Złoto i krew/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Złoto i krew
Podtytuł W szponach czerezwyczajki. Powieść sensacyjno-szpiegowska
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
Tajemnicze zlecenie.

— Cóż to takiego? — zawołał z przerażeniem Korski.
W rzeczy samej, idący przed nim o kilka kroków mężczyzna, po pustym i ciemnym o tej wieczorowej porze placyku, nagle zachwiał się i runął.
— Cóż mu się stało? — powtórzył i szybko podbiegł do leżącego.
Nieznajomy był wysokim i dość tęgim człowiekiem, ubrany dostatnio, w kosztowne futro, a na jego palcach połyskiwały drogie pierścienie. Leżał teraz nieruchomo na ziemi, a tylko jego wargi wymawiały jakieś wyrazy z trudem.
— Co, panu? — zawołał Korski i pochylił się nad leżącym.
Ten otworzył oczy, spojrzał na Korskiego, poczem wybełkotał:
— Otruli mnie! Otruli... Spełnili swą pogróżkę!
— Któż pana otruł? — zapytał, coraz więcej zaniepokojony.
Lecz nieznajomy, którego twarz stała się tak blada, jak kartka papieru, nie dał wprost na zapytanie odpowiedzi, a cicho wyszeptał:
— Czuję, że za chwilę umrę! A nikt nie pomści nawet mej śmierci! Lecz ty, jeśli jesteś przyzwoitym człowiekiem, możesz mi oddać wielką usługę...
— Moje nazwisko brzmi Korski. Z zawodu literat — zawołał poruszony do głębi. — Uczynię wszystko, co pan mi rozkaże.
Konający obrzucił raz jeszcze badawczym wzrokiem Korskiego i wyszeptał:
— Pójdziesz natychmiast, ale natychmiast — na ulicę Kredytową... Pod numer 123... Tam zamieszkuje na pierwszem piętrze pani Czukiewiczowa... Wymienisz jej dwie cyfry... 23 i 15... Będziesz pamiętał... 23 i 15...
— Tak... tak... — powtórzył zdumiony — 23 i 15... Czy ta pani zrozumie?
— Doskonale zrozumie! — teraz Korski spostrzegł dopiero, że nieznajomy przemawia wybitnie cudzoziemskim akcentem. — Zrozumie... Grozi jej ogromne niebezpieczeństwo... Spełnisz mą prośbę?...
— Spełnię!...
— Jedno tylko jeszcze... — wargi mężczyzny poruszały się coraz powolniej, a głos brzmiał cicho. — Jedno... Nachyl się bliżej...
Korski, aż ukląkł na ziemi i przyłożył do jego ust swe ucho.
— Jedno... — tamten ledwie z siebie wyrzucał wyrazy. — Ani słówka nie szepniesz... o tem... nikomu... A zwłaszcza... Policji!...
— Policji?
Korski, zdumiony tajemniczem zleceniem, zawahał się chwilę, lecz nie chcąc drażnić umierającego, oświadczył:
— Przyrzekam!!!
— Ach, więc.... — wymówił tamten i nie dokończył zdania.
Drgnął jeszcze kilka razy, oczy mu zaszły bielmem. Skonał.
Korski powstał z klęczek i oszołomiony wypadkami, spozierał na stygnące zwłoki, gdy wtem rozległ się obok niego głos:
— Co tu zaszło? Zbrodnia?
Drgnął i odwrócił się. Obok stał posterunkowy, który zjawił się niespodzianie.
— Pan ten — wyjaśnił Korski — szedł przedemną i nagle upadł! Gdy zbliżyłem się, aby go podnieść, umarł!
— Ciekawe! — mruknął policjant. — A gdy pan nachylał się nad nim, nic nie mówił do pana?
— Owszem! Że go otruto!
— Otruto! Więc zbrodnia! Więcej nic nie nadmienił?
Korski zmieszał się na chwilę.
— Nic, nic! — odrzekł. — Bełkotał jakieś słowa bez związku... Dobrze ich nie pojąłem.
Skłamał i wnet żałował, że kłamie, lecz obecnie już cofać się było zapóźno.
Tymczasem policjant, nachyliwszy się z kolei nad zwłokami, badał zawartość kieszeni zmarłego. Wyciągnął paczkę banknotów, zawierającą znaczniejszą sumę, złoty zegarek i jeszcze jakieś drobiazgi.
— Hm!... — mruknął nagle. — Niema ani paszportu, ani papierów! Trudno będzie natychmiast ustalić tożsamość!
— Dziwne! — bąknął Korski.
— Nie ustali się dziś, to ustali się jutro! — oświadczył policjant. — Zaraz wydam zarządzenia, aby zabezpieczyć zwłoki...
— Czy jestem jeszcze potrzebny?
— Chwilowo, nie! — odparł posterunkowy. — Później, u sędziego śledczego! Zechce pan tylko pozostawić mi swe nazwisko!
Korski pośpiesznie wyciągnął paszport i wypełnił tę formalność. A gdy posterunkowy poczynił odpowiednie zapisy w swym notatniku, uchylił kapelusza i odszedł.
Teraz dopiero znalazł się naprawdę, w duchowej rozterce. Co znaczyło tajemnicze zlecenie, owa obawa przed władzami i w jaką niezrozumiałą przygodę on się wplątał? Kim była ta pani Czukiewiczowa i jaki ukryty sens zawierały kabalistyczne liczby 23 i 15...
Lecz, skoro zataił ten szczegół przed władzami, należało już brnąć do końca. Pójdzie natychmiast na tę Kredytową, a jeśli cała sprawa wyda mu się podejrzaną, zawsze będzie miał dość czasu, aby o wszystkiem szczerze wyznać sędziemu śledczemu.
Placyk, na którym miał miejsce tragiczny wypadek, trawiony ciekawością, postanowił wskoczyć do pierwszej napotkanej taksówki, chcąc tam co rychlej się znaleźć.
— Na Kredytową!! — zawołał, wsiadając do samochodu i zatrzaskując drzwiczki za sobą. — Tylko, prędko.
Rzucił się na siedzenie, lecz w tejże chwili z jego piersi wydarł się okrzyk przerażenia.
— Kto tu?
Pojął, że w nieoświetlonem aucie nie znajduje się sam. Jakaś mocna ręka pochwyciła go za gardło, a druga błyskawicznie przytknęła chustkę do twarzy.
Daremnie szarpnął się kilka razy. Poczuł mdły i słodki zapach, od którego ogarniała wielka niemoc... Przestał się bronić, zemdlał...
Kiedy Korski rozwarł oczy, stwierdził, że znajduje się w słabo oświetlonej izbie. W jakiemś podziemnem pomieszczeniu, zapewne, bo nigdzie nie było widać okien, a oświetlała je tylko, wysoko umieszczona pod sufitem elektryczna lampka. Urządzenie izby stanowił drewniany stół, kilka krzeseł oraz obita ceratą kanapka, na której leżał Korski.
Po pokoju chodził wielkiemi krokami wysoki mężczyzna, którego twarz przesłaniała czarna maska. Spostrzegłszy, że Korski powraca do przytomności, zbliżył się do kanapki i dość uprzejmie wymówił:
— Bardzo nam przykro, że musieliśmy w ten sposób postąpić z panem! Lecz, nie było innej rady! A co dalej nastąpi, zależy wyłącznie od pana!
Korski zerwał się ze swego miejsca.
— Co to wszystko ma znaczyć? — zawołał z gniewem. — Zbójeckie napady w śródmieściu! Proszę mnie, natychmiast, uwolnić.
— Może i uwolnimy! — odparł spokojnie zamaskowany nieznajomy. — Lecz wprzódy pragnę zadać parę zapytań!
— O co?
Z pod maski, świdrujące oczy nieznajomego wpijały się uporczywie w twarz ofiary.
— Co panu mówił — zabrzmiał ostry głos — ów mężczyzna, który upadł na placyku, zanim skonał!
Korski drgnął i zrozumiał. Dopiero rozpoczynała się przygoda i co miało oznaczyć tajemnicze porwanie.
— Nic nie mówił! — odparł przezornie.
— Nic?
— Oczywiście! Bo kiedym się nachylił nad, już nie żył!
— Hm... hm... — zauważył nieznajomy drwiąco. — To czemuż kazał pan się wieźć na Kredytową? Czy nie do niejakiej pani Czukiewiczowej?
Zapytanie to padło tak nieoczekiwanie, że Korski poczerwieniał gwałtownie.
— Nie znam takiej osoby! — wymówił, starając się zachować spokój.
— Nie zna pan? — wyrzekł tamten. — Możliwe! Ale jechał pan do niej, aby zakomunikować jakieś zlecenie! Czy wolno się dowiedzieć, na czem ono polega? Radziłbym być z nami szczery, bo nowe kłamstwa pociągną dla pana niemiłe konsekwencje!
— Jakie?
— Niezbyt przyjemne!
Korskiego porwała pasja.
— Dość tej komedji — wykrzyknął. — Tych błazeńskich masek i głupich zapytań! Zastraszyć się nie dam...
Zamaskowany mężczyzna roześmiał się głośno i klasnął w dłonie. Na progu wnet ukazał się inny mężczyzna, również zamaskowany.
— Słuchajno! — rzekł pierwszy do tamtego drwiąco — Ten ptaszek nie chce śpiewać, a nawet nam grozi! Przynieś, nasze zabaweczki, które mu przemówią do rozumu!
— Zabaweczki!
— Rozżarzone żelazo! A później go zwiążemy i ściągniemy mu buty!
— Łotry! — zawołał Korski.
Wykrzyknik ten nie uczynił na obecnych najmniejszego wrażenia.
— Wymyślaj, ile chcesz! — mruknął pierwszy mężczyzna, który zadawał zapytania i skinął na drugiego.
Obaj rzucili się na swą ofiarę.
Choć, Korski już nieco przygotowany był na ten atak i zdążył uskoczyć do kąta izby, nie pomogło mu to wiele. Osłabiony narkotykiem, nie mógł stawić skutecznego oporu, dwum atletycznie zbudowanym i daleko silniejszym przeciwnikom — i rychło legł związany, z powrotem na ceratowej kanapce.
— Zbóje! Zbóje! — powtarzał, w bezsilnej złości.
Lecz mężczyźni, jakby nie zwracali na niego uwagi. Wyszli, na chwilę, do sąsiedniej izby, a gdy powrócili, w ręku jednego z nich widniał rozpalony do czerwoności żelazny pręt.
Drugi przyskoczył do Korskiego i nie trwało sekundy, gdy ściągnął mu obuwie.
— Gadasz? — znowu zapytał.
Korski, nie był lękliwy, a miał taki charakter, że zacinał się podwójnie, w obliczu niebezpieczeństwa.
— Powtarzam wam, że nie mam pojęcia czego odemnie chcecie...
— Nie kłam! Nie ukrywaj!
Korski, w milczeniu odwrócił głowę.
Myślał, w jak straszliwej sytuacji, niespodziewanie się znalazł, przez obcego, zgoła nieznanego mu człowieka. Myślał i o swej narzeczonej, jasnowłosej Jadzi, która go niespokojnie oczekuje, pewnie od godziny i nie wie, co się z nim stało.
— Trzeba być szaleńcem, żeby tak postępować, jak ty postępujesz! — mówił pierwszy, zamaskowany mężczyzna. — Nawet nie wiesz, o co chodzi, a bawisz się w bohaterstwo! Na co, próżno, szukać guza...
Korski milczał.
— Szkoda czasu! — warknął drugi. — Łagodnością nic nie wydobędziesz z niego! Zaczynamy...
Rozpalony do czerwoności pręt od którego szedł dym i żar, zbliżał się w kierunku obnażonych nóg Korskiego.
Dotykał ich prawie...
— Ach! — rykął Korski, nieludzkim głosem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.