Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.

Rozczarowanie — nowe straty.

Pan Bal stał oniemiały, zbladły, zamyślony przed stolikiem na którym widać było rozłożony list Hubki, Parciński nieco opodal ze spuszczoną głową i zafrasowaną twarzą, poglądał to na to pismo, to na gospodarza, ale widocznie zajęty czem innem i roztargniony.
Oba chwilę milczeli.
— Cóż pan na to? spytał z westchnieniem nareszcie kupiec.
— Jest to nic więcej jak skutek pańskiej powolności, odparł Tomasz, nie chciałeś pan procesu o dyferencją, widziano że łatwo na panu wymódz co kto zamarzy, i oto nowa pretensja.
— Ale jakże może być żeby to było zatajone przy sprzedaży?
— Z tego co wiem o kupnie i sprzedaży najłatwiej to być mogło, pan nabywałeś z zupełnem zaufaniem, a sprzedawano mu bez sumienia.
— Ależ mówią że bank dowodzi iż długów nie ma.
— Jest to po części prawda, rzekł Parciński, ale tylko po części. Wiemy jak się robią po aktach kwerendy i wydają świadectwa. Bank w żadnym razie stracić nie może, jakikolwiek będzie stan majątku, cała rzecz że dług obcy pójdzie po bankowym.
— Ale na Boga, jakże się da utaić dług dwóchkroć sto tysięcy, z zaległemi od tak dawnych czasów procentami!!
— W istocie to dziwna, ale niemniej tak jest; proces był zarzucony, ubodzy Mylińscy milczeli i byliby się nie upomnieli nigdy, gdyby w panu Hubce nie znaleźli protektora.
Pan Erazm załamał ręce, przechadzał się zachmurzony, ruszał ramionami, myślał i nie wiedział co począć.
— Nie cierpię procesu! rzekł po chwili.
— Stracisz więc pan majątek, bo to coś już zapłacił, coś przyjął długiem i co jeszcze dać wypadnie, dwa razy przejdzie wartość jego.
— Ale to być nie może! co tu począć? co tu począć? co obmyśleć? powtarzał niecierpliwy dziedzic Zakala. To musi być fałszywa pretensja, spisek na mnie, łapka jakaś... tego zataić Sulimowski nie mógł! Nie wierzę w taką niepoczciwość! byłby ostatnim łajdakiem.
— Cha! cha! sucho się rozśmiał Parciński, widać żeś pan w życiu z poczciwymi tylko ludźmi miał do czynienia, u nas prawie jednego nie ma majątku, któregoby nie sprzedano z zatajonym wilkiem. Tak się nazywa technicznie tego rodzaju interes. Nie mamy co myśleć dłużej, ja natychmiast jadę do miasta powiatowego, sam kwerendę zrobię w aktach, naradzę się z prawnikami, a dopiero coś postanowić będzie można. Na ślepo działać niepodobna. Wypadłoby posłać i do Sulimowskiego.
— Ten słyszę na śmiertelnej pościeli, odparł kupiec; nie godzi się zatruwać mu ostatniej godziny, może chwili pojednania z Bogiem. Jedź pan i powracaj co najrychlej.
Stanisław był przytomny tej rozmowie; wspomnienie o Sulimowskim uderzyło go, myśl szybka przeleciała przez głowę.
— Zapewnie, rzekł, że posyłać kogoś do hrabiego byłoby nie w porę, ale z wieści sąsiedzkich trudno coś wiedzieć pewnego o jego stanie. Ja mógłbym pojechać sam, pod pozorem dowiedzenia się o jego zdrowie, a jeślibym uważał że się go zapytać można o interes, z wszelką delikatnością wspomniałbym o nim. Jeśli Sulimowski jest tak bardzo źle, przekonam się tylko i przyjadę napowrót.
— Jak ci się zdaje panie Tomaszu? spytał kupiec wahając się.
— Mnie się zdaje, że toby było nie źle, rzekł plenipotent, hrabia najlepiej objaśnić może, a pan Stanisław jeden potrafi w takich okolicznościach postąpić sobie jak wypada.
— Dziękuję ci za tę myśl, podstępując i ściskając syna, odezwał się pan Bal; wiem że nie lubisz Sulimowskich, wdzięczen ci jestem za tę ofiarę dla mnie.
Podziękowanie ukłuło Stanisława, czuł że na nie nie zasługiwał, zarumienił się i nic nie odpowiedział, ale z wielkiej radości począł się tak spieszyć z wyjazdem, że matka smutnie się aż uśmiechnęła.
Biedna matka! jej oczy widziały wszystko, serce czuło tak wiele, a tak mało co uczynić mogła! Wczorajsza rozmowa Lizi ze Strumiszem, od której Jan o mało nie oszalał i jeszcze chodził upojony, wzruszenie Stanisława, troski powszednie i straty niespodziane, obijały się o jej serce w ciszy i zdaleka powierzające Bogu losy całej rodziny.
Od Parcińskiego wiedziała już wcześnie o nowej sprawie grożącej Zakalowi, ale przed mężem, któremu trudno było się jej zwierzyć, nie dała poznać, że cierpiała już jak on, a może więcej od niego.
Taić się dłużej nie było podobna, a przyznać tak trudno panu Erazmowi. Ten ostatni cios dobijał go, trzymał się przeciwko oczewistości, walczył z niepodobieństwy, kłamał sam sobie, ale nareszcie przyszła chwila w której nie mógł już zaprzeczyć, że złote jabłko było jabłkiem męczeństwa, jabłkiem wygnania z raju, zawodem i ogromną tylko stratą! Jak owe owoce z nad jeziora martwego co się w popiół rozsypują gdy je do ust przybliżasz, złote jabłko hrabiów rozpadało się w proch. Nadzieje, rachuby, plany, marzenia żywota wiejskiego, swobody wiejskiej... wszystko to nikło... Gdy raz błona, zasłaniająca oczy biednemu poczciwemu starcowi spadła z nich, zobaczył jasno jak dalece zawiedzionym został, jak niegodnie oszukanym!
Najcięższa podobno do przebycia jest strata ostatniego w życiu złudzenia, w młodości siejem je jak młokos złotówki, pewni że skarb się nasz nie wyczerpie: ale oprzeć się na wątłej, na jedynej nadziei, zbudować na niej ostatnią lepiankę i ujrzeć ją rozwaloną, o! to nad wyraz boleśnie! To też stary nasz cierpiał srogo i litość brała nań patrzeć. A że nikomu winy nie mógł przypisać tylko sobie i swej łatwowierności, gryzł się nią w ciszy i trapił. Niepoczciwość ludzi co z niego korzystali, nie mogła mu służyć za wymówkę; nie powinien się był dać tak haniebnie oszukać, narazić losu dzieci, przyszłości, spokoju! Żal i upokorzenie szarpały jego sercem, uciekał od ludzi i łzy mu wytryskały na oczy.
— Stracone! powtarzał w duchu, wszystko stracone! wszyscy mieli słuszność, ja jeden byłem w błędzie do końca! A! ciężko to pomyśleć, żeby świat był jaskinią łotrów, a wszyscy co się podszywają poczciwością trudnili rozbojem! Ale stało się! potrzeba uczciwie oznajmić o tem Ludwice, żeby jej kto z boku usłużny nie nastraszył.
Chwiejąc się wszedł pan Erazm do salonu, zastał żonę, która troskliwem zmierzyła go okiem, ale nie śmiał ust otworzyć. Ile razy zebrał się na wyrzeczenie słowa, wstyd i boleść zamykały mu usta.
— Ludwisiu, rzekł nareszcie, pokazuje się żeś ty miała słuszność.
— W czem kochany Erazmie?
— Trochę, trochę miałaś słuszności co się tycze Zakala.
— Być może, to chyba przeczuciem. Ale zkądże ci to wyznanie? jeszcześ wczoraj tak był z niego szczęśliwy!
— Wczorajszy ten list mnie dobił.
— Cóż to było? zimno i umyślnie obojętną starając się pokazać, odezwała się żona.
— A! nowa pretensja! proces! i jeżeli się to okaże takiem jakiem nam przedstawiają, to podobno....
Nie śmiał dokończyć pan Erazm, cierpienie jego było nadto widoczne, żeby żona nie starała się na nie szukać lekarstwa. Uśmiechnęła się tylko.
— Mój Erazmie kochany, odezwała się bez widocznego wzruszenia, póki zapobiedz było można stratom, usiłowałam cię od nich ustrzedz, dziś gdy się spełniły, pozwól najprzód powiedzieć sobie, że dzieciństwem byłoby niemi się trapić.
Erazm, który się obawiał wymówek, może trochy przypomnień dawnego uporu, odetchnął słysząc te błogosławione wyrazy i pobiegł ucałować ręce żony.
— Jakto moje serce! zawołał przejęty wdzięcznością, ty mi nie będziesz tego wymawiała?
— Kiedyżem ci co wymawiała? spytała z wymówką kobieta. Stracim część majątku, no! to ją może Bóg da znowu zapracować dla dzieci, zresztą dla nich to co pozostanie dostatecznem będzie. Znieśmy to wesoło, i jak przystoi na chrześcjan... na sumieniuśmy spokojni.
Łzy dobyły się z oczów kupca, który poskoczył z radości, odzyskując w chwili całą swą żywość i gorączkę uczucia.
— O to, to lubię, o to mi żona! oto kobieta! serce, Ludwisiu, ołtarze ci stawiać! Ha! ogromny mi też ciężar spadł z serca, niech ci Bóg płaci! Stracimy wprawdzie grubo, ale Bóg łaskaw... kto wie, może jeszcze interes się da skończyć lepiej niż się spodziewam.
— Ale powrócim do Warszawy? z uśmiechem spytała korzystając z usposobienia pani Balowa.
Pan Erazm skrzywił się.
— Jakże chcesz serce! okrutny wstyd!
— Co za wstyd?
— O! jużciż pozwól, wzięli mnie starego wróbla na plewę!
— Kto o tem będzie wiedział?
— Wszyscy! ręczę ci.
— Ale przynajmniej na zimę, Erazmie.
— A! na zimę nie mówię, to dobry ton.
Żona westchnęła po cichu, chciała daleko więcej mówić, ale jak przed chwilą mąż, ona teraz nie wiedziała od czego począć, a musiała korzystać z wypogodzonego czoła, które wkrótce lada co zachmurzyć mogło.
— Czy Staś pojechał? spytała.
— Przed pół godziną, alboż się z tobą nie pożegnał?
— I owszem, poczciwy chłopiec! dopiero tu na wsi przekonałam się jak do mnie przywiązany.
— A! a! dodał po chwili, i w tem mi się nie udało. Śliczny los gotowałem mu w myśli, chciałem go uczynić panem jak byli jego przodkowie, od razu trafiała się jedyna przewyborna okoliczność, bo hrabia oświadczył się niejako, że dałby był córkę za niego. Kolligacja z pierwszemi domami, pozycja socjalna wysoka. Nieszczęściem ten hrabia podobno nie ciekawe człecze. Nie wiem czy już drugą taką partję znajdę dla niego.
— O! najłatwiej. Ja nawet już wiem jednę.
— Ty?
— Ja!
— No proszę! a i ty o tem myślałaś? patrzajcie! powiedz-że mi kto to przecie? znasz tę pannę?
— Nie.
— To zagadka; któż to taki?
— Blizka krewna Sulimowskich.
— Bogata? cicho szepnął pan Bal.
— Zupełnie uboga.
— No! ale parentela? dodał kupiec.
Ludwika rozśmiała się. — A! mój ty drogi marzycielu, zawsze ze swojem.
Bal spuścił głowę jak winowajca. — No, no! nie śmiej się ze mnie.
— Jest i parentela, jak ty nazywasz, odpowiedziała żona, kiedy blizka krewna Sulimowskich, tak blizka, że ją ten hrabia majątku pozbawił procesem z jej dziadem.
Pan Erazm w tej chwili przypomniał sobie opowiadanie w drodze, historją podstolego, wmięszanie się Stanisława i uderzył się po czole.
— Jestem w domu! rzekł, słyszałem o tem, ale to coś bardzo ubogiego.
— Za to trudno zacniejszej kobiety, zawołała żona.
— A zkądże o tem wiesz?
— Najlepiej od Krombachów, w których domu jakiś czas przebywała.
— Ale zkądże ci ten projekt na prędce?
— Pozwolisz mi powiedzieć otwarcie?
— No! śmiało!
— Stanisław ją kocha.
— Jakim sposobem? podchwycił pan Bal podskakując po swojemu, bez mojej wiadomości, bez pozwolenia! kiedy? co? którędy? gdzież ją widział? jak się to stało?
Raz rozpocząwszy, niepodobna było taić dłużej, wszystko należało powiedzieć, i pani Balowa całą powieść poznania Konstancji i jej losów powtórzyć musiała.
Kupiec słuchał jej z natężoną uwagą, ale bez oznak zniecierpliwienia lub gniewu. Gdy skończyła, przeszedł się parę razy w milczeniu po saloniku.
— Ma szczęście chłopiec, rzekł, że to pięknie urodzona panienka, wybaczam mu to, jestem przekonany, że poczciwa krew do pańskiego dziecka go ciągnęła. Wielka jest siła krwi! dodał serjo; ale z drugiej strony wykroczył, rzekł z żywością. Pani wiesz jaka jest władza ojca i jak ją dawna szlachta szanowała. Jak to może być, żeby się syn kochał bez pozwolenia i myślał o pannie bez rodzicielskiego konsensu, cichaczem?
— Ależ proszę cię Erazmie, wszak rzeczy nie zaszły daleko, widzieli się, poznali i Staś nie śmiał jeszcze pomyśleć nawet!
— A! jeśli nie śmiał pomyśleć, chwytając za słowo z radością przerwał kupiec, to co innego! to co innego! przebaczam i zobaczymy. Hm! nie byłbym od tego, gdyby tylko panna mi się podobała, kolligacja piękna! Dziad był podstolim, krewni wszystkich hrabiów w Hrubieszowszczyźnie i ziemi chełmskiej! nazwisko poważne!
Na ten raz tak wiele była zrobiła pani Balowa, że się już więcej mówić nie odważyła, szczęśliwa z powodzenia, zamilkła. Bal chodził i dumał, a choć się przed sobą nie przyznawał do tego, a tem mniej przed żoną, wiadomość o tej kuzynce hrabiów bardzo go połechtała i poprawiła mu humor.
Wtem wszedł Strumisz.
— No panie Janie, natarczywo po swojemu zawołał kupiec przyskakując do niego, teraz na twojej głowie wszystko! Ratuj unie kochanku.
Jan, który nic jeszcze nie wiedział, bo tak był sobą zajęty, że się ani z Parcińskim, ani ze Stanisławem nie widział przed wyjazdem ich, stanął zdziwiony. Uśmiech tylko igrający na już wypogodzonej twarzy kupca cokolwiek go uspokajał, że ratunek żądany nie musiał być trudny.
— Co pan rozkażesz? spytał.
— Dasz mi pieniędzy! dużo a dużo pieniędzy!
— Wszystko co jest w tej chwili... ale na cóż?
— A! ba! ty nic nie wiesz?
— Nic.
— Spada na mnie nowy proces o dwakroć sto tysięcy, które może z procentami nawet będę musiał spłacić z Zakala.
— Możeż to być? nie dowierzając i oglądając się po wszystkich, zapytał Strumisz, pan o tem mówisz tak spokojnie?
— Chcesz-że żebym sobie angielską modą w łeb strzelił? śmiejąc się rzekł kupiec. Ja i moja żona jużeśmy to sobie wyperswadowali, że kilkakroć sto tysięcy djabli wezmą. Teraz panie Janie cała sztuka w tem, żebyśmy na poczciwym handelku odrobili co tu licho weźmie.
Jan się zastanowił.
— Nie jest to tak łatwo, rzekł powoli, ale z czasem. Dzięki Bogu że już pan przypuszczasz dalsze prowadzenie handlu.
— Ale ba! kiedy muszę! zawołał Bal — nie radbym, cóż gdy inaczej być nie może. — Wioska będzie drogo jak widzę kupioną zabawką, a handel da chleba kawałek, jedno drugiemu nie przeszkadza... No! poratujesz panie Janie?
— Możeż być żebyś pan tyle utracił?
— Najpodobniej! wzięli się do mnie ostro tutejsi prawnicy!...
— W takim razie ten od kogoś pan kupił, odpowiada.
— Na strasznym sądzie! przerwał Bal, przed którym lada chwila stanie. A jak ludzie mówią, z majątku pokrytego żony posagiem i umiejętnie przeszywanemi kawałkami spodniczki — nie starczy na długi nawet! Cóż dopiero na pretensje! Jeśliby nas przyciśnięto, kochany panie Janie, powiedz zkąd weźmiemy pieniędzy?
— Zkąd? tego nie wiem i poddać w tej chwili nie mogę. Moją radą byłoby, obrachować się dobrze, i Zakale po tylu stratach na łup wierzycielom oddać.
Pan Bal cofnął się, rzucił i krzyknął:
— Co Waćpan mi śmiesz radzić! z tego nigdy nic nie będzie! Ja, porzucić Zakale? Niech ono sobie będzie złe, szkaradne, niech stracę, ale tego wstydu sobie zrobić nie pozwolę! Niech choć umrę na wsi!
— Lepiej niech pan żyje, kiedy to dla niego tak konieczne, spokojnie odpowiedział Strumisz. Co się tycze reszty majętności państwa jawne jest, że bez sprzedaży w mieście takiego kapitału mieć nie możemy!
— O! na Boga! nie sprzedawajmy nic! przerwała pani Balowa, broniąc z kolei swojego.
— Kapitału na sam handel nam braknie, odpowiedział Strumisz — będziemy i tak mieli do wypłaty wekslów na sto tysięcy pewnie, a do czasu w którym one będą wypłacane, nie ściągniemy nad połowę potrzebnej sumy.
— Trzeba jednak coś poradzić, rzekł Bal.
— Albo wsi się wyrzec, albo jednego z domów w mieście.
— Za nic!
— Za nic! zawołali oboje państwo Balowie.
— W takim razie nie widzę sposobu wyjścia z tej trudności. Ale zdaje mi się, że to przedwczesny kłopot, bo nie pojmuję jak może kto być zmuszony płacić, czego nie winien.
— W istocie, po namyśle rzekł Bal, możnaby nie spieszyć się z planami, ale to mój stary zwyczaj, że na wszelki wypadek chcę być w gotowości.... Zresztą poczekajmy na Parcińskiego.
Nazajutrz dał znać pan Tomasz, że kilka dni zabawić musi w miasteczku i że mu niepodobna powrócić tak rychło jak obiecał i jak żądał pan Bal. Zniecierpliwiło to trochę kupca, który zwłok nie lubił, ale musiał czekać.
Tymczasem pobyt Strumisza z powodu samego interesu Mylińskich, o którym coś pewniejszego chciał wiedzieć kupiec nimby go wyprawił — opóźniał się coraz, a Jan, jak się łatwo domyśleć, nie spieszył do Warszawy... Nazajutrz po owej wieczornej rozmowie, Lizia wprawdzie była smutna i chłodna i trochę szyderska, ale to tak było naturalnem. I wieczorem znowu zeszli się przy matce u tego samego okna, jak gdyby kilkadziesiąt godzin nie dzieliły ich od tego dnia dla obojga pamiętnego, i poczęła się przerwana rozmowa, już śmielsza ze strony Jana, bojaźliwsza w ustach Lizi, ale będąca dalszym ciągiem tej wiecznej powieści kochanków, którą już tyle pokoleń głuchej opowiadało ziemi. — Gniewali się, godzili, smutnieli, rozweselali, mówili o wszystkiem a nie mówili tylko o sobie w istocie. Matka niekiedy przerywała im, mięszając się do cichych rozpraw, umyślnie może nie dozwalając jednym pędem zajść nazbyt daleko. Zresztą Strumisz pomimo ośmielenia, pomimo szczęścia które nań tak niespodzianie spadło, pełen był umiarkowania, obawiał się wygnania z raju i stąpał po nim z taką ostrożnością. Trochę wesołości, dowcipu, drobina szyderstwa wróciły trzpiotowatej dziewczynie, ale jak teraz jej szyderstwo było inne! jak przez nie dobywało się uczucie! jak była uroczą z tym żarcikiem któremu towarzyszył błysk oczek czarnych, błysk białych ząbków! Rzekłbyś figlarna Rusałka zwodnica, co się wychyliła z wody, wdziała sukienkę i zaplotła włosy, żeby pod tem przebraniem łacniej ludzi mitrężyć.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.