźniéj przyszedł do watry, nie mógł dla siebie znaléźć miejsca. Chcąc więc górali rozsunąć, dołożył tyle kosówki, że powstał ogromny ogień, który parząc śpiących w nogi, zmusił ich do instynktownego odsunięcia się. Wten sposób koło górali powiększyło się i Roj wsunął się pomiędzy dwa jego promienie.
Ponieważ wiatr na chwilę ustał, więc sądził że ognisko samo przygaśnie. Tymczasem stało się inaczéj. W nocy wiatr jeszcze bardziéj się rozszalał, rozdmuchał ognisko do niebywałych rozmiarów, zapalił kosówkę przygotowaną do dokładania, wydłużył ogień w ogromny język, który piękącém swém liznięciem postawił na nogi wszystkich górali, a następnie zwrócił się ku namiotowi, grożąc mu pożogą. Wtedy właśnie śniła mi się łuna. Wojtek, dla uchronienia namiotu, stanął przed nim i rozciągnąwszy ramiona zasłonił go sobą i czuchą. Drugi przewodnik zmniejszył ognisko. Do świtu już pilnujący spać się nie kładli, gdyż ciągle musieli to spinać otwór namiotu, to poprawiać kołki przytwierdzające go do ziemi, aby nas wichr nie poniósł.
Wstaliśmy o wpół do piątéj. Spojrzałem na dolinę, któréj najwyższe piętro zajmowaliśmy. Główném jéj tłem żałobna zieleń kosodrzewiny, rozciągająca się po całém dnie i dosięgająca połowy stoków. Smutno, jednostajnie. Świetnego obrazu ziemi zamieszkanéj przez człowieka już widać nie było, gdyż tonęła we mgle porannéj.
Wiatr zupełnie ustał, niebo było pochmurne. Rozpoczęła się narada którędy przebyć drugą odnogę góry Kezmarskiéj, którąśmy mieli po prawéj ręce, aby się dostać do doliny pod Łomnicą. Zdawało się, że najlepiéjby było iść wprost od nas, po nad kosodrzewiną. Ale Tatar, nauczony wczesném doświadczeniem, wniósł, że trzeba się posunąć niżéj. Ponieważ za kosodrzewiną, mówił, jest „wolarnia“, więc bezwątpienia znajdziemy wyrąbaną w kosodrzewinie perć, która nas najlepszą drogą zaprowadzi. Nikt nie chciał protestować, choć to była dłuższa droga, bośmy pamiętali wczorajsze fiasco.
Przytém mieliśmy w perspektywie zobaczenie ogromnéj wolarni, spotkanie się z życiem, ruchem, pogadanie z juchasami.
Poszliśmy za Szymkiem.
Z początku przedzieraliśmy się przez kosówkę, ale niezadługo natrafiliśmy na dobrą perć. Idziemy po niéj, weseli, śmiejący się, tymczasem perć się kończy na jakimś placyku ogołoconym z kosodrzewiny. Rozbiegamy się na okół i zaczynamy szukać, każdy na własną rękę. Wreszcie znajduje ktoś coś podobnego do perci, w przedłużeniu piérwszéj. Idziemy nią. Ale to nie perć. Coraz około ramion gęściéj, coraz pod nogami błotniściéj, wodniściéj, nierówniéj. Matnia taka, że ani rusz. Wracamy się więc na ów placyk i innéj perci szukamy. Idziemy z kwadrans, i znów spostrzegamy, żeśmy się zawiedli. Uśmiéchy już dawno zniknęły z twarzy, rozmowy zamilkły, gniewni milczymy lub sarkamy na Szymka. Ten z Rojem latają jak oparzeni, ale perci znaléźć nie mogą. Znużeni, znudzeni, zniecierpliwieni, skwaśnieli, siadamy pod kosodrzewiną i paląc papierosy czekamy na rezultat ich poszukiwań. Milczymy, ale co chwila któś się odezwie:
— A nie mówiłem, żeby od razu pójść ponad kosówką.
— Toć i ja mówiłem.
— Albo ja zaraz nie powiedziałek ci kaz tam sukać perci. Jak najdziem to nas zawiedzie dołu i potém się wracaj horze (do góry).
— Eh! co tam gadać, już przepadło, rzekł któś kiwnąwszy ręką z rezygnacyą.
Znowu długie milczenie, przerywane tylko pykaniem z fajek i cygarniczek.
Któś spojrzał na zegarek i rzekł jakby przestraszony:
— Wpół do ósméj! Bagatela, prawie dwie godziny błądzimy.
— Trzysta tysięcy! szepnął jeden z górali — tele dole (tak długo) dźwigało się worki napróżno.
Znowu milczenie.
Tymczasem na domiar złego zaczął dészcz padać. Tego tylko brakowało.
Miarka się przepełniła. Sposępnieliśmy jeszcze bardziéj. Ale ponieważ wszystkie bardzo silne wrażenia wywołują reakcyą, więc wkrótce przestaliśmy się dąsać i zaczęliśmy żartować. Już drwiliśmy z możliwych przygód na tym padole płaczu, mówiąc filozoficznie — wszystko głupstwo! Jakby na zaklęcie deszczyk ustał, nie bardzo nam zaszkodziwszy, i wstało słonko. Ah jakże nas ucieszyło... Ale nie nadługo. Sprowadziło ono miliony muszek, które nas ciąć poczęły bardzo dotkliwie. Tego już doprawdy było zanadto. Najcierpliwszy i najgładszy dżentelmen angielski rzuciłby już wtedy w powietrze wyraz, podobny do trzeszczącego zaklęcia, po którém zagranicą poznają Polaka.
Tymczasem zjawił się poseł od Roja, z miną jakoś nie bardzo pogodną.
— Wojtek naseł — rzekł.
— Perć?
— Ni, ino miesce nie barz séroko zarosłe....
Ha! trudna rada, nie było co robić. Musieliśmy się zdecydować na przebicie się przez kosówkę.
Jestto przyjemność zupełnie specyficzna, więc do niczego znanego nie da się porównać. Jeśli jednak czytelnik wyobrazi sobie pole pokryte silnemi sprężynami meblowemi, które każdy krok odbijają do góry i na wszystkie strony, jeśli pomyśli sobie śród nich gęste elastyczne gałęzie sosnowe, które trzeba rozpychać ramionami, i które się zaraz za człowiekiem zamykają, jeśli doda do tego przyjemne wrażenie z uderzenia kit iglastych gałęzi po twarzy, to pojmie przyjemność przedzierania się przez kosówkę.
Gdyśmy po półgodzinném może kroczeniu śród niéj wydostali się na miejsce wolne, uczuliśmy się tak szczęśliwi, jak gdyby po wydostaniu się z trzęsawiska, w którém po bary ugrzęźliśmy. Twarze się znowu rozjaśniły, poczęła się wesoła rozmowa i kamieniami zasypane zbocze góry wydawało nam się jak najwygodniejszym chodnikiem.
Około godziny dziewiątéj byliśmy już na grzbiecie góry, oddzielającéj nas od doliny rozciągającéj się pod Łomnicą.
Zaledwie piérwszy z nas postawił nogę na grzbiecie zkąd widać było dolinę, dał się słyszéć nagle jakiś świst, silny, wysokiego tonu, przeciągły, przenikliwy, a przytém pełny i miękki.
Świst w téj grobowéj ciszy — to coś nadzwyczajnego. Zatrzymałem się.
Zaledwie zdołałem się zreflektować, usłyszałem drugi, trzeci, czwarty...
Sądziłem, że jeden z górali wyprzedził nas i takie znaki daje. Ale świsty ciągle się powtarzały w rozmaitych punktach doliny.
Chciałem się zapytać towarzyszy co to znaczy. Ale jedni odbiegli już naprzód a drudzy jeszcze nie nadeszli.
Błysnęła mi myśl, czy doliny nie obsiedli myśliwi węgierscy, którzy nas ostrzegają, abyśmy im nie przeszkadzali.
Wtém nadszedł jeden z górali.
— Kto tam tak gwiżdże?
— A to świstak.
— A... świstak!...
— Héj.
Gdy który z świstaków zobaczy człowieka, w téj chwili siada na tylnych nogach jak pies, który służy, i świszcze nosem jak lokomotywa. Inne, które dojrzały niebezpieczeństwo, czynią to samo i wszystkie zdążają czémprędzéj do nor. Wzrok ich jest tak bystry, że dojrzą człowieka z odległości tak wielkiéj, iż potrzeba przynajmniéj dobréj lornetki aby je zobaczyć. To też zwykle słyszy się obecność świstaków ale się ich nie widzi.
Już któryś z nich dojrzał nas.
Świstak (Arctomys marmota) należy do rzędu szczurowatych czyli gryzących, odznaczających się głównie tém, że w obu szczękach ma po dwa zęby sieczne czyli przednie, za któremi następuje przerwa oddzielająca je od trzonowych. Za przykład tych zwierząt służyć może szczur i zając. Długość świstaka przechodzi dwie stopy. Postać jego jest krępa, przysadzista, silna, niezgrabna. Grubość każdéj części nieproporcyonalna do długości. Nazwa jego łacińska Arctomys (niedźwiedziomysz) jest rzeczywiście stosowną, gdyż świstak zwięzłością i ciężkością budowy swego ciała rzeczywiście przypomina niedźwiedzia. Głowę ma okrągłą, policzki jakby wydęte, wargę górną przeciętą, a przez nią widać dwa zęby sieczne, brunatno żółte; oczy czarne niewielkie, uszy krótkie, trójkątnie zaokrąglone, do góry przyległe, nos, podeszwy, pazury, czarne, włos szorstki, na grzbiecie brunatno szary, spodem różowo-płowy, na ciemieniu i tyle głowy czarny a na policzkach brudno-płowy, czarno-popruszony, koniec pyska jest siwy. Świstak nie chodzi ale niemal się wlecze. Jednak ciężkość ciała przyroda wynagrodziła mu bystrością zmysłów. O wzroku jużeśmy wspomnieli — zawsze go ostrzeże tak wcześnie, że ma czas do ucieczki. Nie wiele wzrokowi ustępują węch i słuch. Przytém świstak, nie mając lekkości i zwinności, korzysta z okrągłych kształtów swéj tuszy i gdy pośpiech nagli, stacza się z pochyłości jak walec. Gdy go wreszcie człowiek dogoni, pozostają mu jeszcze zęby do ochrony, a dzielnie ich używa. Zabawny ma być widok wtedy, gdy świstak, nagle zaskoczony, nie ma czasu zdążyć do nory. Wciska się wtedy w piérwszą lepszą szczelinę, zostawiając na zewnątrz tylną część ciała, za którą go myśliwi wyciągają.
Świstaki żyją w najwyższych działach Tatr i Alp, gdzie już krzaki nie rosną, gdzie tylko trawy, zioła i mchy przerywają szarą jednostajność kamieni. Tam pasą się one gromadnie na upłaskach, tam ryją sobie nory, które im służą za zamek niedostępny, za sypialnię lub za miejsce zimowego pobytu. Nora zwykle miéwa trzy do széściu stóp długości i kończy się kotliną, w któréj spoczywa cała familia. Korytarz prowadzący do nory nigdy nie bywa prosty; to zagina się w górę, to nadół, to w bok, stosownie do położenia kamieni pod ziemią.
W takiéj kryjówce świstak jest zupełnie bezpieczny od swego największego wroga orła — ale człowiek i tam go znajdzie. Na jesień, gdy świstaki w norze zimowéj, nieco niżéj od letnich umieszczonéj, ułożą się do snu zimowego, który trwa od października aż do końca marca, góral wybiera się z rydlami ku ich legowiskom i wykopuje je odrętwiałe, aby tłuszcz ich sprzedać na lekarstwo od wszelkich chorób, a szczególniéj puchliny. Gdy świstaki się obudzą podczas takiego napadu, wtedy czmychają przez nory, które sobie świéżo ryją, ale nieubłagany prześladowca wnet znajdzie kierunek który obrały i z równą gorączkowością je goni jak one uciekają, tak że często zdziera sobie paznokcie. Mniejsza o nie — za świstaka płacą 10 reńskich.
Rzadko polują tatrzanie na świstaki bronią palną. Jestto polowanie skomplikowane. Trzeba się skradać nadzwyczaj zręcznie i chować za umyślnie ułożoną ścianą kamienną z okienkiem, przez które się strzela, gdy świstaki, obejrzawszy się dokoła u otworu nory, sądzą się być bezpiecznemi i na żér wychodzą. Polowanie takie daje dużo emocyi, ale nie jest korzystne. Głównie więc górale wygrzebują z nor na jesień całe familie, pogrążone w śnie zimowym. Jestto sposób wcale niepoetyczny, nie trzeba się uganiać po nad przepaściami jak na kozice, ale pomimo to przedstawia i on niejakie niebezpieczeństwo. Przedewszystkiém ze strony ludzi. Świstaki mieszkają głównie na stronie węgierskiéj i tam się zakopianin musiał udawać, a więc wchodził na cudzy grunt, gdzie go nieraz za marnego świstaka kulą sprzątano. Taki już tam zwyczaj. Oprócz tego samo wygrzebywanie bywa niekiedy niebezpieczném. Tak np. czytamy w dziełku dr. Nowickiego „O świstaku“ na str. 54 „Jan Krzeptowski nie mógł w Rohaczu (zapewne w Rohaczach) dobrać się z jednéj strony do leżyska. Wysuwa się tedy zpod płyty kamiennéj, by kopać z innéj strony; lecz zaledwie stanął na nogach, skała w téjże chwili cała osiadła, pogrzebując na wieki jego torbę, zamiast niego samego. Nie ostudził i ten wypadek jego rozchciwienia: świstaki padły ofiarą! Wala i Jatur, wybrawszy się za pogody na świstaki, zaskoczeni zostali w halach śniegawicą. Zasypane śniegiem Tatry uniemożebniają im powrót do domu, bo za każdym krokiem grożą przepaści złamaniem karku. Zawierucha nie ustaje, skromny zasób żywności, na trzy dni obrachowany, spotrzebowany, głód dzień po dniu okropniéj dokucza, więcéj jeszcze zimno, bo nie można rozpalić ognia, by rozgrzać kostniejące ciało. Dopiéro jedenastego dnia wraca do domu z towarzyszem Wala[5], już za nieboszczyka w Zakopanem ogłoszony, za którego duszę odprawiono nawet nabożeństwo żałobne. W Genewie, opowiada Tschudi, poszedł w listopadzie r. 1852 niejaki Carlier z synem na świstaki. Ojciec wlazł w norę, a rozgrzebując ją został gruzem zasypany. Syn ratuje ojca, lecz i jego zawala odrywające się rumowisko. Obadwa, ojciec i syn na grzbiecie ojca, wytężają przez dwie godziny swe siły, ażeby się uwolnić, aż wreszcie syn Bogu ducha oddaje. Pod trupem syna doznaje nieszczęśliwy ojciec przez trzy dni okropnych katuszy, aż go wreszcie znajomi odszukują; ale w kilka godzin po uratowaniu pożegnał się i on ze światem.“
Ale cóż z tego! To wszystko nie powstrzyma górali od niszczenia świstaków, jednéj z niewielu żywych ozdób Tatr. Jestto chodzący kamień filozoficzny, tinctura rubra, kwintesencya, eliksir życia, szukane tak długo przez alchemików. Świstaka zamienić można na złoto, na dziesięć guldenów, a sadło jego używa się Bóg wié nie do czego: góral kaszle, — dają mu sadło świstacze; ma boleści w żołądku, dają mu je z wódką, — rodzi się — dają mu z mlékiem jego matki, — stwardniały mu gruczoły, spuchł — smarują go sadłem świstaczém. Pocóż się ci głupi alchemicy tak trudzili!
Oprócz nor — i przyznać należy, że trochę gorzéj niż nory, broni świstaków prawo. Kilku bowiem mężów zamiłowanych w faunie krajowéj, przez kilkoletnie starania wyjednało u rządu zakaz niszczenia zwierząt nieszkodliwych w Tatrach. Ale cóż z tego, kiedy prawo to nie ma mocy na węgierskiéj stronie Tatr — a tam jest najwięcéj świstaków. Więcéj dokonała opinia publiczna: Sabała, Wala, Sieczka, Tatar, Pająk, Roj, którzy niegdyś setki świstaków zgładzali ze świata, już je teraz zostawiają w pokoju. Wogóle nawet Zakopianie, o ile się zdaje, prawie się już na nie nie wyprawiają, bojąc się i kuli Węgrów, i prawa i opinii. Węgry jednak niszczą je niemiłosiernie.
Z góry, na któréjśmy stali, widać było po lewéj stronie, na brzegu, jak się zdaje, tarasu, podłużny stawek zwany Léjkowym (Trichtersee), od którego dolina nosi nazwę Léjkowéj. Ale czyż to nie jest czasem dolina Świszcza, o któréj mówią Rzączyński i Ładowski? Gdyśmy zeszli na dół, napotkaliśmy taką masę nor świstaczych, że i pp. Chałubińscy, którzy zbiegli całe Tatry, i górale którzy w nich niemal mieszkają, utrzymywali stanowczo, iż żadna inna dolina nie może się porównać z tą, pod względem obfitości świstaków. Zapewne o niéj mówili Rzączyński i Ładowski[6].
Sądzę więc, że dopóty mogę ją Świszczą nazywać, dopóki się nie wykaże, iż ta nazwa do innéj się stosuje.
Schodząc na dół, musieliśmy znosić upał nielada. Właśnie stok był odwrócony ku południowi. Słońce jakby krepą białą osłonięte rzucało promienie niezbyt palące, ale bardzo parne. Czuć było burzę nadchodzącą. Ociężali dowlekliśmy się do potoku środkiem doliny płynącego, który się poczynał od wodospadu w górze szumiącego i wpadał do jeziora Léjkowego. Rozłożyliśmy tam obóz i kazaliśmy watrę do śniadania rozpalić. Była godzina wpół do dziesiątéj.
Upał i znużenie ukołysały nas do snu na miękkiéj trawie. Gdyśmy się obudzili, było już po jedenastéj. Czas naglił. Łomnica oczepiła się chmurami. Wypadało się śpieszyć, aby się na nią dostać i zejść z niéj, zanim się chmury na dobre nie rozgoszczą. Była burza w perspektywie, któraby nas na bezwarunkowe fiasco naraziła.
Zmierzyłem okiem odległość szczytu Łomnicy od poziomu miejsca w którémśmy się znajdowali. Nie było już daleko. Na barkach ogromnego, szarego, pokruszonego piedestału wznosił się okazały, skrzesany, krępy, z litéj skały ulany szczyt „królowéj gór polskich“, Łomnicy.
Ogarnęło mną jednocześnie jakieś radosne wrażenie i zwątpienie. Za długom marzył o Łomnicy, aby mi w chwili tak wielkiego zbliżenia się do niéj serce silniéj bić nie zaczęło; za wiele słyszałem o trudności wstąpienia na nią, abym nie poczuł niejakiego zwątpienia o swych siłach. Z turystów zwiédzających Tatry zaledwie jeden na trzydziestu bywa na Łomnicy, a wielu śmielszych wraca się z połowy drogi. Scherner, autor przewodnika po Tatrach, powiada, iż wycieczka ta wymaga: „sehr grosse Kraftanstrengung, und ist nur für rüstige und schwindelfreie Bergsteiger ausführbar.“
Wszyscy ci, którzy o trudnościach opowiadają, udają się na Łomnicę z drugiéj strony, ze Szmeksu, zkąd całę wycieczkę można w jeden dzień odbyć tam i z powrotem. Wychodzą więc z domu ze świéżemi siłami. Ja zaś już trzeci dzień chodzę z doliny na góry, z gór na doliny, od piątéj do ósméj wieczorem. Kto choć raz był we wnętrzu Tatr, wié że takie pochody są bardziéj uciążliwe od forsownych marszów żołniérzy.
Jednakże poczułem, że jakoś są jeszcze siły, że nogi podążą tam gdzie było oko. Zajęty temi myślami szedłem na piedestał Łomnicy, a dobrze żem miał o czém myśléć, bo bezwątpienia znudziłbym się. Stok piedestału Łomnicy od téj strony jest dość spadzisty lecz równy, jednostajny a przytém nudnie długi. O potrzebie zręczności nie ma tam ani mowy. Trzeba tylko uważać, aby nóg nie zbić. Zresztą droga ta nuży tylko długością. Iść przez pięć kwadransów po najwygodniejszych schodach, sprawiłoby utrudzenie nielada — cóż dopiéro mówić o pochyłości gęsto usianéj kamieniami i szczelinami.
O 12 minut 15 stanęliśmy na grzbiecie piedestału czyli na przełęczy łomnickiéj. Zauważyłem, iż nie wadziłoby wcale odpocząć i pokrzepić się. Ale pięć minut leżenia, łyk wina, kęs chleba musiały wystarczyć. Chmury nadciągały.
— Trzeba iść, rzekł profesor — wskazując na niebo.
Chęć odpoczynku była dominującém we mnie uczuciem. Chciałem zgromadzić siły na ostatni akt forsowny. Szczyt jeszcze był wysoko.
Ale nie było sensu stawiać wniosku o przedłużenie odpoczynku wobec nadciągającéj burzy; zacząłem się leniwie podnosić.
— Ale, ale — zawołał nagle profesor, i usiadłszy zabrał się do pisania czegoś ołówkiem na bilecie wizytowym.
Nie rozumiałem co to znaczy, ale kontent byłem, że cokolwiek dłużéj odpocznę.
W minutę list był gotów. Zaadresowany był:
„Do W-go pana Döllera; sekretarza Towarzystwa Karpackiego w Szmeksie.“
Treść zaś jego była mniéj więcéj następująca:
Dziś wieczorem z dwoma towarzyszami i 10 góralami przybędę do Szmeksu. Upraszam najuprzejmiéj o zamówienie dla nas mieszkania.
Ta depesza była konieczną, bo za kilka dni miało się zebrać w Szmeksie węgierskie Towarzystwo Karpackie, którego członkowie zajmują zwykle wszystkie numera mieszkalne tak, że przybywszy tam, moglibyśmy być narażeni na nocowanie w namiocie. A śród domów z komfortem urządzonych, śród setek ludzi nie jest to rzecz przyjemna! Zrobiłem uwagę, że bardzo wygodnie podróżować z profesorem.
Poszliśmy ku szczytowi. Najprzód wstąpiliśmy na wcale nieuciążliwą obszerną pochyłość, wielkiemi głazami zasianą, która wkrótce ustąpiła miejsca perci wiszącéj nad przepaścią. Nagle ta ostatnia urwała się i znaleźliśmy się przed zwieszającém się nad nami występem kruszącéj się skały. Drzemy się nań na czworakach, tyłem obróceni do przepaści, nie wiedząc często gdzie się zwrócić, bo pp. Ch., którzy piérwéj wyszli, wyprzedzili nas może o 50 kroków a Józek tak samo jak ja, piérwszy raz wchodził na Łomnicę. Zatrzymujemy się wreszcie przed jakąś gładką ścianą, zasłaniającą nam cały widok do góry, i wołamy.
— Gdzie droga?
Profesor posłał Roja, aby nam ją wskazywał.
— O! hań, rzekł.
Jak liszki po drzewie wpełzaliśmy na wiszar skalisty, po którym nastąpił drugi, późniéj znowu ściana fantastycznie wyszczerbiona, często wystająca nad nami. Wreszcie zaszliśmy na żleb strasznie pokruszony, piarżysty, spadający w przepaść. Pniemy się po nim już łatwiéj, w całém towarzystwie, tuż przy sobie, aby kamienia na pozostających z tyłu nie zrzucić, i wreszcie zatrzymujemy się przed wązkim gzémsem, do pionowéj prawie skały przylepionym, wiszącym nad przepaścią. Gzéms ten stanowił galeryjkę tak równą i płaską, tak wygodną do chodzenia, tak nęcącą ku sobie, żem sądził, iż nie jest ona przypadkowém dziełem natury, lecz została wykrzesana przez ludzi dla ułatwienia drogi na szczyt. Tymczasem górale zatrzymali się, założyli ręce i zaczęli się namyślać „kandy iść“.
— A bójcież się Boga, rzekłem, wszakże tu tak dobra droga!
— O nie, nie tam! — I Roj, który nas prowadził, udał się w stronę wprost przeciwną, na niewygodne, mało pewne skrawki ściany.
Gdyby się znalazł jaki junak, któryby sam bez przewodnika chciał pójść na Łomnicę, lub wybrał sobie niedoświadczonego przewodnika, co także często się zdarza, to bezwątpienia zaszedłby na ową galeryjkę, podobną do ganku drewnianego w podwórzach starych domów (naturalnie bez baryery), i ztamtąd dopiero szukałby dalszéj drogi. Wtedy bezwątpienia spotkałby go los taki, jak kilku studentów węgierskich przed dziesięcioma laty. Szli oni z pijanym przewodnikiem spiskim, który nie wiele dbał o to gdzie i jak idą osoby, którym winien był opiekę i przewodnictwo. Weszli téż oni na ów ganek. Idą nim, z początku dobrze, lecz późniéj coraz ciaśniéj, coraz gorzéj. Wreszcie ganek zamienił się na skrawek, który się nagle skończył. Pod nim był kawałek płaskiéj skały. Zdawało im się, że trzeba zejść nań, że ztamtąd będzie droga. Uczynili to — lecz znaleźli się w takiéj pułapce, z któréj wyjść nie można. Byli otoczeni gładkiemi skałami i przepaściami. Wrócić się nie można, bo skrawek za wysoko leżał i był od nich przedzielony skałą niedającą punktów oparcia. Pozostał im więc tylko jeden środek ratunku. Zaczęli krzyczéć.
Co znaczy głos wołającego na puszczy — wszyscy wiemy. Lecz tonący brzytwy się chwyta...
Na szczęście, szedł wtedy na Łomnicę Tatar z towarzystwem polskiém. Usłyszawszy wołanie, pobiegł na galeryjkę i wystraszonych Węgrów powyciągał z pułapki za czupryny.
Nie poszliśmy więc galeryjką na lewo, lecz skierowaliśmy się naprawo, ku temu punktowi gdzie się zaczynała: Zawalał ją tam wielki czworograniasty głaz, który trzeba było okroczyć. Nie było to nic trudnego; Roj jednak z nadzwyczajnem zajęciem koło niego się krzątał, szukając nad nim miejsca oparcia dla ręki. — Kamienia się chwycimy, rzekłem, i przejdziemy.
Góral spojrzał na mnie z uśmiéchem i nic nie mówiąc, wskazał na szczeliny, któremi głaz był oddzielony od litéj skały. Dodanie mu ciężaru z boku przechyliłoby go i runąłby z trzymającym go w objęciach. Chwyciłem się więc skały nad nią i przeszedłem wprost na ścianę poszarpaną granitu, z któréj stérczały jakby końce warstw skalistych, tworząc rowy gładkie i bardzo strome. Najczęściéj w rowach tych nie ma na czém nogi oprzéć i trzeba było windować się do góry rękami, chwyciwszy za brzegi warstw wystających.
Odpoczęliśmy raz na drodze, może przez minutę, dla przywrócenia równowagi oddechu, gdyż pracowaliśmy z wielkiém natężeniem. Spojrzałem wtedy na otoczenie: byłem śród poszarpanych turni, jakby wewnątrz lejka z porozrywanemi bokami, mając u stóp straszliwe przepaści.
Byłem zupełnie wynagrodzony silnemi wrażeniami za nudną drogę z doliny Kezmarskiéj na przełęcz Łomnicy.
Przewodnicy nie dobrze pamiętali drogę, bo téż nie podobna jéj pamiętać. Wszystkie rowki są podobne do siebie a fizyognomia ściany zmienia się corok na wiosnę, w skutek kruszenia się skały. Naradzali się więc wzajemnie od czasu do czasu. Józek jednak nie słuchał ich, poprzedzał orszak i sam drogę wynajdywał.
Szliśmy za dwunastoletniém dzieckiem.
Dzielna ta latorośl góralska wdzierając się po nieznanéj sobie drodze, nie poświęcała całéj swéj uwagi szukaniu punktów oparcia. Józek szukał jeszcze mchów. Ale ponieważ ich nie ma na gładkiéj i co wiosnę skrzesywanéj ścianie, więc znalazł zamiast nich... w jakiéjś szczelinie... srébrny kluczyk od zégarka, a potém na gzémsie, na któryśmy weszli, niemiecką monetę niklową dziesięciofenigową. Ci tylko co się po takich ścianach i nad takiemi przepaściami wspinali, zrozumieją nasz podziw i nasze ukontentowanie ze sprytu i uwagi Józka.
U samego szczytu prawie tamował drogę wielki wiszar. Wdzieramy się nań zgięci w pałąk. Z niego, pomiędzy dwiema przepaściami, wchodzimy na inny, zdaje mi się południowy bok Łomnicy, i po wiszących nad ciemną otchłanią urwiskach i wiszarach wdzieramy się na wiérzchołek. Tchu mi już zabrakło. Chciałem odpocząć, ale lękałem się zwolnić natężenie woli i muskułów, oparty na wązkiéj podstawie.
— Już nie precz (daleko), pocieszał mnie Roj.
— Ah! żeby choć trochę wody!
— To na wirchu napiją się, już nie precz!
Ja jednak celu naszego nie widziałem. Zrobiłem jeszcze kilkanaście energicznych poruszeń, na podobieństwo kota wdrapującego się na drzewo, chwyciłem się za jakiś wiszar, wciągnąłem się nań, stanąłem na nim nogami, obejrzałem się... i nic około siebie wyższego nie widziałem...
Więc jestem na Łomnicy, na Wielkim Krępaku.... Naraz ogromna ilość wrażeń ciśnie mi się do głowy i piersi, i przykuwa do miejsca.
Radość z dokonanego dzieła miesza się z rozmaitemi przypomnieniami. Ztąd Staszic wzywał góry na świadki okropnéj zbrodni; to miejsce uznał Voltaire za jedyne, gdzie człowiek myśléć może z całą swobodą; ztąd oko objęłoby całą sarmacką równinę, gdyby granic swéj siły nie miało...
A potrzaskany od piorunów szczyt kolosu pod memi nogami, a czerniące się.
.....Kołem olbrzymy granitu,
Jak szatany siedzące w dywanie Eblisa,
Pod namiotem ciemności...
ogarniają mnie znów smutkiem i jakąś niewypowiedzianą tęsknotą.
I to wszystko tak jednolicie zawrzało w méj piersi, że nic się samotnie wyłonić nie mogło. Błyskawica odczuwanych wrażeń i widzeń minionych przemknęła się po sferze myśli i uczuć, — i jak błysk śród nocy znikła, pozostawiając nerwy przebiegiem swéj iskry wstrząśnione.
Wyzwalam się wreszcie zpod jéj wpływu, zaczynam analizować... lecz chłonie mnie nagle chmura, ciemna, gęsta, zimna, przejmująca jak dotknięcie gadu, — i chłodzi moje czoło, gorączką trudów i marzeń rozgrzane.
Cały szczyt tonie w jéj lotném morzu. Nic już nie widać.
Siadam pod patryą, przy szczelnie otulonych towarzyszach, myśląc jeszcze śladami poprzednich wrażeń.
Wkrótce mgła spływa, potężnym wichrem pędzona i otwiéra się ponury widok na kolébkę granitu, przyćmioną gazą popielatą.
Zacząłem się rozglądać wokoło: nad nami, pod nami, około nas były tylko białe lub popielate chmury.
Płynęły one ku grzbietom ruchem poważnym, jednostajnym, i przewijały się przez nie na drugę stronę.
Niekiedy zaś pełzały, jak liszka po drzewie, po ścianie turni i rozdzierały się o jéj wiérzchołek.
Taką widać była ta, która niedawno zimnem, ziejącém chorobą łonem nas objęła.
Widzieliśmy tylko szarą mgłę i ciemne na niéj łaty skalisk niezakrytych.
Wiatr ciągle z wielką siłą wiejący nagle jeszcze więcéj spotężniał, chmury w prądzie jego wydłużyły się, zaczęły biedz jak szalone, skłębiły się z sobą, rozbiły na jednostajnę mgłę, która wszystko dokoła zaćmiła; lecz wkrótce z wiatrem daléj na zachód popłynęła i wiérzchołki wyłoniły się jakby za podniesieniem kurtyny.
— Widok! zawołał pan Ludwik czatujący nań oddawna na wzniesieniu.
Wstaliśmy i walcząc z wichrem posunęliśmy się na miejsce otwarte.
Rzeczywiście ku zachodowi i północy pokazał się las grzbietów i piramid, groźne mury i baszty ducha zniszczenia, straszące swą wielomówną niemotą. Lodowy, Gierlach, Ganek, Wysoka, Mięguszowiecka, Rysy, Wołoszyn, a w dali gdzieś zakrzywiony Krywań, stały przed nami wyzywająco, dumnie, zimno, podobne jak mówi Deotyma do ucieleśnionéj myśli potężnéj, bez odrobiny uczucia.
Wyzębione mury i wieżyce zrujnowanego świata, śnieżne całuny kryjące rany nielitościwym zębem czasu zadane, rozpadliny po których pełzną na dół okruchy styranych wielkości, ołowiane chmury, grożące ciemnością, stworzyły scenę, która się domagała chóru niewidzialnych duchów z Fausta, aby ponuro i żałośnie z głębokości śpiéwały:
Weh! Weh!
Du hast sie zerstört,
Die schöne Welt,
Mit mächtiger Faust;
Sie stürtzt, sie zerfällt!
Ein Halbgott hat sie zerschlagen!
Wir tragen
Die Trümmern ins Nichts hinüber,
Und klagen
Ueber die verlorne Schöne.
Mächtiger
Der Erdensöhne,
Prächtiger
Baue sie wieder,
In deinem Busen baue sie auf!
Neuen Lebenslauf
Beginne.....
Jaki znakomicie wiérsz Goethego przystaje do téj krainy! Wszędzie potrzaskane cielska kolosów, wszędzie odłupane od niéj głazy, wszędzie ślady gniewu groźnego „półboga“, który utwory praświata zdruzgotał na głazy, zrzucił i oddał na pastwę niewidzialnym duchom, kruszącym je do szczętu i przenoszącym „ins Nichts hinüber“.
Lecz czyż się te szczątki w nicość obrócą? Bynajmniéj. Wbrew wrażeniu jakie sprawia ten obraz ruiny i zniszczenia, należy sens owego wiérsza odwrócić. Ani to nie był świat tętniący pełnią krasy życia, ani téż szczątki jego są skazane na absolutną utratę istnienia. Przeciwnie, te ruiny, to są kamieniołomy dla przyszłego światu, to martwe zarodki z których świat żywy wyrośnie.
Półbogiem, który zgładza te pomniki zamierzchłéj przeszłości, nie jest żaden duch urojony. To słońce — wróg skał a dobroczynne bóstwo życia, — a duchy niewidzialne, podwładne mu, to powietrze, dészcz, mróz i wiatr.
Pod działaniem słońca skała rozszerza się w dzień więcéj na swéj powiérzchni niż we wnętrzu, w nocy więcéj na powiérzchniach się kurczy. Ulegając przez tysiące lat tym małym wahaniom, cząstki jéj obluźniają się nieco. Jednocześnie rzuca się na nie tak łagodne na pozór a żrące w istocie powietrze, utlenia niektóre swym tlenem i tym sposobem niszczy spójność wszystkich cząstek powiérzchownych. Jeśli skała silnie opiera się tym działaniom, to ulegnie mrozowi. Dészcz jesienny napełnia wszystkie szczeliny i wnika we wszelkie pory. Mróz ścina wodę w lód, który większą zajmując przestrzeń niż woda, rozpiera ściany szczelin i otworków i odkrusza głaz lub ziarnko od podstawy. Na wiosnę przyjdzie znowu słońce, stopi lody, przyjdzie dészcz i rozpuści niektóre cząstki a pozbawione spójności okruchy runą jako piargi żlebami ku dolinom.
Lecz i tam na dole nie doznają spokoju. Tak długo wietrzéć będą na słońcu, powietrzu i dészczu, tak długo będą się szlifowały o siebie i o dna potoków, aż nie przyjmą postaci drobnego pyłku i nie staną się zdatnemi na rolę urodzajną.
Powolne jest ale nieustanne, nieubłagane działanie niewidzialnych duchów zniszczenia. Zawsze flegmatyczne, lecz zawsze wytrwałe. One głównie swym niedojrzanym wpływem druzgoczą świat, a tylko czasami, jakby dla przerwania nudnéj, jednostajnéj powolności, półbóg posyła chmurę, która ognistym pierunem przeszyje łono szczytu i zwali głaz, około którego woda, mróz i wiatr tysiące latby pracowały. Ale i wtedy głaz się im nie wymknie. Powitają go znowu na dolinie...
Widok trwał kilka minut. Chmury znowu wypełzły z przepaści, zmąciły powietrze, zasłoniły wszystko i skazały nas, tak jak chcą duchy z Fausta, na odbudowanie we własném łonie kształtów świata piérwotnego.
Widzieliśmy tylko sam szczyt Łomnicy — także obraz starości i rozpadu. Zdaleka tak krępy, lity, potężny, zdający się urągać wszelkim potęgom zniszczenia, okazuje się zblizka zgrzybiałym szczątkiem olbrzyma, około którego nielitościwe Parki krzątać się nie przestają. Z boku szramy, głęboko sięgające wyrwy i wyłomy, a wiérzch strzaskany na głazy...
Górale spali sobie we mgle w najlepsze, ułożywszy się twarzami ku granitowéj pościeli. Tylko jeden Tatar, z wielkim swoim żalem nie mógł się oddać téj rozkoszy, albowiem p. Ludwik, rysujący widoki szczytów z każdego wydatniejszego punktu, dopytywał się go o drobniejsze szczegóły i badał czy czasem nie szkli (blaguje).
Rozjaśniło się jeszcze kilka razy częściowo, i to tylko na krótką chwilę, nigdy tak széroko jak przedtém.
Owa chwila była dla mnie dostateczną. Wprawdzie nie rozejrzałem się dokładnie, wprawdzie niebardzo rozszérzyłem swe wiadomości o topografii Tatr, jednakże widziałem dość dużo i doznałem wrażenia tém silniejszego, że krótko trwałego; bo mglista kurtyna tylko się na chwilę uniosła i zakryła natychmiast dziką i wspaniałą epopeę natury.
Dokonałem więc swego. Nie doznałem zawodu. A gdybym nawet nic nie widział z Łomnicy? I wtedy nie uważałbym swych trudów za stracone. Powiedziałbym sobie: byłem na kolosie Polski. Dzieciństwo — powiécie — cóż z tego? Tak, to dzieciństwo, ale dzieciństwo takie samo, jak radość z osiągnięcia wieńca z liści na igrzyskach oklasków tłumu. Tak, to dzieciństwo, ale ja tych dzieciństw nie myślę sobie z duszy wypraszać, nie chcę ich sobie z głowy wyfilozofować, bo byłbym wtedy podobny do martwéj liczby, do tego świata głazów, który depczę, a który tak jest pozbawiony dzieciństw, że tylko poważne i ponure myśli wzbudza i jak nielitościwe memento mori wszelką woń kwiatu życia odgania.
Nie sam jeden jestem dziecinny. Takie dzieciństwa wielu popełnia.
Dziecinnym był ksiądz Stanisław Staszic, który zamiast spokojnie siedziéć sobie w domu, spać na miękkiém łóżku i smaczne kąski maślaczem tokajskim zapijać, włóczył się jakby jaki bajronista po górach, wdrapał się d. 21 sierpnia 1805 roku z barometrem i innemi narzędziami na Łomnicę i dla zrobienia doświadczeń magnetycznych pozostał przez noc na szczycie! Szaleniec! Ah! jabym już nie był zdolnym do takiego dzieciństwa. Jestem dopiéro godzinę a już drżę na całém ciele pomimo serdaka i pledu, a ten ksiądz milionowy spal na kamieniach przy sześciu tylko stopniach ciepła. I po co? Żeby oznaczyć wysokość barometru, odchylenie igły magnetycznéj, żeby zabrać trochę powietrza dla rozbioru chemicznego i rzucić wzrokiem na góry i płaszczyzny okalające! Szalony ksiądz! Inny, gdyby mu podobne dzieciństwo wpadło do głowy, to posłałby jakiego chudopacholskiego uczonego świeckiego, który niechby się tam za kilkatysięcy złotych drapał po urwiskach nad przepaściami!
Albo ten Tyndall włóczący się po Alpach! Czy nie mógłby lepiéj jechać do Hamburga, Baden-Baden lub Monaco, albo téż do Paryża, i przepędzać tam czas jak pan Bóg we Francyi pomiędzy wonnymi i grzecznymi panami i szczebioczącemi a szeleszczącemi jedwabiem paniami? Po co chodzi do zagładą ziejących dolin, po co się pnie na karkołomne urwiska, po co drżąc od zimna sypia pod skałami? To wszystko dzieciństwo.
Ja nie chodzę po Tatrach dla robienia pomiarów, obserwacyj barometrycznych i magnetycznych, zbiérania okazów petrograficznych lub należących do fauny i flory tatrzańskiéj, — co jużby w umyśle nie jednych dało zupełną absolucyą — ja chodzę jedynie tylko dla najdziecinniejszego z dziecinnych powodów, — dlatego, że mi to robi przyjemność. Ja lubię koczować śród nieznanych dekoracyj, dać się przytłaczać nawałowi wrażeń, służyć za pastwę wichrowi trzepoczącemu połami méj odzieży jak chorągiewką, bujać się na kosodrzewinie, być spragnionym mléka i chleba, grzać się przy czerwoném ognisku i zawisać na skrawku lub na pęczku trawy nad przepaścią.
Jak przyjemnie jest módz powiedziéć komuś strasznemu — ja się ciebie nie boję — i dowieść mu tego. Dlatego lubię przepaści. Przytém pragnąłem je dawno poznać dla porównania. Gdym się wyrwał z powijaków szkolnictwa i samodzielnie myśléć zacząłem, nieraz mój umysł zapuszczał się w ciemne bezdnie zagadek świata i życia, i nieraz błądziłem ponad otchłaniami uczuć. Czy przepaści gór są także tak bezmierne? Chciałem je poznać. Otóż stoję nad niemi. Jakże są płytkie, drobne, bezpieczne i słabe w porównaniu z tamtemi!
Lubię i dlatego wdzierać się na wyniosłe i przepadziste szczyty, że niekażdy na nie wedrzéć się może. Dogadza to mojéj miłości własnéj: ja bowiem posiadam miłość własną, choć jéj inni ludzie, np. krytycy, nie posiadają. I nie dlatego zadowolnioną jest moja miłość własna, że byłem tam gdzie inni nie byli, ale dlatego że należę do grona tych nielicznych co byli.
Większość ludzi nie ma téj miłości własnéj, nie pojmuje jéj i u innych nie uznaje. Nie lubi także, aby wyjątki wdzierały się na miejsca niedostępne, bo to jest przeciwne niwelacyi. Drwi sobie po cichu z tego kto wieniec pierwszeństwa osiągnął na igrzyskach, z tego kto cieśninę kaletańską przepłynął i kto piérwszy stanął na niedostępnym szczycie, a jednak gdy się komu z téj większości uda przypadkiem pojechać koleją na Rigi, lubi o tém rozprawiać że był na wysokiéj górze... Niech mi więc wolno będzie rzucić skromne a nieśmiałe pytanie, czy ta niechęć do wdzierania się na szczyty nie przypomina niedojrzałych winogron?
Nie wierzę, że istnieje choć jeden człowiek, któregoby rzeczywiście wysokie szczyty nie nęciły. Pragnienie to jest nam wrodzone. Człowiek chciałby widziéć jak najwięcéj za jednym rzutem oka i dlatego wież miejskich i pagórków na wsi nigdy w swéj wędrówce nie opuści. Jestto identyczne z pragnieniem widzenia i poznania jak najwięcéj. Człowiek lubi także pokonywać trudności i okazywać odwagę śród niebezpieczeństw — a przynajmniéj lubi się za takiego wydawać. To wszystko jest mu wrodzone, a jeśli lenistwo lub brak sił i zręczności każą komu mówić inaczéj — to doprawdy przychodzą na pamięć niedojrzałe winogrona.
Lubię dla jeszcze jednéj przyczyny wdzierać się na wysokie stanowiska, które utworzyła przyroda. Używam w takim razie wszelkiéj swobody działania. Pytam się tylko swych nóg i rąk i oka, czy wolno mi czy nie wolno wstąpić na nie. Zależy to jedynie i wyłącznie tylko od moich zdolności. U stóp góry nikt nie zapyta się mnie czy mam paszport, nikt mnie nie zawróci z połowy drogi, gdy na pytanie czy w moich żyłach płynie krew niebieska odpowiem odmownie; nikt mnie nie zagabnie jakiéj jestem religii, jakich pojęć filozoficznych. Tam się nikt o to wszystko nie zapyta, tam mnie nikt nie zagabnie za czyją przychodzę protekcyą. Gdy stanę pod Łomnicą, istnieją dla mnie tylko trudy i moje zdolności. Nikt mnie nie wyprzedzi kto będzie miał mniéj siły ode mnie, choćby był zaopatrzony we wszelkie przywileje świata... Tam panuje nieograniczona swoboda. Nikt mi téż nogi nie podstawi, dla tego żebym i ja obok niego cząstki miejsca na szczycie nie zajął. I jeszcze jedno mnie nęci. Na szczytach martwych, śród przepaści, najznakomitszy arystokrata, mogący swój ród wywieść aż z czasów epoki trzeciorzędowéj, spójrzy bratnio w oczy temu który dopiéro wczoraj został z gliny ulepiony, i piérwszy raz na tym wyniosłym ołtarzu, przed obliczem natury, poczuje w sobie „czystą treść człowieka“. Tam ludzie stają się ludźmi. Ah, tak, bo śród tych gór martwych i niegościnnych wieje tak ludzka atmosfera... Tyndall wyrzekł prawdę: „powietrze górskie ma w sobie coś umoralniającego; góry tryskają zarodkami rozumu i uczuć szlachetnych.“
Zaczęliśmy schodzić.
Schodzenie ze szczytów jest mniéj utrudzającém niż wstępywanie, bezwątpienia. Ale nie jest łatwiejszém. Muskuły się nie wysilają, ale potrzeba więcéj zręczności i więcéj zimnéj krwi niż przy wdzieraniu się na górę.
Wdrapując się na skałę jesteśmy ku niéj twarzą zwróceni; zsuwając się na dół, opieramy się o nią plecami. Tak każe doświadczenie i rozumowanie. Z tego właśnie powodu w piérwszym razie mamy przepaść za sobą lub z boku, w drugim mamy ją przed sobą w całéj okazałości i straszliwości.
Patrzenie zaś w przepaść jest niebezpieczne. Dziwny to wpływ. Zdaje się, jakoby otchłań ciągnęła ku sobie, jak gdyby instynkt jakiś niepojęty kazał nam rzucić się w nią. Następuje przytém zawrót głowy i przestrach, przerażenie tak silne, że człowiek już nad sobą panować nie może.
Gdy się odwróci oko od przepaści, magnetyczny ten wpływ zmniejsza się lub ginie. Ale osoby skłonne do zawrotu głowy powiadają, że niepodobna im oderwać wzroku od otchłani, a nawet gdy go odwrócą, gdy zamkną oczy, zawrót głowy trwa w dalszym ciągu i w żaden sposób zapanować nad sobą nie mogą.
Przepaść działa na nie tak samo jak wzrok węża na wiewiórkę.
Może dlatego, że nie są zdolni do oderwania od niéj myśli? A to jest konieczne:
....... bo myśl jak kotwica
Z łodzi drobnéj ciśniona, w niezmierność głębiny
Piorunem spadnie, morza do dna nie przewierci
I łódź z sobą przechyli w otchłanie chaosu.
Tajemniczy ten wpływ wzmaga do niepojętych rozmiarów patrzenie na spadek, choćby maleńkiego kamienia. Sprawia on tak dziwne i niedające się opanować, wrażenie opadania poziomu, na którym stoimy, tak ciągnie wzrok ku sobie, że, jakby oczarowani, tracimy siłę muskułów, i zdaje nam się, iż się już trzymać skały nie możemy. Nawet zimni i doświadczeni turyści doznają wtedy przestrachu lub, co najmniéj, szczególnego wrażenia nieprzyjemnego.
Wszystko to, w mniejszym stopniu, objawia się gdy stoimy na wysokiéj wieży. Choć nas chroni żelazna balustrada, jednak nie możemy długo patrzéć na bruk.
Nigdy nie doświadczyłem zawrotu głowy nad przepaścią; jednakże schodząc z Łomnicy, doznałem pewnéj emocyi, tak żem musiał odwrócić wzrok od głębi. Przyszło mi to z największą łatwością.
Szliśmy tą samą drogą, którąśmy wchodzili.
Wisieliśmy nieraz, rozkrzyżowani na ścianie skały, szukając omackiem podpory dla nóg. W téj pozycyi byliśmy tak bezbronni jak przykuty do skały Kaukazu Prometeusz względem sępa. I gdyby którego z nas, samotnego, spotkał w tém miejscu jaki wielki ptak drapieżny, i zechciał rzucić się na niego, to jużby nieszczęśliwego nie zobaczyły rozkoszne równiny.
Przybyliśmy wreszcie do miejsca zawalonego kamieniem. Dla utorowania drogi dla nas i naszych następców Roj go zrzucił.
Było coś demonicznego w łoskocie, który sprawił ten głaz olbrzymi, spadając na lity granit. Huk głuchy, jakby podziemny, odbił się o ściany przepaści, gdy kamień, zakréśliwszy parabolę, padł na skałę, która aż zadrżała od uderzenia.
Nie byliśmy wtedy nad przepaścią, więc nie było obawy o podziałanie na wyobraźnię.
Przebyliśmy wreszcie bez żadnego przypadku resztę drogi i stanęliśmy znowu na przełęczy, opuszczonéj przez nas przed trzema godzinami.
Mięśnie nasze i nerwy zasłużyły na dobry odpoczynek.
Ale czy podobna odpoczywać?
Chmury potwornemi cielskami zaległy doliny i wszystkie ich zatoki pęczniały widocznie ku górze, gęstniały, i coraz węższym kręgiem nas ściskając, groziły zalaniem całéj okolicy.
Jesteśmy jeszcze nad niemi, ale trzeba się przez nie przedrzéć, aby dojść do Szmeksu. A tu już godzina szósta — ciemność nocy pokryje wkrótce mroczne chmurzyska i obleje nas ćmą niebezpieczną.
We mgle górskiéj, czasami nawet w dzień nie widać o trzy kroki i trzeba całemi godzinami w niéj siedziéć, drżąc z zimna, aby tylko fałszywego kroku nie postawić.
Nocować — na kamieniach, bez drzewa i wody, także nie podobna — więc dłuższy odpoczynek był niemożliwym.
Zbiegamy po piargach i wpadamy w chmurę. Mży ona ciemniuteńkiemi kroplami. Widok bardzo ograniczony. Wpadliśmy w coś w guście ruin zamku, stąpamy jakby po resztkach zburzonych schodów, z których tylko obie ściany pokruszone zostały. Daléj tylko szara mgła a gdzieniegdzie wyskakują czarne wieżyska.
Nieprzenikniony mrok szary pochłonął wszystko płaskie i niewyraźne, a tylko to co śmiało wyodrębniało się od otoczenia wydobyło się na jaw.
Fantastyczność nagrodziła za ściśnienie widoku.
Już dészcz pada. Już leje. Już potoki drogę zalewają. Skały oślizgłe, gdzieniegdzie błoto rozmokłe puszczające nogę. A my biegniemy, skaczemy, zsuwamy się po grzbiecie, nawet na uwagę czasu nie ma. Potykamy się, padamy, kaleczymy ręce, lecz podnosimy się w téj chwili i pędzimy daléj — bo nie ma czasu, bo noc nam grozi mieczem Damoklesa.
— Czy Szmeks daleko? zapytałem górala.
— O nie precz! za godzinę zajdziemy.
— To mało, rzekłem z odcieniem ironii.
— A mało, odezwał się dobrodusznie drugi góral. — Widzi mi się, że za dwie godziny będziemy.
Przyjemna poprawka. Już traciłem siły a z niemi zimną krew. Po głowie zaczynają mi przebiegać myśli, że trzeba być waryatem, aby takiéj przyjemności używać.
Wtém daje się słyszéć głos zmieszany z kilku piersi.
Czy to nie wołanie o pomoc? Asceci, dla podbudzenia swéj fantazyi, udają się na puszczę, morzą się głodem i katują swoje ciało. Ja byłem śród niezmiernie fantastycznego pustkowia, nakrytego półprzejrzystą krepą mgły, okazującéj nie dużo, ale każącéj się domyślać bardzo wiele. Byłem nadto zmęczony i zgłodniały. Nic więc dziwnego, że wyobraźnia moja była podrażnioną.
Wstępowałem wtedy na płaską część doliny Staroleśnéj; towarzysze znacznie mnie wyprzedzili. Nie było ich widać. — Może opryszki na nich napadli? — pomyślałem.
— Ho, ho, ho!... Znowu ten sam głuchy głos, zmieszany z szumem deszczu. Dziwnie on brzmi w moich uszach.
Opryszki? To być nie może. Wszakże ich dawno już nie ma. Ale czyżby powstać nie mogli nowi „walni zbójnickowie?“ Któż zaręczy za zdziczałych juchasów, za węgierskich strzelców uganiających się za kozicami?
Fantazya roi, lecz rozum jéj się opiera. Oglądam się dla zapytania górali, aby usłyszéć potwierdzenie głosu rozumu. Ale pozostali daleko, obciążeni tłomokami.
Wreszcie nadbiegli.
— Słyszeliście wołanie?
— Słyseli.
— Co to za głosy?
— A to nasi wołają byśmy do nich chybali (biegli).
— A gdzie oni są?
— A.... zobaczymy.
Mknę daléj śród gęstéj ulewy. Rozwarły się poprostu śluzy i upusty niebieskie. Kierujemy się ku ognisku głosu. Wychodził on z pod samotnego głazu, wielkiego jak dom. Jedna z krawędzi skały była ścięta łukowato i pod tém sklepieniem siedzieli towarzysze. Profesor przyjął mnie zaraz na wstępie głośnym śmiéchem i wyrazami:
— Przyznasz pan, że nad szaleńcami niebo rozciąga opiekę.
— Zsyłając taki dészcz?
— Nie — ten hotel.
Dészcz ustał na chwilę, wybiegliśmy z pod skały.
— Ino patrzéć Lejby — rzekł któryś z górali do towarzysza. Sądziłem, że to właściciel karczmy. Lecz tu? w górach?...
— Gdzie? zapytałem.
— Gdzie? — rzekł góral zdziwiony — a ino patrzéć jak z obłoków spadnie.
— Co pleciesz — jaki Lejba spadnie z obłoków?
— A od kiela (zkąd) miałby désc spadać?
A więc to lejba, ulewa! Doprawdy zdałby się nam lepiéj w téj chwili Lejba niż lejba.
Rzeczywiście ulewa odzyskała pierwotną siłę. Kropiła nas nielitościwie. Pędziliśmy więc tak jak i poprzednio co tchu, lecz rzadko już po kamieniach a natomiast nieustannie prawie po wodzie i błocie grzęzkiém.
Tu się zmieniły role pomiędzy Warszawiakami i góralami. Gdy na przepaścistych skałach ci ostatni chodzą niemal z taką pewnością i obojętnością jak my po ścieżkach Saskiego ogrodu, na błocie stają się niezgrabnymi, ciągle się chwieją i wyślizgują. My zaś byliśmy na niém jak w swoim żywiole; wszakże błoto jest piątym żywiołem Warszawy. Okazała się tu także wyższość butów z obcasami, które górale uważają za niepraktyczne w obec swych kirpców t. j. kawałka skóry ściągniętego rzemykami. To téż, gdyśmy byli ucieszeni z wyjścia z obrębu skał, i tylko to nam dolegało, że w butach utworzyły się kałuże, górale woleliby, choć to już było o zmroku, drzéć się po skałach i urwiskach. Byli w złym humorze.
Dodawałem im bodźca, jak oni mnie na urwistych skałach.
— Idźta śmiało — nie bójta się! Dobrze idzieta — drugiby tak nie poseł — wam na kozice chodzić!
W godzinę niespełna dopadliśmy zziajani do domku myśliwskiego, wystawionego w dolinie Staroleśnéj. Zwie się on po węgiersku Rosa-Menhaz. Tu już uczuliśmy przedsmak cywilizacyi. Wystawiony dla gości Szmeksu, a więc jest on zaopatrzony we wszelkie błogości kultury jak: dach, chléb, piwo. To ostatnie było dla spragnionych podróżnych prawdziwym nektarem.
Na deser mieliśmy słodki komplement jasnowłoséj Niemki, że Polacy są najmilszymi i najdzielniejszymi ludźmi w świecie. Zasłużyliśmy nań zapewne wysuszeniem trzydziestu kufli w przeciągu kilku minut.
Reszta drogi do Szmeksu, choć niemniejsza od odległości pomiędzy statuą Kopernika a Wierzbnem, była już dla nas igraszką. Biegliśmy po ścieżkach nie gorszych jak w Łazienkach Królewskich. Choć ciemność nocy zaległa, jednakże nie potrzeba już było szukać punktów oparcia dla nóg, miéć się na baczności od głazów, szczelin, przepaści. Owionęła nas atmosfera komfortu. Z krainy śmierci wstępujemy na próg życia, z krainy niedostatku do ogniska obfitości i wygody.
Jakeśmy pragnęli tego wszystkiego, ten tylko sobie wystawi, kto odbywał podobne wycieczki, lub kto zdoła sobie wyobrazić utrudzenie wędrowców, którzy po trzydniowych wysileniach i dwóch nocach prawie nieprzespanych, odbywają kłusem drogę równą co najmniéj odległości Placu Krasińskiego od Wilanowa — że już pominę trudności przez samo terytoryum stawiane.
Światła! — Domy! — Ludzie! — Rozmowy! — Gwar! — Krzątanina! — Miasto całe!
Wpadamy do domku szwajcarskiego i zajmujemy pokój wynajęty dla nas przez p. Döllera.
W pokoju kanapy, łóżka!
Czy istnieje na świecie lepszy wynalazek niż pokój, kanapa i łóżko!
Ah, Szmeks to raj!
Ale i w raju chce się jeść, szczególniéj gdy się do niego po trudach dostało.
Przebieramy się, idziemy do restauracyi, dziękujemy p. Döllerowi, zapoznajemy się z najdzielniejszym węgierskim turystą doktorem Téry Ödön, opowiadamy o naszéj drodze i dowiadujemy się, że wdarł się na niedostępny dotąd szczyt góry Durnéj (Nordtrabant), przyczém o mało życia nie stracił.
Jedném uchem słucham téj rozmowy, drugiém pogrążam się w chaosie panującym w sali. Z ogromnéj plątaniny głośno wymawianych wyrazów wyrywały się niekiedy słowa niemieckie, a częściéj nieznane mym uszom węgierskie, twarde i dźwięczne. Przyszło mi na myśl, że język węgierski musi być bardzo zdolnym do harmonii naśladowniczéj, w opisie tententu koni.
Uderza mnie zbiór śniadych twarzy węgierskich, w ogóle miłych, lecz mających jakiś odcień demoniczny. Sądzę, że z tego powodu bardzo się podobają naszym paniom sąsiedzi z za gór. Cera śniada, wyraz twarzy energiczny, włosy krucze, wzrok pewny, często przenikający. Niech nikt jednak nie sądzi, że są podobni do cyganów. Najprzód bowiem należą do zupełnie innéj rasy, a powtóre nie mają w oczach i rysach téj dzikiéj nieokiełznanéj namiętności, tak uderzającéj w cyganach.
O jedenastéj wracamy do domu. Zasypiam z wiarą, że Szmeks jest tak wielki jak Karlsbad lub Ems.
Po śnie głębokim a pokrzepiającym, za któryby niejeden z Krezusów oddał połowę swoich dochodów, a którego i jabym wtedy za największe skarby nie odstąpił, obudziłem się nie wiedząc gdzie jestem. Gdym się zoryentował, spojrzałem na zégarek. Wskazówka stała na siódméj, a było dość szaro. Czyżby rzeczywiście?...
O radości! dészcz padał jak najrzeczywiściéj. A dészcz znaczył pozostanie w Szmeksie na czas dłuższy, a więc: odpoczynek, dokładne zapoznanie się z miejscowością, ze sposobem życia, może jeszcze jakieś przygody... Słowem, coś nowego. Poczułem silnie kontrast pomiędzy dzikością a kulturą — chciałem go wypić do dna. Przytém buty moje gwałtownie domagały się reperacyi.
Widok Szmeksu uczynił na mnie bardzo dobre wrażenie. Nie jest to jednak miasto, lecz zbiór domków szwajcarskich i nieszwajcarskich w liczbie około dziesięciu. Aleje pomiędzy niemi wybornie ubite, trawniki porządnie utrzymane. Ze wszystkich stron Szmeks jest otoczony lasem, rosnącym na zboczu Sławkowskiego szczytu. Ze względu na to położenie na progu Tatr, Węgrzy nazwali Szmeks: Tatra-Füred, wrota Tatr, po polsku zaś nazywał się on poprostu: Szczawy Sławkowskie.
Oprócz mineralnéj wody posiada jeszcze Szmeks zakład hydropatyczny oraz kąpiele z odwaru kosodrzewiny. Dla tych trzech środków leczniczych, a szczególniéj dla powietrza i swego szczęśliwego położenia, Szmeks licznie bywa zwiédzany.
Całe życie Szmeksu koncentruje się w dwóch budynkach. Rano znajdziesz całe towarzystwo w kawiarni, w któréj, oprócz (gorzkawéj, niedającéj się nigdy dosłodzić) kawy, dostaniesz cygar, wybornéj (w znaczeniu węgierskiém) śliwowicy i innych wódek. To dla ciała. Dla umysłu zaś masz kilkanaście gazet niemieckich i węgierskich oraz muzykę cygańską.
Czytanie gazet przerwała nam muzyka cygańska, jakby powiewem szalonego wichru, wstrząsającym liśćmi, to rzewnie płaczącym, to wyniośle gniewnym, jak czoło Jowisza rzucającego gromy. To dalekie, bezgraniczne rozlewanie się tonów, ta nieokréśloność, nieskończoność całości, ten niejako brak planu, charakter improwizacyjny i dziki, mają zaiste w sobie coś oryginalnie uroczego i porywają bez oporu umysł w sferę działań nieokiełznanych żywiołów, gdzie wiatr rozmawia ze skałami i z drzewami igra, lub burzy wszystko szalenie, gdzie samotna cyganka marzy przy huku górskiego potoku lub fal oceanu...
W kawiarni mieliśmy przyjemność poznać prezesa węgierskiego Towarzystwa Karpackiego p. Egidyusza Berzewiczy’ego, oraz dra. Lomnitzera, profesora fakultetu medycznego w Peszcie. Wczoraj poznany dr. Téry, przedstawił mi szczupłego śniadego, dwudziestoletniego Węgra, który się mnie natychmiast zapytał:
— Czy to panowie byli onegdaj w okolicy Baranich Rogów?
— My! A więc pan był na Łomnicy?
Podaliśmy sobie poraz drugi ręce i uścisnęliśmy się serdecznie, jakby dobrzy znajomi po długiém niewidzeniu. A widzieliśmy się dopiéro onegdaj po raz piérwszy, z odległości takiéj żeśmy nie widzieli się większemi jak liszki, i rozmawialiśmy z sobą tylko hukiem prochu... Doprawdy jest coś szczególnego w takich porywach.
Cała reszta dnia tego zbiegła nam bardzo wesoło, czasami komicznie, nie bez pewnego odcienia nieprzyjemności.
Wspomniałem powyżéj, iż całe życie Szmeksu koncentruje się w kawiarni i restauracyi. Niezupełnie, — bo właściwie koncentruje się ono w Kancelaryi zarządu, będącéj mózgiem i sercem zakładu. Centralizacya jest tam doprowadzona do takiego stopnia, że dla nieobznajmionych z porządkiem szmeksowskim, wcale się nie wydaje wygodną.
Postanowiliśmy skosztować kąpieli w odwarze kosodrzewiny. Udajemy się więc do odpowiedniego budynku, gdzie czekamy kwadrans na łaziennika. Prosimy go o kąpiel.
— In der Kanzlei — odpowiada.
— Jakto? pytamy.
— Trzeba kupić bilety w Kancelaryi.
Udajemy się więc tam, lecz ponieważ w biurze zarządu sprzedają się także fotografie, kije, pudełka, i t. d., więc na bilety czekamy z kwadrans. Wreszcie zdobyliśmy je i wracamy do kąpieli, gdzie znów po rozebraniu się żądamy mydła.
— In der Kanzlei — powiada łaziennik.
— A to masz pan pieniądze i przynieś!
— Nie wolno mi!
Po kąpieli zawołałem go, aby mi kupił cygaro.
Zanim jeszcze wymówiłem wyraz: cygaro, już odpowiedział machinalnie:
— In der Kanzlei.
W godzinę potém byłem tyle naiwnym, że chcąc zjeść obiad poszedłem do restauracyi. Objaśniono mnie tam, że trzeba się udać do kancelaryi po bilet. Potém znów prosiłem kelnera, aby mi u kucharza obstalował kawałek mięsa na jutro.
— In der Kanzlei, rzekł mi lakonicznie.
Przepędziwszy wesoło czas po obiedzie w polskiém towarzystwie, które się miało nazajutrz udać na Łomnicę, przypomniałem sobie nagle o butach.
Nie znalazłszy szyldu szewca, zapytałem kogoś z przechodzących, gdzieby go można znaléźć.
— In der Kanzlei — odpowiedział przechodzień z akcentem silnie węgierskim.
— Jakto, w kancelaryi buty łatają?
— Ah nie, bom nie dosłyszał. Zresztą nie wiem.
Wtém mi się Józek nawinął, który mnie zapewnił, że jeden z górali naprawi.
Najzabawniejszą jednak była moja Odyssea wieczorna. Przy pakowaniu zapasów na jutrzejszą wyprawę okazał się brak wódki. Naturalnie, nie chcąc być naiwnym, poszedłem do kancelaryi jak w dym. Jednakże była już zamkniętą. Udałem się tedy do kawiarni, gdzie na półkach widziałem butelki. Ale kawiarka oświadczyła mi z najmilszym uśmiéchem, że jéj nie wolno sprzedawać na butelki, i że muszę się udać do kancelaryi.
— Ależ zamknięta.
— To idź pan do restauracyi.
Z restauracyi odesłano mnie do kancelaryi a na przedstawienie, że zamknięta, radzono mi udać się do kawiarni.
Rozgniéwało mnie to, i byłbym już zrezygnował z wódki w towarzyszy i swojém imieniu, ale komizm téj całéj historyi zaciekawił mnie co daléj będzie. Odpowiedziałem więc:
— Ale w kawiarni nie chcą mi sprzedać i odsyłają do kancelaryi.
— Tak to prawda — rzekł z wielkim namysłem — ale powinni panu sprzedać kiedy kancelarya zamknięta.
Wracam do kawiarni i opowiadam kawiarce swoje dzieje, prosząc o wódkę lub o radę.
Odpowiada mi, że pomimo wielkiego spółczucia dla mego losu, nie może mi sprzedać i radzi się udać do Luchs’a, mającego skład obok kancelaryi.
Znalazłem zakład ale nie mogłem znaleźć właściciela, pomimo starannych poszukiwań.
A to prawdziwy Luchs a non luchsendo! pomyślałem.
Wreszcie pojawia się. Ale myślicie, żem już dostał wódki? Tak łatwo to w Szmeksie nie przychodzi. Dał mi śliwowicy, któréj nie lubimy, a na zapytanie o inny gatunek, rzekł:
— In der Kanzlei.
Byłem na to przygotowany. Roześmiałem się i odszedłem. Żegnając się z panem Döllerem, opowiedziałem mu te skutki centralizacyi i idąc za jego radą zdałem z nich raport dyrektorowi. Ten dał polecenie kawiarce i... nazajutrz rano otrzymałem wódkę.
Czytelniku, jeżeli będąc w Szmeksie zapragniesz czegokolwiek, czy smoły czy... serca, któreby z twojém biło unisono, to nie szukaj ani sklepu, ani rodziców panny, która ci wpadła w oko, ale udaj się wprost do kancelaryi — zanim ją zamkną. Inaczéj odsyłać cię będą z kawiarni do restauracyi, z restauracyi do Luchs’a i t. d. usque ad finem.
Dla turystów Szmeks jest ważny jako punkt wyjścia wycieczek na Łomnicę i Gierlach. Zwykle udają się z Zakopanego przez Polski Grzebień do Szmeksu, a ztamtąd drugiego dnia przez Kolbach wielki i mały wdzierają się na Łomnicę. Idąc na Gierlach muszą jeszcze nocować w dolinie Wielkiéj (Felka), i dlatego téż w tym razie często Szmeks pomijają.
Z przed kawiarni widać doskonale te wiérzchołki, przedzielone we środku Sławkowskim szczytem. Ja zaledwie częściowo je widziałem, albowiem podczas całego pobytu w Szmeksie kąpały się one w morzu chmur.
Niemcy austryaccy i Węgrzy wszystkie prawie wycieczki odbywają ze Szmeksu i niemałe z nich zakład ten ciągnie korzyści. Za przewodników służą im spizcy Niemcy i Słowacy. Widziałem ich siedzących przed kancelaryą i czekających na gości. Przedstawiają oni w ogóle typ niemieckiego hausknechta. Jak hippopotam do rączego arabczyka, jak styl Kanta do stylu Homera, tak się ma Spiżak do Zakopianina. Poważny, ciężki, bierfilisterski, chodzi tylko rutynowanemi drogami i trzyma się swojéj specyalności. Jeden tylko czy dwóch prowadzi na Gierlach, kilku na Łomnicę, inni tylko do Kolbachów. Polskiéj strony Tatr w ogóle nie znają. Kilku tylko zawiedzie do Rybiego jeziora (Morskiego Oka) i przez Zawrat do Zakopanego. Nie słychać, żeby się w nieznane okolice puszczali. Tymczasem nasi znają również dobrze węgierską jak i polską stronę i pójdą wszędzie, gdy tylko ufają w zdolność turysty. Jedni i drudzy nie lubią się nawzajem. Spiżacy uważają Zakopian za barbarzyńców, ci zaś ich za ciemięgów i pijaków. Nienawiść ta datuje się od prześladowań za polowanie. Gdy Zakopianin dostrzeże Spiżaka w trudném miejscu, to uśmiécha się ale pomocy nie daje — bo téż Spiżak nie przyjąłby jéj, podejrzywając zdradę. Pewnego razu Roj, idący z towarzystwem polskiém, zobaczył wdzierających się na Polski Grzebień Węgrów z trzema przewodnikami. Szli ku najstromszemu zlodowaciałemu śniegowi. Było to miejsce niebezpieczne. Spiżacy, nieświadomi drogi, wybrali je jakby umyślnie, bo obok było lepsze. Żal było Rojowi nie przewodników lecz turystów i zawołał dlatego kilkakrotnie „Zurück“, wskazując właściwą drogę. Ale Spiżacy obejrzeli się tylko i nie usłuchawszy szli daléj, na kilkadziesiąt kroków przed Węgrami. Wreszcie — fert jeden, drugi i trzeci przewodnik głowami na dół po śniegu. Stłukli się porządnie, a Roj Węgrów wyprowadził lepszą drogą, po stopniach które w śniegu wyrąbał.
Czasami jednak Spiżacy, wlazłszy w matnię, przyjmują pomoc Polaka. I tak np. Szymek Tatar wyratował raz Spiżaka, który uwiązł nad jakąś przepaścią. Jak mu się chciał wywdzięczyć, zobaczymy poniżéj.
Pojęcie wina tak jest u nas związane z Węgrami, że lękałbym się być posądzonym o niedokładność, gdybym nie wspomniał o winie węgierskiém na gruncie węgierskim. Muszę wyznać, że nie bardzo mi ono smakowało. Toż samo ma się stosować do wina bordeaux w Bordeaux i porteru angielskiego w Londynie. Widać, że węgrzyn powinien być Cracoviae et Varsoviae educatus, nb. za pomocą alkoholu i gliceryny. Nie darmo powiedziano: nemo propheta in patria sua. Nawet do wołów da się to zastosować. Woły węgierskie słyną po całym świecie, a w Szmeksie dostaliśmy na obiad krańcowo-złe mięso. Czemu tu się dziwić? I polska pszenica słynie przecież a chcąc zjeść dobrą bułkę trzeba się udać do Wiednia lub Londynu. Doprawdy, podróż edukuje nie tylko ludzi.
Nazajutrz, dnia 4 sierpnia, byliśmy już o piątéj rano na drodze do doliny Staroleśnéj (Kolbachu Wielkiego).
Nie szliśmy sami. Złączyliśmy się z towarzystwem polskiém, idącém na Łomnicę. Byli to zawołani alpiniści; poeta Asnyk oraz pp. Pawlikowscy.
Naturalnie rozmowa dotyczyła gór i wycieczek.
Poza Rosa Menhaz’em musieliśmy się rozstać. Na Łomnicę prowadziła droga w prawo, — nasza zaś wprost.
Smutno nam było rozłączać się z sympatycznymi towarzyszami, tak jak gdybyśmy należeli do jednéj rodziny. Towarzyszyliśmy sobie wzrokiem, ale zarośle i téj przyjemności pozbawiły nas.
Po kwadransie wynurzyli się znowu z pomiędzy drzew. Pozdrowiliśmy się hukiem pistoletu. I znowu znikli i późniéj ukazali się ostatnio śród skał, jako małe istoty wielkości wróbli.
Trza było teraz swe myśli i uczucia poświęcić saméj tylko naturze.
Ale jak mało wzajemną była dla nas w téj chwili!
Niebo ciągle zasłane chmurami, mgła szara zaciemnia dalsze widoki i kontury gór rozpływają się w niéj. Niéma ani wieżyc ani ostrych wyzębień; oryginalny téż, choć niejaskrawy koloryt szarych skał, ściemnionych, zróżowionych lub upstrzonych gdzieniegdzie bielą śniegów, już się nie odbija ostro od ponuréj zieloności kosodrzewiny. Mglista niwelacya sprowadziła wszystko do tonu jednostajnego.
Szliśmy ciągle pod górę milczący, gniéwni.
Raz tylko ta jednostajność przerwaną została. Zobaczyłem słup dymu unoszący się z pośród skał.
— Czy to z koleby juchasów węgierskich? zapytałem, chcąc się dowiedziéć coś o ich obyczajach.
— Nie, to strzelcy polują.
— Polują? chyba się grzeją lub pieką upolowaną zdobycz.
— Nie, — polują. Właśnie do polowania potrzebne im jest ognisko. Dwaj idą w górę, wgłąb doliny, i naganiają kozice ku ognisku. Kozy wciąż uciekają po jedném ze zboczów, lecz gdy zobaczą ognisko, boją się biedz daléj po tém samém zboczu i przebiegają przez środek doliny na drugie; wtedy zabijają je strzelcy zaczajeni blisko ogniska.
— To dowcipni ludzie.
— Ale czasem i niebezpieczni.
— Jakto?
— Oprócz porządnych ludzi, poluje na kozice wiele hołoty. Ta zaś, roznamiętniona polowaniem, często się bardzo źle obchodzi z samotnym lub samowtór idącym turystą i gwałtem zwraca go z drogi, gotowa użyć środków ostatecznych. A wtedy, szukaj wiatru w polu. Nikt nie będzie wiedział gdzie się podział turysta.
— A to mili ludzie!
— Bardzo! Nie życzyłbym panu wejść im mimowolnie w drogę, będąc sam lub w towarzystwie jednego górala. Dla takich jednak orszaków jak nasz, mają oni szacunek.
Pan Ludwik biegł daleko przed nami z Tatarem. Rwał się naprzód i męczył górala tysiącami zapytań, dotyczących nazwy i stosunków gór.
Odszedł tak daleko, żeśmy go już nie widzieli.
Strzelec mógłby ich poczytać za samotnych i.... poczytał.
Usłyszeli przed sobą rozkazujący, niedopuszczający oporu gniéwny głos — Zurück!!!...
Wędrowcy przystanęli.
Tatar zwrócił głowę w kierunku zkąd głos wychodził, postawił nogę na kamieniu, oparł na niéj rękę uzbrojoną w ciupagę i spojrzał na zuchwalca trzymającego broń do strzału.
Był to człowiek, któremu Tatar niegdyś życie uratował, wyprowadziwszy z miejsca niebezpiecznego.
I ten śmiał mu grozić....!
Przeszył go wzrokiem dumnym i szyderczym i nic nie mówiąc, czekał z lekceważącym uśmiéchem.
Spiżak się zawahał. Może sobie przypomniał, że mu coś winien, może się bał... Spiżacy wiedzą, iż z Tatarem żartować nie można. Ciupaga jego jest ostra a muskuły silne i zwinne. Gdyby napastnik strzelił a spudłował, jużby po nim było.
Mierzyli się wzrokiem. Długie milczenie. Spiżak już się nie odważył drugi raz zawołać „zurück!“
Ale także wstydził się cofnąć. I on stał nieruchomy.
Tymczasem większa część naszego towarzystwa weszła w sferę widzenia.
Spiżak przestał się wstydzić zaniechania rozpoczętego kroku i znikł w skałach.
— Jabym ci dał zurück! szepnął Tatar, kończąc swój długi niemy monolog, i na usta jego wystąpił uśmiéch jeszcze bardziéj lekceważący.
Gdyby kto piérwszy raz był w podobnych miejscach jakieśmy przechodzili, to miałby dużo do powiedzenia o przeskakiwaniu potoków, o wdzieraniu się na pochyłości i kołysaniu się na gałęziach kosówki, po ścianach skalistych, i niezmiernie wielu innych rzeczy. Ponieważ zaś wszystko cośmy tu przebywali było tylko słabym odblaskiem rzeczy już doświadczonych, więc przechodziło prawie bez zwrócenia na się uwagi. Tak do tego przywykliśmy, jak do chleba powszedniego.
Dopiéro około dziesiątéj zdarzyło się coś oryginalnego. Zaczął padać śniég. Nigdym jeszcze nie widział śniegu padającego 4 sierpnia.
Weszliśmy wkrótce w najwyższą część doliny, w granicę nagich głazów. Maleńkie kępki mchów, żółte porosty i jamy świstaków przerywały tylko jednostajną szarość granitu. Zobaczyliśmy ztamtąd oryginalny kształt Wielkiego Kolbachu. Gdy bowiem wszystkie doliny tatrzańskie zaczynają się u góry wązko i coraz niżéj stają się szerszemi, Wielki Kolbach przeciwnie jest węższy u dołu aniżeli u góry, gdzie rozgałęzia się na trzy, łukowato ograniczone szérokie odrośle. Każdemu z tych wgłębień odpowiada mniéj więcéj jeden staw.
Okolica ta chyba nigdy lata nie widzi. Staw leżący pod piérwszą na prawo odnogą doliny, nazwany jest Zmarzłym, bo zawsze jest pokryty lodem. Choć to już jest koniec lata, lód odtajał tylko na obwodzie, i co noc łączy się z brzegiem cienką skrzepłą warstewką, któréj ślady jeszcze teraz widać.
Echo w tém miejscu jest roznośne, wielokrotne. Strzał z pistoletu rozlegał się jak grom, i zachwyceni synowie natury mówili z radosnym i naiwnym uśmiéchem:
— Pikne eo!
Gdym się domyślił, że to znaczy „piękne echo“, zacząłem się śmiać homerycznie i możeby długo uśmiéch nie gasł na moich ustach, gdybym nie był zmuszony chuchać w skostniałe palce. Rękawiczki zimowe bardzoby mi się zdały, ale nie przypuszczałem, że będą potrzebne. Co gorsza, buty, które już od trzech dni ratowałem reparacyą wystarczającą nie więcéj jak na parę godzin, przepuszczały do moich nóg wodę, błoto, lub mieszaninę drobnego żwiru i śniegu — stosownie do okoliczności.
— Szczepan naprawi, rzekł mój Józek, gdym się zaczął użalać.
Trzeba więc było oddać but Szczepanowi a samemu boso siedziéć bezczynnie na kamieniu pod wpływem śniegu. Nie należało to do największych przyjemności mojéj wędrówki i nie wiele wreszcie butom pomogło, bo w pół godziny potém już się zdarł sznurek ściągający podeszwę z przyszwą; nauczyło mnie to jednak jednego zjawiska fizyologicznego, a mianowicie, że nawet w takich okolicznościach nie podobna się w Tatrach zaziębić.
Weszliśmy na strome rumowisko dużych głazów. Zaprowadziło nas ono na piargi uwieńczone płatem śniegu, który zamykał wejście przesmyka, bramę, którą mieliśmy wtargnąć do nieznanéj doliny.
Śniég był nadzwyczaj stromy, tak że ani podobieństwo było myśléć o wdzieraniu się po jego stoku. Przytém zaczął już topniéć, a więc skonsolidował się, stężał, nie dozwalał stóp wgłębić.
— Trzeba rąbać stopaje (stopnie), rzekł jeden z górali.
— I zabawić przytém godzinę... Lepiéj iść po ścianie.
— A czy my muchy?
Rzeczywiście północna ściana rozpadliny, którą góral zaproponował, była prawie pionową.
Połączono jednak obie rady w jeden projekt i poszliśmy wązkim szlakiem skalno-śnieżnym, utworzonym przez dolną, skruszoną część ściany i brzeg płachty śnieżnéj, i z niemałym trudem oraz nakładem zręczności wydostaliśmy się na brzeg wyłomu.
Na przełęczy, opierając się parciu szalonego wiatru, odpoczywaliśmy, bawieni anegdotkami i bajkami, opowiadanemi przez starego Sabałę. Rzecz szczególna a charakterystyczna dla ludu zakopiańskiego: żadna z tych bajek nie dotyczyła czarownic, strachów i t. d., lecz wszystkie były w rodzaju Ezopowych. Zdaje się, że wiele z nich zawdzięcza swój początek samemu opowiadaczowi, znanemu z rzeczywistego dowcipu. Dla charakterystyki przytoczę jednę z nich, starając się zachować styl i wyrazy góralskie.
„Hej! — Pan Bóg na początku dawał zwierzętom talenty, każdemu osobny, aby się mogły wyżywić. Wilkowi powiada: będziesz orał...
— No! A potém już będę jadł? — pyta wilk.
— O ni! potém zasiejesz.
— I już będę jadł?
— O ni! potém będziesz żął.
— I już będę jadł?
— O ni! potém zmłócisz.
I tak opowiedział mu Pan Bóg syćkie roboty około chleba a wilk zawsze pyta: cy już będę jadł? To za dużo wilkowi się zdało i pyta (prosi) coś łatwiejsego. No, tak mu Pan Bóg powiada: jest tam kobylsko na młace[7], idź go zjédz. No, i poseł wilk i chciał się kobyły chycić i jeść, a jak on do niéj z przodku, to ona do niego zębami, a jak chciał z zadu złapić, to ona do niego zadniemi nogami. Poseł się skarżyć, a Pan Bóg mówi: jak ona do ciebie z zębami to i ty z zębami, jak ona zadem to i ty zadem. Poseł wilk jesce raz ku téj kobyle próbować, tak jako mu Pan Bóg powiedział, ale jéj nie mógł rady dać, bo prasła[8] (rzuciła, wiérzgnęła) zadniemi kopytami i zabiła (uderzyła) w zęby. No, mówi Pan Bóg, kiej rady nie możesz dać kobyle, jest tam baran na młace, idź go zjédz. Seł (szedł) wilk ku baranowi, już wystrojony z zębami, ale baran w prośbę, coby go po kawałku nie jadł: „mój wilcosku, nie jédz mnie téż po kawałku, ba mnie tez zjédz całego; idź daléj do brzezku[9], zaprzyj[10] się do brzezku zadem, a rozedrzéj kufę[11], to ci wskocęm[12] cały. Wilk ozdarł kufę, i baran jak się rozpędzi, jak wyrżnie rogami, oglił[13] wilka i ten leżał na brzeżku długo. Potém wilk wstał i mówił sobie: Hm, czym go zjadł, czym go nie zjadł?... Ech! musiałek (musiałem) go zjeść, bo na cco (czczo) nierad sypiam“.
Każdy ustęp téj bajki, ożywianéj nadzwyczaj oryginalnym akcentem i gestykulacyą Sabały, wywoływał wielką radość, a gdy opowiadający skończył, wesołość zamieniła się w jakiś frenetyczny śmiéch z głupiego wilka, który, z tego że spał, wniósł o tém że jadł, bo nie lubił na czczo zasypiać.
Drogę nadół ku nieznanéj dolinie stanowiło coś w guście znanego Zawratu, z tą różnicą, że Zawrat będący przed nami był kilka razy dłuższy od typowego. Nie robiło nam to żadnéj różnicy. Biegliśmy po nim nadół prędzéj niż po wygodnych schodach. Wreszcie około drugiéj stanęliśmy przy stawku w dolinie. Niebo zrobiło nam niespodziankę, że się dosyć wypogodziło, to téż i w naszych piersiach stało się weseléj. Nie potrzebowałem już chuchać w palce, a nieznana nikomu dolina tak mnie zaintrygowała, żem zapomniał o tém, iż buty moje są o wiele więcéj ucywilizowane od teatru warszawskiego, gdyż mają bardzo porządną wentylacyą. Jeśli śnieżną Staroleśną wolno porównać z Laponią, to nieznana dolina była dla nas Italią. Jakoś mi lekko było na duszy i biegłem bez troski, zapomniawszy o świecie całym, nawet o moich towarzyszach... Nagle — zbudzony zostałem ze snu miłego, jakimś niewytłumaczonym, niespodziewanym ruchem, który powstał śród górali. Rozproszyli się jak tyralierzy. Zostali czémś pochłonięci. Magnes jakiś wynurzył się z pośród skał i przyciągał ich i magnetyzował. Biegli ku lewéj ścianie i wołali tylko:
— O! O! O!
— Co to takiego? zapytałem któregoś. Nie patrząc na mnie, nie mogąc słowa wymówić, wskazał tylko palcem, wołając w dalszym ciągu.
— O! O! O!
Spojrzałem w kierunku wskazanym, ale nic nie spostrzegłem.
Zaciekawiony niezmiernie, dopędzam górala i pytam znowu.
— Ależ powiedz gdzie biegniecie! ja nic nie widzę.
— Koza!
Usłyszawszy ten wyraz, zrozumiałem ekscytacyą górali.
Nie widziałem jeszcze dotąd kozicy; nie puszczałem więc górala, dopóki mi dokładnie nie wskazał punktu.
Zobaczyłem wtedy na jasnozieloném tle upłasku czerwonawy punkcik, niewiele odbijający od ściany skalistéj. Przy pomocy lornetki rozpoznałem kształty kozicy. Wydawała mi się tak dużą jak wróbel. Stała spokojnie i tylko poruszała głową, śledząc ruchy licznych nieprzyjaciół.
Kozica, zwana w Alpach giemzą (Antilope rupicapra), jest jedynym europejskim gatunkiem antylopy. Górale nasi nazywają ją zawsze wprost kozą, bo rzeczywiście bardzo jest do kozy podobna. Różni się od niéj 4 — 9-calowemi różkami, które są czarne jak smoła, wzdłuż bruzdowane, u dołu obręczkowane a u góry w postaci haka w tył zakrzywione; nogi są długie i mniéj zgrabne, szyja wydłużona a w ogóle cała postać krępa, zwięzła, jakby nieproporcyonalna, w zupełnym spoczynku niezgrabna, a w ruchu ideał zgrabności. Barwa uwłosienia jest w lecie czerwonawo-brunatna, przyjmując w zimie odcienie szare i ciemne a na wiosnę jasno-żółte. Podczas tych zmian pozostają tylko białe paski na policzkach, szczękach dolnych, czole i brzuchu, oraz ciemno-brunatna pręga na grzbiecie. Ciało a szczególniéj szyja kozicy jest zadziwiająco rozciągalną; zwierzę stojąc na cztérech nogach może się tak wydłużyć, iż dosięga széściu stóp wysokości.
Miejscem letniego pobytu dla kozicy są bezdrożne i najwyższe działy Alp (Szwajcaryi, Sabaudyi, Tyrolu, Bawaryi, Styryi), Pireneów, Karpat i Kaukazu, gdzie żyje aż do linii wiecznych śniegów. O świcie a często i po nocach księżycowych pasą się małe ich stadka po upłaskach na ścianach skał, zstępując coraz niżéj; odpoczywają potém mniéj więcéj od 9 — 11 na brzegach przepaści, w południe znowu się pasąc, posuwają się ku górze, odpoczywają mniéj więcéj do czwartéj na występach ścian przepaścistych w cieniu, szczególniéj w blizkości śniegu, który bardzo lubią, — a noce spędzają zwykle pod wystającym występem skały, pomiędzy głazami lub w grotach.
Koza, która nam wpadła w oko, widocznie odbywała po obiedzie odpoczynek, przeżuwając pokarm spożyty. Niezwykły ruch w dolinie zbudził ją z dolce farniente.
Najweselsze są kozice w późnéj jesieni i na początku zimy, w porze podskoków. Obserwowano wtedy rozmaite zabawy śród stadek i pomiędzy pojedyncze mi kozami. Jakby szalone gonią się po najwęższych krawędziach skał, starają się nawzajem strącić na dół różkami, udają chęć napaści i nagle z szybkością błyskawicy zeskakują na jakieś inne miejsca. Wyprawiają téż inne tysiączne sztuki, zabawne, szczególniéj przy walkach pozornych, jakie nieraz i małe pieski odbywają. Igrają tak z szaloną wesołością całemi godzinami — lecz, gdy poczują człowieka, choćby w największéj odległości, zaraz scena się zmienia. Kozica przodująca świszcze przez zęby i wszystko się unieruchamia. Od najstarszego kozła do najmniejszego koźlęcia, wszystkie zwierzęta czuwają i są gotowe do ucieczki. Choćby się człowiek nie poruszył z miejsca; już im humor nie wróci. Powoli posuwają się w górę, szpiegują na wszystkie strony, oglądają każdy głaz, każdą przepaść, i starają się dostać jak najwyżéj. Gdy już dosięgły wiérzchołka, stają na brzegu obok siebie i patrzą wgłąb, poruszając ciągle głowami. W lecie zwykle już nie schodzą tego samego dnia na miejsce poprzedniéj zabawy; w jesieni zaś, gdy góry rzadziéj bywają zwiédzane, już po godzinie wracają na nie.
Gdy w zimie śniég pokryje skały i upłaski, kozice schodzą do niższych działów, do lasów, i szukają szczególniéj pod drzewami niezakrytych traw. W razie braku trawy żywią się igłami świérków, korą i mchem, który, jak renifery, z pod śniegu wygrzebują.
Kozice, pomimo wyż wspomnianéj nieproporcyonalności, są bardzo pięknemi zwierzętami. Zapewne przyczynia się do tego ich nadzwyczajna żwawość. Każdy ich ruch zdradza ogromną siłę, zwinność i gracyą. Gdy stoją (szczególniéj w niewoli) przysadzistość ich wcale nie może się podobać. Lecz trzeba je spłoszyć. Nagle zmienia się ich postać, tryska z niéj śmiałość i piękność. Muskuły sztywnieją i elastycznieją jak sprężyna stalowa, i koza jak wiatr pomyka we wspaniałych skokach po skrawkach i urwiskach. Ta szybkość, ta siła, ta pewność zdumiewa. Zdaje się niekiedy, że nie ma dla kozy drogi — lecz ona biegnie wciąż. Skacząc ze skały na skałę przesadza lekko 16 — 18 stóp szerokie rozłupy i dosięga niewielkiego wyskoku skały, skrawka którego nie widać, i staje na nim pewną nogą, gotowa do nowego skoku. Siła muskułów jest u niéj połączona z niesłychanym uporem siły jéj życia; z wiszącemi na zewnątrz wnętrznościami, z przestrzeloną wątrobą, lub nawet na trzech nogach, pędzi godzinami całemi po skałach i śniegach, a uniknąwszy szczęśliwie pogoni, wylizuje się z ran. W Engandynie np. zabito w 1857 roku starego kozła, z odciętym kulą rogiem, złamaną i zagojoną nogą, oraz z blizną od kuli, która przez brzuch przeszła. Pewien strzelec odstrzelił kozie nogę przednią przy kolanie. Uciekała mu, i dopiéro po cztérech latach została zabitą. Innym razem strącili strzelcy ze skały kozła. Okazywał on jeszcze ślady życia; więc zadano mu kilka silnych ciosów w głowę. Tego już mu było zanadto. Nabrał werwy, zerwał się i zaczął biedz na trzech nogach, trzymany za czwartą przez strzelca. Porwał z sobą upartego myśliwca, wlókł go dość daleko, wreszcie wyrwał się i znikł w skałach.
Od niebezpieczeństwa chroni kozicę głównie węch. Węsząc pod wiatr, odkrywa obecność człowieka z zadziwiającéj odległości. Gdy go poczuje, kozica natęża wszystkie zmysły, aby znaléźć miejsce w którém się wróg ukrywa. Oko i ucho spółzawodniczą z nosem w szpiegowaniu. Dopóki nie zobaczą zwietrzonego strzelca, dopóty okazują wielki niepokój, nie wiedząc z któréj strony niebezpieczeństwo zagraża, nie opuszczają miejsca i rzucają się jak szalone. Wydłużają szyję i oglądają się na wszystkie strony. Gdy wreszcie zobaczą człowieka, uspakajają się i obserwują go przez chwil kilka. Gdy się myśliwy nie porusza, i one stoją w miejscu, gdy zaś postąpi, kozice uciekają w przeciwnym kierunku, do niezbyt odległych schronień. Rzadko się zdarza, aby wystraszona i uciekająca kozica zabłąkała się, i wpadłszy na wązki skrawek skały nie mogła ani ruszyć daléj ani obrócić się, aby wyjść z pułapki. Jeśli się jéj to jednak przytrafi, to bynajmniéj nie czeka bezczynnie, zrezygnowana na śmierć od kuli. W okamgnieniu wymierza odległość do najbliższego wyskoku skały, wytęża wszystkie siły, skacze w przepaść i ginie na ostrych kamieniach. Tak się zwykle dzieje, gdy wskoczy na ograniczone przepaściami urwisko. Gdy zaś się znajdzie na wązkim gzémsie, na którym jednak może się obrócić, przezwycięża często swój strach przed człowiekiem i biegnie ku niemu. Jeśli strzelec nie zajmuje wtedy dość pewnego miejsca, to pozostaje mu tylko albo położyć się na gzémsie, albo przysunąć się do ściany skalistéj, aby kozica przezeń lub obok niego przeskoczyć mogła. W przeciwnym razie może być strącony w przepaść.
W porze miłosnéj, która się aż do połowy stycznia przeciąga, kozły toczą pomiędzy sobą zajadłe walki. Nieraz się zdarza że jeden drugiego śmiertelnie rani rogami, goni całemi godzinami lub wpadłszy na brzeg przepaści zrzuca w otchłań. Kozica chętnie przyjmuje zwycięzcę, żyje z nim społem samotnie, aż do nastąpienia silnych mrozów, i dopiéro wtedy oboje wracają do stada. Po dwudziestu tygodniach rodzi się jedno lub dwa koźlątka, przy końcu kwietnia lub na początku maja. Ssą one przeszło sześć miesięcy, schowane w suchém miejscu, pod ustronnym zakrytym dachem skalistym.
O ostrożności, przezorności i rozumie kozic opowiadają zadziwiające rzeczy. To jedno może starczyć za dowód. Tschudi widział stado kozic, które chciało przejść przez bardzo stromy i niebezpieczny żleb, pokryty obsuwającemi się piargami. Kozica przodująca wyszła naprzód i posuwała się w górę powoli, ostrożnie, aby kamienia nie zrzucić; reszta stada czekała, i dopiéro wtedy, gdy już przodująca dosięgła wiérzchu i kamienie przestały spadać, poszła za nią druga, potém koleją trzecia i t. d. Te zaś, które wydostały się już na górę, nie rozpraszały się bynajmniéj po okolicy, lecz szpiegując w około czekały, aż ostatnia wydobędzie się ze żlebu. Dopiéro wtedy poszły daléj. Zupełnie tak jak ludzie.
Jasną jest rzeczą, że polowanie na tak ostrożne, płochliwe, silne i szybkonogie zwierzęta, śród wież skalistych, po prostopadłych ścianach, na brzegach przepaści, jest bardzo trudne i połączone z wielu niebezpieczeństwami. Dość łatwo wejść na maleńki wyskok skały, na wązką galeryjkę, na któréj śmierć jest pewniejszą od życia. Pewien myśliwy, goniąc kozicę w Alpach, wskoczył na ławkę zwietrzałego, rozsypującego się łupku, széroką nie więcéj jak na stopę i przylepioną jak galeryjka do skały, ponad przepaścią trzysta sążni głęboką. Gdy skała, krusząc się, groziła mu niebezpieczeństwem, musiał położyć się na brzuchu i tak czołgając się, posuwać się naprzód, w ciągłéj obawie aby się ławka nie oberwała. Jednakże los mu sprzyjał. Trzymała się jako tako. Małą siekierką odbijał ostróżnie zwietrzały luźny gruz i posuwał się daléj. Pełzał już półtoréj godziny. Był pełen nadziei. Tymczasem, spostrzegł obok na ścianie latający cień. Wiedział co to znaczy. To był cień orła, w téj chwili jego anioła śmierci. Człowiek poluje na kozice, orzeł na kozice i człowieka. Dobrą sobie teraz zdobycz upatrzył. Niezmiernie łatwo było strącić ofiarę w przepaść potężnemi skrzydłami i rozszarpaną o skały rozedrzéć na sztuki. Strzelec nie miał dwóch alternatyw do wyboru. Trzeba było orła zabić lub odstraszyć. Lecz do tego trzeba miéć stały punkt oparcia. On go wprawdzie nie miał, ale widok blizkiéj śmierci wlewa w człowieka niesłychaną śmiałość i zręczność. Obawa wzbudzana przez mostek skruszony ustąpić musiała miejsca planom myśliwskim. Ostrożnie i z nadzwyczajnem wysileniem zaczął się odwracać twarzą do góry. Orzeł wciąż bujał. Po kwadransie pracy myśliwy miał już i strzelbę w porządku. Chwycił się tyłem głowy za jakiś skrawek, nogą zahaczył się za jakiś wyskok, a część ciała wisiała nad przepaścią. W téj pozycyi obserwował on przez chwilę orla, który wreszcie uznał za stosowne umknąć z zakresu działania fuzyi. Strzelec, pozbywszy się trwożliwego nieprzyjaciela, przewrócił się znów na brzuch i po trzech godzinach rozpaczliwych wysiłków, dopełzał do końca wązkiéj galeryi i stanął na pewnéj podstawie.
Lecz łowy te, o ile są niebezpieczne, o tyle pociągające. Wzbudzają one tak silną namiętność, że nic od niéj nie wstrzyma, chyba brak fuzyi. Widziałem jéj przedsmak w owéj dolinie. Ukazanie się kozicy porwało całą uwagę górali i rozbiegli się wzdłuż ściany, na któréj czerwieniała, choć nikt z nich ani marzyć nie mógł o zdobyciu jéj, bo nikt nie miał fuzyi.
Górale biegali, krzyczeli, machali rękami, — kozica stała. Ruszała łepkiem, ale mając do ucieczki całe zbocze, na którém stała, patrzyła na ludzi u podnoża będących, czekając aż jéj który z jednéj strony drogę zatarasuje, aby uciec w drugim kierunku. Wreszcie wystrzelono kilka razy z pistoletu. To ją spłoszyło, i kilku susami skryła się za skałą.
Górale z smutnemi minami skierowali się ku miejscu, gdzie mieliśmy przepędzić czas obiadowy. Wkrótce powitało nas szczekanie psów, zwiastunów osady pasterskiéj. Kupiwszy w niéj mléka, założyliśmy obóz opodal, chcąc się uchronić od odwiédzin bydła, psów a wreszcie i juchasów, którzy lubią rozmaite rzeczy od wędrowców wyłudzać.
W czasie odpoczynku dowiedzieliśmy się z przewodnika Kolbenheyer’a, że dolina ta nie jest zupełnie nieznaną. Ma nawet nazwę, i to bardzo piękną: Rówienki.
W górnéj swéj części Rówienki nie przedstawiają nic szczególnego; podobne są do każdéj innéj doliny w najwyższym dziale Tatr leżącéj, i tak jak one gnębią umysł niemą tragedyą spustoszenia. Ale jakże się widok zmienił, gdy minąwszy pas kosodrzewiny, weszliśmy w wązką szyję, którą Rówienki uchodzą do doliny Białéj Wody! Kryształowy potok wrzyna się w coraz głębszy jar, to świécący nagością, to przystrojony w drzewa kąpiące swe liście i gałęzie w przezroczéj wodzie, i wpada pędem gwałtownym w wązkie, zygzakowate, o wysokich brzegach koryto granitu, jakby ręką ludzką wyciosane i wygładzone, tworząc w niém niewielką ale prześliczną kaskadę. Po bokach wryły się w skałę malownicze grupy drzew, pełne dzikiéj fantazyi, a jakby ręką umiejętnego ogrodnika-poety sadzone. Zachodzące za wyniosły grzebień góry słońce rzuca swe różowawe promienie na drżące liście, sperlone kropelkami dopiéro co spadłego dészczu, i rozbija się w nich na tysiące tęcz drobnych. Ćwirkanie ptaszka nieśmiało się odzywa śród huku kaskady, i cały obraz, pełen krasy życia i wesołości, uśmiécha się do wędrowca marzycielsko i oblewa duszę jego dziwnym rodzajem szczęścia pełnego tęsknoty. A tu, obok téj romantycznéj sielanki, po za gruppami drzew, wystrzeliły ku niebu nagie wieżyska, pomiędzy niemi zaś oko przedziera się ku pustyni kamiennéj, która się u stóp Wagi i Wysokiéj roztacza!
Wstąpiwszy nagle z ruiny i rumowiska do tego zaczarowanego zakątka, nie mogłem się oderwać od jego widoku i jakby wpół senny powtarzałem słowa Asnyka:
O wielki poemacie natury! Któż może
Iść w ślad za twych piękności natchnieniem wieczystém.
Któż wyrzeźbi kamienne wodospadu łoże,
I zapali rumieńce na niebie gwiaździstém!
Czemuż turyści nie zwiédzają tego lubego arkadyjskiego ustronia? Czemuż w Zakopanem nic o niém nie mówią?
We dwie godziny późniéj, po wyłącznie leśnéj wędrówce w dolinie Białéj Wody, przybyliśmy do schroniska w Roztoce; zkąd nazajutrz rano, zamiast się udać drogą najłatwiejszą do Zakopanego, poszliśmy do doliny Roztoki, zwiédziliśmy słynny wodospad „Siklawę“ i po nadzwyczaj stromym żlebie w rozpadlinie pomiędzy Wołoszynem a Turniami Buczynowemi, wdarliśmy się na Krzyżne, jeden z najklasyczniejszych punktów, z którego otwiéra się daleki i rozległy widok na najwyższe wiérzchołki. Ztamtąd, dolina Pańszczycy, stoki Żółtéj Turni i dolina Stawów Gąsienicowych, zaprowadziły nas do domu, gdzie oczekiwano powrotu naszego z niespokojnością, gdyż onegdaj nad Zakopanem wściekła burza szalała. Powrotu tego opisywać nie będę, gdyż miejscowości, przez które przechodziliśmy, są dość znane i z wycieczek i z opisów.
- ↑ W opisie wycieczki do Morskiego Oka wspomniałem mylnie, że według dr. Ch. nazwa téj wsi jest tatarskiego pochodzenia. Takie jest wprawdzie dość powszechne mniemanie, ale dr. Ch. przypuszcza, iż nazwa ta powstała z dwóch wyrazów polskich mur i sichły. Piérwszy w dyalekcie tatrzańskim oznacza pionowe skały, drugim mianują starzy górale (przynajmniéj od jednego słyszał dr. Ch.) ziemię gliniastą, „z wiérzchu czerwoną, spodem niebieską.“
- ↑ Błąd w druku; brak słowa lub kilku wyrazów.
- ↑ Dziennik podróży do Tatrów, str. 161.
- ↑ O ziemiorodztwie Karpat, str. 178.
- ↑ Ostatnią dwumilową część drogi przebyli na czworakach, gdyż z powodu braku sił już się na nogach utrzymać nie mogli.
- ↑ Rzączyński w „Historia naturalis curiosa Regni Poloniae“ 1721. I. p. 235, mówi: Post Alpes in Carpathis montibus vallem Świszcza vocitatam, ad fundum regni nostri spectantem, incolunt numerosi... Ładowski zaś w „Historyi naturalnéj kraju polskiego“ 1804, I. str. 40, pisze: „Znajduje się ich wiele w Tatrach na dolinie zwanéj Świszcza (?).“ Cytaty te, jak również opis świstaka wziąłem z pracy dra. M. Nowickiego „O Świstaku“, Kraków 1865.
- ↑ Młaka, wilgotna łąka.
- ↑ Rzucić, wiérzgnąć.
- ↑ Brzeżek, cośkolwiek wystającego z ziemi.
- ↑ Oprzyj się.
- ↑ Paszczę.
- ↑ Wskoczę.
- ↑ Pozbawił przytomności.