<<< Dane tekstu >>>
Autor Elwira Korotyńska
Tytuł Wyprawa po grzyby
Pochodzenie Wesolutki światek dla grzecznych dziatek
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1938
Druk Zakł. Graf. „FENIKS“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYPRAWA PO GRZYBY.

Państwo Sypniewscy mieli czworo miłych i dobrych dzieci.
Zosia, Hela i dwaj braciszkowie: Zygmuś i Jurek, od dziecka mieszkali w mieście i nie mieli pojęcia o lesie i o tem, jak rosną grzyby, jak się je zbiera i które z nich są jadalne a które trujące.
I, jeśliby ktoś żartem powiedział, iż rosną one na krzaku lub na drzewie, uwierzyłyby temu napewno i dziewczynki, i chłopcy.
Razu pewnego obiecali im rodzice, iż latem pojadą na wieś. Ach! cóżto była za radość! A najbardziej cieszono się z tego, iż będzie się zbierało grzyby. Dużo ich jest w lesie, uzbierają więc całe kosze i ususzą na zimę. Doczekać się lata nie mogły.
Przyszło lato, piękne słoneczne, zazieleniły się ogrody i parki, zapachniały choiny i świerki w lesie.
Jechały dzieci rozradowane, szczęśliwe, jedną tylko myślą przejęte, iż wyprawią się do lasu na grzyby i przez kilka godzin zbierać je będą.
W końcu czerwca stara piastunka, która czuwała nad kochaną czwórką oznajmiła wieść bardzo radosną, iż w lesie ukazały się grzyby.
Tejże chwili porzuciły dzieci swe zajęcia: rysunki, książki, zabawki — w kąt poszły.
Gwar, nawoływania, nieopisany hałas, zaległy dziecięcy pokój. Zjawiła się i matka, pytając, co się stało?
— Grzyby! grzyby są w lesie! — wołała Zosia, — Niania nam to oznajmiła. Mamusiu, jakto świetnie!
— Mamusiu, czy jutro rano pójdziemy? spytał Zygmuś, niecierpliwie oczekując odpowiedzi.
— Naturalnie, iż pójdziemy! — uprzedził matkę najstarszy Jurek — nie będziemy się przecież wybierać przez cały tydzień!
Jurek był zupełnem przeciwieństwem Zygmusia. O ile młodszy braciszek lubił, aby wszystkie jego zamiary spełniane były z wiedzą i pozwoleniem rodziców lub starszych, o tyle Jurek lubił być samodzielnym i nie czekać na decyzję dorosłych.
— Czy pójdziemy sami? — spytała Helenka.
— Naturalnie! — odpowiedział Jurek, — kto idzie do lasu po grzyby, niepotrzebna piastunka.
— Mamusiu, czy będziemy mogli iść sami do lasu? — spytał Zygmuś.
— Możecie, — odpowiedziała matka — nie zagłębiajcie się tylko daleko, żebyście nie zabłądzili.

— Ależ, mamulu, nie pojmuję jak można zabłądzić! Nie jesteśmy już niemowlętami i w największym nawet lesie nie zbłądzimy napewno — rzekł Jurek.

— Nie rozumiem, jak można zmylić drogę, — odezwała się Helenka. — Las jest na południe; aby dojść do domu z powrotem, trzeba iść w północnym kierunku i wszystko będzie dobrze.
— A jeśli dzień będzie pochmurny, w jaki sposób rozpoznasz południe i północ? — odparł Zygmuś!
— Jak?... Ależ jutro będzie piękna pogoda!
— I w pochmurny dzień można rozpoznać gdzie północ i gdzie południe. Nie zmylimy drogi napewno.
Las, do którego się dzieci tak wybierały, oddalony był od ich domu o pół wiorsty, a długości miał od pięciu do sześciu wiorst. Trudno więc było zabłądzić, ale trzeba wziąć pod uwagę, iż dzieci nie miały pojęcia o lesie, mogło się więc było zdarzyć coś nieoczekiwanego przy najlepszej nawet znajomości stron świata. Przytem prawie zawsze, pierwsza wyprawa jest nieudana. Zobaczymy, jak będzie.
Pierwszą sprawą, która wywołała niezgodę między dziećmi była potrzeba zabrania ze sobą koszyka do mających się uzbierać grzybów.
Zwrócono się do starej piastunki, z prośbą o dostarczenie tego koniecznego przedmiotu.
— A gdzież ja te kosze znajdę? Skąd tak zaraz je wezmę — gderała staruszka z dziwnym spokojem, bez pośpiechu.
Trzeba było je przywieźć ze sobą, a teraz skąd brać będę?...
— Ależ nie możemy tak iść z pustemi rękami po grzyby! — uniosła się Zosia. —
— Trzeba je znaleźć koniecznie!
— Poszukam... — spokojnie odpowiedziała piastunka, — jeśli znajdę, przyniosę — dodała wychodząc z pokoju.
— Niedobra! — szeptem wymówiła Zosia.
— Nieużyta stara!...
— Znajdzie napewno! — zapewnił Jurek, —
Wybierajcie się prędzej! Im wcześniej tem lepiej!
Dzieci zaczęły się ubierać w leciutkie sukienki i garniturki noszone w mieście, gdy wychodziły do kościoła lub na spacer, Helenka zabrała nawet parasolkę.
— Zostaw parasolkę! — poradził jej Zygmuś —
Do czego ci ona potrzebna?
— Ani myślę! — odpowiedziała dziewczynka, — może być deszcz, a i słońce dokuczy.
— Jak uważasz, zgodził się Zygmuś.
Wkrótce przyszła niania dźwigając ogromną, na półtora ćwierci kartofli, kobiałkę.
— Macie dzieci, — rzekła — innej niema.
— To dla mnie! — zawołała Zosia, — chwytając kobiałkę.
— Nie! to będzie dla mnie! — zaprzeczyła Helenka. — Patrzcie jaka mądra, wszystko dla niej!
— Nie sprzeczajcie się, — wtrąciła się staruszka — niema o co się kłócić, wystarczy jedna kobiałka dla wszystkich.
— Ależ! — zaprzeczył Jurek, — cóżto? z każdym grzybem iść mamy do Zosi? Ani mi to w głowie... Przynieś dla każdego zosobna.
Niania przyniosła trzy takiejże wielkości koszyki i chytrze uśmiechając się podała dzieciom.
— No, chodźmy! — zawołała Zosia — jesteśmy już gotowi.
— Idźmy! idźmy! — przywtórzyli Jurek i Hela.
— Mamusiu, czy możemy już iść? — spytał Zygmuś.
— Idźcie z Bogiem dzieci, ale nie dokuczajcie, nie sprzeczajcie się, bądźcie grzeczne.
Wyszły dzieci z domu, pędem biegnąc do lasu.
I oto ukazał się przed zachwyconemi oczami dzieci cichy, tajemniczy, zielony las, pełen śpiewającego ptactwa, zwierząt, owadów i roślin. Jakżeż było tam pięknie;
Dzieci szły milczące i zadumane, dźwigając ogromne kobiałki z ręki na rękę przekładając ten zbyteczny ciężar.
— Jednak te koszyki, — zauważył Zygmuś, — nie tylko są za wielkie, lecz i za ciężkie.
— Mój koszyk wcale nie za ciężki, — powiedział Jurek, — przenosząc koszyk z jednej ręki na drugą.
Wszedłszy w środek lasu, zastanawiać się poczęto nad tem, czy mają iść razem, czy oddzielnie i postanowiono trzymać się blizko siebie i od czasu do czasu hukaniem dawać znać o sobie.
Szły dzieci, jakieś dziwnie przejęte powagą lasu i chwilami zadumane zapominały, iż przyszły w celu zbierania grzybów. Przypominały im tylko od czasu do czasu dźwigane kosze, od których drętwiały im ręce.
W pewnej chwili rozległo się wołanie Helenki: — Grzyb! mam grzyb.
Rzuciły się dzieci ku niej, zazdroszcząc jej szczęścia. Ale w ślad za tym radosnym okrzykiem, rozległ się głos pełen bólu i strachu.
Przybiegłszy do niej ujrzały Helenkę, w jednej ręce trzymającą ogromnego muchara, podczas gdy z drugiej sączyła się krew.
— Co ci się stało? czego płaczesz? — wołała Zosia.
— Żmija... żmija ugryzła... och! ach!
— A czyś ją widziała? — pytał Jurek.
— Nie, nie widziałam, ale wiem, że to ona...
— Co począć? — pytał blizki już łez Zygmuś.
— Nie bójcie się, to nie żmija, — uspokajał Jurek, — żmija wpuszcza jad, nie gryzie...
— Gdzież ona ciebie ugryzła? — pytała Zosia, — przestań już płakać!
— Tutaj pod tym krzakiem... — odpowiedziała łkając Helenka, — brałam grzyb, a ona mnie złapała za rękę!
Zajrzała Zosia z Jurkiem pod krzak i żmiji nie było, ale zato igły jałowca były bardzo ostre i mogły zranić do krwi rękę dziewczynki. Postanowiły dzieci przemyć okaleczone rączki, i zawiązać chusteczką od nosa. I po znalezieniu źródełka, to uczyniły.
Przed wyszukaniem jednak wody zostawiono pod krzakiem kobiałki, mając zamiar wrócić po nie wkrótce i zabrać.
Żałowała bardzo Helenka zostawionego w kobiałce grzyba, nie wierząc, iż był trujący.
— Nazywacie mój grzyb niejadalnym, dlatego, żeście go sami nie znaleźli, — broniła muchara Helusia.
Szły dzieci dalej, przedzierając się przez ostre krzewy i zarośla. Sukienki dziewczynek i ubranka chłopców w wielu miejscach były podarte, ręce od kolców podrapane, a zmęczenie i głód dawały się we znaki. Ale nikt do tego przez czas jakiś nie chciał się przyznać.
Grzybów nigdzie nie było, postanowiono zabrać koszyki i wracać do domu.
Zawrócono z powrotem, ale o znalezieniu kobiałek nie można było marzyć, postanowiły więc dzieci bez nich iść do domu, nie mając sił do szukania niczego po lesie.
Nowy zawód! Zdawało się, iż to łatwo znaleźć drogę do domu, tymczasem okazało się, iż jest inaczej.
— Zabłądziliśmy, — pierwszy odezwał się Jurek, — teraz nie wiem doprawdy, jak iść, w którą kierować się stronę.
— Dlaczegóż więc chciałeś kierować całą wyprawą i obiecałeś nas doprowadzić do domu? — pytała się oburzona i przerażona Zosia. — Nie trzeba obiecywać, nie znając drogi.
Jeść mi się chce, głodna jestem! — pierwsza przyznała się do tego Helenka.
— Ja także jestem bardzo zmęczony i głodny, — potwierdził Zygmuś.
— Cicho, cicho, wyrzekanie nic nie pomoże, chodźmy do domu. Iść będziemy w przeciwną stronę i dojdziemy, — uspokajał Jurek.
Ale powiedzieć łatwo, a wykonać trudno, zwłaszcza, gdy się jest w lesie poraz pierwszy.
Wszystkie ścieżki były jednakowe, a że było ich kilka, niewiadomo, która prowadzić miała do domu.
Co weszli na którą drożynę wracali, nie widząc jej końca i nie mogąc dotrzeć do wsi, do której dążyli.
Jak żałowały dzieci, iż nie znając lasu wybrały się do niego same, wskazywały ich smutne twarzyczki i głębokie zaniepokojenie.
Nietylko bowiem głód i zmęczenie dokuczały biednym dzieciakom, bały się też i matki, która, choć była samą dobrocią, mogła się słusznie pogniewać za podarte ubranie i pozostawione w lesie kobiałki.
Szły więc dziewczynki, szli chłopcy ze spuszczonemi głowami, jak winowajcy, nie wiedząc jak dotrzeć do domu.
Po godzinnem błądzeniu, ujrzały dzieci brzeg lasu i wkrótce weszły na pole.
Uzbroiwszy się w męstwo, szła nasza czwórka ku domowi, z jednej strony szczęśliwa, że znalazła drogę do najmilszej swojej siedziby, z drugiej strony niespokojna, co powie matka i zawstydzona nieudaną wyprawą po grzyby.
Podchodząc do domu spotkały dzieci matkę, która, wyszedłszy na spotkanie, uśmiechnęła się jakoś dziwnie, patrząc na swe zawiedzione pociechy.
— Zmęczeni jesteście? — pytała zwykłym spokojnym tonem. — I wygłodziliście się? Prawda?
Żadne z dzieci, nawet Zygmuś, nie odpowiadało na to pytanie. Głowy wszystkich opuściły się jeszcze niżej ze wstydu.
W kwadrans potem siedziały już przebrane za stołem i z niebywałym do tej pory apetytem zajadały zupę, która smakowała im nadzwyczajnie.
Matka, udając, iż jest czemś bardzo zajęta, przyglądała się jedzącym, uśmiechając się pobłażliwie. Piastunka tylko była urażona tem, iż zostawiono kobiałki, gdyż patrzała na dzieci z wyrzutem.
Taka była pierwsza wyprawa po grzyby.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Elwira Korotyńska.