<<< Dane tekstu >>>
Autor Bronisław Rajchman
Tytuł Wycieczka na Łomnicę
Podtytuł Odbyta pod wodzą prof. dra T. Chałubińskiego
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1879
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Na szczycie Łomnicy. — Natłok wrażeń. — Mgła. — Widok. — Chór duchów. — Półbóg i duchy zniszczenia. — Słońce. — Atmosfera i jéj czynniki. — Znaczenie świata gór. — Rozmaite dzieciństwa. — Szaleństwo Staszica. — Humanizm w górach.

Więc jestem na Łomnicy, na Wielkim Krępaku.... Naraz ogromna ilość wrażeń ciśnie mi się do głowy i piersi, i przykuwa do miejsca.
Radość z dokonanego dzieła miesza się z rozmaitemi przypomnieniami. Ztąd Staszic wzywał góry na świadki okropnéj zbrodni; to miejsce uznał Voltaire za jedyne, gdzie człowiek myśléć może z całą swobodą; ztąd oko objęłoby całą sarmacką równinę, gdyby granic swéj siły nie miało...
A potrzaskany od piorunów szczyt kolosu pod memi nogami, a czerniące się.
.....Kołem olbrzymy granitu,
Jak szatany siedzące w dywanie Eblisa,
Pod namiotem ciemności...
ogarniają mnie znów smutkiem i jakąś niewypowiedzianą tęsknotą.
I to wszystko tak jednolicie zawrzało w méj piersi, że nic się samotnie wyłonić nie mogło. Błyskawica odczuwanych wrażeń i widzeń minionych przemknęła się po sferze myśli i uczuć, — i jak błysk śród nocy znikła, pozostawiając nerwy przebiegiem swéj iskry wstrząśnione.
Wyzwalam się wreszcie zpod jéj wpływu, zaczynam analizować... lecz chłonie mnie nagle chmura, ciemna, gęsta, zimna, przejmująca jak dotknięcie gadu, — i chłodzi moje czoło, gorączką trudów i marzeń rozgrzane.
Cały szczyt tonie w jéj lotném morzu. Nic już nie widać.
Siadam pod patryą, przy szczelnie otulonych towarzyszach, myśląc jeszcze śladami poprzednich wrażeń.
Wkrótce mgła spływa, potężnym wichrem pędzona i otwiéra się ponury widok na kolébkę granitu, przyćmioną gazą popielatą.
Zacząłem się rozglądać wokoło: nad nami, pod nami, około nas były tylko białe lub popielate chmury.
Płynęły one ku grzbietom ruchem poważnym, jednostajnym, i przewijały się przez nie na drugę stronę.
Niekiedy zaś pełzały, jak liszka po drzewie, po ścianie turni i rozdzierały się o jéj wiérzchołek.
Taką widać była ta, która niedawno zimnem, ziejącém chorobą łonem nas objęła.
Widzieliśmy tylko szarą mgłę i ciemne na niéj łaty skalisk niezakrytych.
Wiatr ciągle z wielką siłą wiejący nagle jeszcze więcéj spotężniał, chmury w prądzie jego wydłużyły się, zaczęły biedz jak szalone, skłębiły się z sobą, rozbiły na jednostajnę mgłę, która wszystko dokoła zaćmiła; lecz wkrótce z wiatrem daléj na zachód popłynęła i wiérzchołki wyłoniły się jakby za podniesieniem kurtyny.
— Widok! zawołał pan Ludwik czatujący nań oddawna na wzniesieniu.
Wstaliśmy i walcząc z wichrem posunęliśmy się na miejsce otwarte.
Rzeczywiście ku zachodowi i północy pokazał się las grzbietów i piramid, groźne mury i baszty ducha zniszczenia, straszące swą wielomówną niemotą. Lodowy, Gierlach, Ganek, Wysoka, Mięguszowiecka, Rysy, Wołoszyn, a w dali gdzieś zakrzywiony Krywań, stały przed nami wyzywająco, dumnie, zimno, podobne jak mówi Deotyma do ucieleśnionéj myśli potężnéj, bez odrobiny uczucia.
Wyzębione mury i wieżyce zrujnowanego świata, śnieżne całuny kryjące rany nielitościwym zębem czasu zadane, rozpadliny po których pełzną na dół okruchy styranych wielkości, ołowiane chmury, grożące ciemnością, stworzyły scenę, która się domagała chóru niewidzialnych duchów z Fausta, aby ponuro i żałośnie z głębokości śpiéwały:

Weh! Weh!
Du hast sie zerstört,
Die schöne Welt,
Mit mächtiger Faust;

Sie stürtzt, sie zerfällt!
Ein Halbgott hat sie zerschlagen!
Wir tragen
Die Trümmern ins Nichts hinüber,
Und klagen
Ueber die verlorne Schöne.
Mächtiger
Der Erdensöhne,
Prächtiger
Baue sie wieder,
In deinem Busen baue sie auf!
Neuen Lebenslauf
Beginne.....


Jaki znakomicie wiérsz Goethego przystaje do téj krainy! Wszędzie potrzaskane cielska kolosów, wszędzie odłupane od niéj głazy, wszędzie ślady gniewu groźnego „półboga“, który utwory praświata zdruzgotał na głazy, zrzucił i oddał na pastwę niewidzialnym duchom, kruszącym je do szczętu i przenoszącym „ins Nichts hinüber“.
Lecz czyż się te szczątki w nicość obrócą? Bynajmniéj. Wbrew wrażeniu jakie sprawia ten obraz ruiny i zniszczenia, należy sens owego wiérsza odwrócić. Ani to nie był świat tętniący pełnią krasy życia, ani téż szczątki jego są skazane na absolutną utratę istnienia. Przeciwnie, te ruiny, to są kamieniołomy dla przyszłego światu, to martwe zarodki z których świat żywy wyrośnie.
Półbogiem, który zgładza te pomniki zamierzchłéj przeszłości, nie jest żaden duch urojony. To słońce — wróg skał a dobroczynne bóstwo życia, — a duchy niewidzialne, podwładne mu, to powietrze, dészcz, mróz i wiatr.
Pod działaniem słońca skała rozszerza się w dzień więcéj na swéj powiérzchni niż we wnętrzu, w nocy więcéj na powiérzchniach się kurczy. Ulegając przez tysiące lat tym małym wahaniom, cząstki jéj obluźniają się nieco. Jednocześnie rzuca się na nie tak łagodne na pozór a żrące w istocie powietrze, utlenia niektóre swym tlenem i tym sposobem niszczy spójność wszystkich cząstek powiérzchownych. Jeśli skała silnie opiera się tym działaniom, to ulegnie mrozowi. Dészcz jesienny napełnia wszystkie szczeliny i wnika we wszelkie pory. Mróz ścina wodę w lód, który większą zajmując przestrzeń niż woda, rozpiera ściany szczelin i otworków i odkrusza głaz lub ziarnko od podstawy. Na wiosnę przyjdzie znowu słońce, stopi lody, przyjdzie dészcz i rozpuści niektóre cząstki a pozbawione spójności okruchy runą jako piargi żlebami ku dolinom.
Lecz i tam na dole nie doznają spokoju. Tak długo wietrzéć będą na słońcu, powietrzu i dészczu, tak długo będą się szlifowały o siebie i o dna potoków, aż nie przyjmą postaci drobnego pyłku i nie staną się zdatnemi na rolę urodzajną.
Powolne jest ale nieustanne, nieubłagane działanie niewidzialnych duchów zniszczenia. Zawsze flegmatyczne, lecz zawsze wytrwałe. One głównie swym niedojrzanym wpływem druzgoczą świat, a tylko czasami, jakby dla przerwania nudnéj, jednostajnéj powolności, półbóg posyła chmurę, która ognistym pierunem przeszyje łono szczytu i zwali głaz, około którego woda, mróz i wiatr tysiące latby pracowały. Ale i wtedy głaz się im nie wymknie. Powitają go znowu na dolinie...
Widok trwał kilka minut. Chmury znowu wypełzły z przepaści, zmąciły powietrze, zasłoniły wszystko i skazały nas, tak jak chcą duchy z Fausta, na odbudowanie we własném łonie kształtów świata piérwotnego.
Widzieliśmy tylko sam szczyt Łomnicy — także obraz starości i rozpadu. Zdaleka tak krępy, lity, potężny, zdający się urągać wszelkim potęgom zniszczenia, okazuje się zblizka zgrzybiałym szczątkiem olbrzyma, około którego nielitościwe Parki krzątać się nie przestają. Z boku szramy, głęboko sięgające wyrwy i wyłomy, a wiérzch strzaskany na głazy...
Górale spali sobie we mgle w najlepsze, ułożywszy się twarzami ku granitowéj pościeli. Tylko jeden Tatar, z wielkim swoim żalem nie mógł się oddać téj rozkoszy, albowiem p. Ludwik, rysujący widoki szczytów z każdego wydatniejszego punktu, dopytywał się go o drobniejsze szczegóły i badał czy czasem nie szkli (blaguje).
Rozjaśniło się jeszcze kilka razy częściowo, i to tylko na krótką chwilę, nigdy tak széroko jak przedtém.
Owa chwila była dla mnie dostateczną. Wprawdzie nie rozejrzałem się dokładnie, wprawdzie niebardzo rozszérzyłem swe wiadomości o topografii Tatr, jednakże widziałem dość dużo i doznałem wrażenia tém silniejszego, że krótko trwałego; bo mglista kurtyna tylko się na chwilę uniosła i zakryła natychmiast dziką i wspaniałą epopeę natury.
Dokonałem więc swego. Nie doznałem zawodu. A gdybym nawet nic nie widział z Łomnicy? I wtedy nie uważałbym swych trudów za stracone. Powiedziałbym sobie: byłem na kolosie Polski. Dzieciństwo — powiécie — cóż z tego? Tak, to dzieciństwo, ale dzieciństwo takie samo, jak radość z osiągnięcia wieńca z liści na igrzyskach oklasków tłumu. Tak, to dzieciństwo, ale ja tych dzieciństw nie myślę sobie z duszy wypraszać, nie chcę ich sobie z głowy wyfilozofować, bo byłbym wtedy podobny do martwéj liczby, do tego świata głazów, który depczę, a który tak jest pozbawiony dzieciństw, że tylko poważne i ponure myśli wzbudza i jak nielitościwe memento mori wszelką woń kwiatu życia odgania.
Nie sam jeden jestem dziecinny. Takie dzieciństwa wielu popełnia.
Dziecinnym był ksiądz Stanisław Staszic, który zamiast spokojnie siedziéć sobie w domu, spać na miękkiém łóżku i smaczne kąski maślaczem tokajskim zapijać, włóczył się jakby jaki bajronista po górach, wdrapał się d. 21 sierpnia 1805 roku z barometrem i innemi narzędziami na Łomnicę i dla zrobienia doświadczeń magnetycznych pozostał przez noc na szczycie! Szaleniec! Ah! jabym już nie był zdolnym do takiego dzieciństwa. Jestem dopiéro godzinę a już drżę na całém ciele pomimo serdaka i pledu, a ten ksiądz milionowy spal na kamieniach przy sześciu tylko stopniach ciepła. I po co? Żeby oznaczyć wysokość barometru, odchylenie igły magnetycznéj, żeby zabrać trochę powietrza dla rozbioru chemicznego i rzucić wzrokiem na góry i płaszczyzny okalające! Szalony ksiądz! Inny, gdyby mu podobne dzieciństwo wpadło do głowy, to posłałby jakiego chudopacholskiego uczonego świeckiego, który niechby się tam za kilkatysięcy złotych drapał po urwiskach nad przepaściami!
Albo ten Tyndall włóczący się po Alpach! Czy nie mógłby lepiéj jechać do Hamburga, Baden-Baden lub Monaco, albo téż do Paryża, i przepędzać tam czas jak pan Bóg we Francyi pomiędzy wonnymi i grzecznymi panami i szczebioczącemi a szeleszczącemi jedwabiem paniami? Po co chodzi do zagładą ziejących dolin, po co się pnie na karkołomne urwiska, po co drżąc od zimna sypia pod skałami? To wszystko dzieciństwo.
Ja nie chodzę po Tatrach dla robienia pomiarów, obserwacyj barometrycznych i magnetycznych, zbiérania okazów petrograficznych lub należących do fauny i flory tatrzańskiéj, — co jużby w umyśle nie jednych dało zupełną absolucyą — ja chodzę jedynie tylko dla najdziecinniejszego z dziecinnych powodów, — dlatego, że mi to robi przyjemność. Ja lubię koczować śród nieznanych dekoracyj, dać się przytłaczać nawałowi wrażeń, służyć za pastwę wichrowi trzepoczącemu połami méj odzieży jak chorągiewką, bujać się na kosodrzewinie, być spragnionym mléka i chleba, grzać się przy czerwoném ognisku i zawisać na skrawku lub na pęczku trawy nad przepaścią.
Jak przyjemnie jest módz powiedziéć komuś strasznemu — ja się ciebie nie boję — i dowieść mu tego. Dlatego lubię przepaści. Przytém pragnąłem je dawno poznać dla porównania. Gdym się wyrwał z powijaków szkolnictwa i samodzielnie myśléć zacząłem, nieraz mój umysł zapuszczał się w ciemne bezdnie zagadek świata i życia, i nieraz błądziłem ponad otchłaniami uczuć. Czy przepaści gór są także tak bezmierne? Chciałem je poznać. Otóż stoję nad niemi. Jakże są płytkie, drobne, bezpieczne i słabe w porównaniu z tamtemi!
Lubię i dlatego wdzierać się na wyniosłe i przepadziste szczyty, że niekażdy na nie wedrzéć się może. Dogadza to mojéj miłości własnéj: ja bowiem posiadam miłość własną, choć jéj inni ludzie, np. krytycy, nie posiadają. I nie dlatego zadowolnioną jest moja miłość własna, że byłem tam gdzie inni nie byli, ale dlatego że należę do grona tych nielicznych co byli.
Większość ludzi nie ma téj miłości własnéj, nie pojmuje jéj i u innych nie uznaje. Nie lubi także, aby wyjątki wdzierały się na miejsca niedostępne, bo to jest przeciwne niwelacyi. Drwi sobie po cichu z tego kto wieniec pierwszeństwa osiągnął na igrzyskach, z tego kto cieśninę kaletańską przepłynął i kto piérwszy stanął na niedostępnym szczycie, a jednak gdy się komu z téj większości uda przypadkiem pojechać koleją na Rigi, lubi o tém rozprawiać że był na wysokiéj górze... Niech mi więc wolno będzie rzucić skromne a nieśmiałe pytanie, czy ta niechęć do wdzierania się na szczyty nie przypomina niedojrzałych winogron?
Nie wierzę, że istnieje choć jeden człowiek, któregoby rzeczywiście wysokie szczyty nie nęciły. Pragnienie to jest nam wrodzone. Człowiek chciałby widziéć jak najwięcéj za jednym rzutem oka i dlatego wież miejskich i pagórków na wsi nigdy w swéj wędrówce nie opuści. Jestto identyczne z pragnieniem widzenia i poznania jak najwięcéj. Człowiek lubi także pokonywać trudności i okazywać odwagę śród niebezpieczeństw — a przynajmniéj lubi się za takiego wydawać. To wszystko jest mu wrodzone, a jeśli lenistwo lub brak sił i zręczności każą komu mówić inaczéj — to doprawdy przychodzą na pamięć niedojrzałe winogrona.
Lubię dla jeszcze jednéj przyczyny wdzierać się na wysokie stanowiska, które utworzyła przyroda. Używam w takim razie wszelkiéj swobody działania. Pytam się tylko swych nóg i rąk i oka, czy wolno mi czy nie wolno wstąpić na nie. Zależy to jedynie i wyłącznie tylko od moich zdolności. U stóp góry nikt nie zapyta się mnie czy mam paszport, nikt mnie nie zawróci z połowy drogi, gdy na pytanie czy w moich żyłach płynie krew niebieska odpowiem odmownie; nikt mnie nie zagabnie jakiéj jestem religii, jakich pojęć filozoficznych. Tam się nikt o to wszystko nie zapyta, tam mnie nikt nie zagabnie za czyją przychodzę protekcyą. Gdy stanę pod Łomnicą, istnieją dla mnie tylko trudy i moje zdolności. Nikt mnie nie wyprzedzi kto będzie miał mniéj siły ode mnie, choćby był zaopatrzony we wszelkie przywileje świata... Tam panuje nieograniczona swoboda. Nikt mi téż nogi nie podstawi, dla tego żebym i ja obok niego cząstki miejsca na szczycie nie zajął. I jeszcze jedno mnie nęci. Na szczytach martwych, śród przepaści, najznakomitszy arystokrata, mogący swój ród wywieść aż z czasów epoki trzeciorzędowéj, spójrzy bratnio w oczy temu który dopiéro wczoraj został z gliny ulepiony, i piérwszy raz na tym wyniosłym ołtarzu, przed obliczem natury, poczuje w sobie „czystą treść człowieka“. Tam ludzie stają się ludźmi. Ah, tak, bo śród tych gór martwych i niegościnnych wieje tak ludzka atmosfera... Tyndall wyrzekł prawdę: „powietrze górskie ma w sobie coś umoralniającego; góry tryskają zarodkami rozumu i uczuć szlachetnych.“






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Bronisław Rajchman.