<<< Dane tekstu >>>
Autor François-René de Chateaubriand
Tytuł Z „Atali“
Pochodzenie Antologja literatury francuskiej / Chateaubriand
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Całość jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „ATALI“.[1]

Puszcza roztaczała przed nami swą bezkreślną samotnię. Niedoświadczeni w życiu leśnem, zbłądziwszy z właściwej drogi, idąc naoślep, jakiż los gotowaliśmy sobie?
Atala sporządziła mi płaszcz z wnętrznej warstwy kory bukowej, byłem bowiem prawie nagi. Uszyła mi mokassyny ze skóry piżmowca, przy pomocy igły jeżozwierza. Ja nawzajem troszczyłem się o jej ubiór. To kładłem jej na głowę wieniec z niebieskich malw, które znajdowaliśmy po drodze, na opuszczonych indyjskich cmentarzach; to sporządzałem jej naszyjniki z czerwonych ziarn azaleji; później uśmiechałem się, spoglądając na jej cudną piękność.
Kiedy napotkaliśmy rzekę, przebywaliśmy ją na tratwie lub wpław. Atala wspierała się ręką na mem ramieniu, i, jak dwa wędrowne łabędzie, pruliśmy samotne fale.
Często, w czas wielkich upałów, szukaliśmy we dnie schronienia pod mchami cedrów. Prawie wszystkie drzewa Florydy, a w szczególności cedr i zielony dąb, pokryte są białym mchem, który schodzi od gałęzi aż do ziemi. Kiedy w nocy, przy świetle księżyca, ujrzycie na pustej prerji samotną ijozę, przybraną tą draperją, zda się wam iż widzicie widmo, wlokące za sobą długie zasłony. Obraz niemniej jest malowniczy w dzień; tłum bowiem motyli, błyszczących muszek, kolibrów, zielonych papug, lazurowych sojek czepia się tych opon, czyniących wówczas wrażenie draperyj z białej wełny, na których europejski rękodzielnik wyhaftował barwne ptaki i owady.
W tych-to śmiejących gospodach, przygotowanych przez wielkiego Ducha, odpoczywaliśmy w cieniu. Kiedy wiatry schodziły z nieba aby poruszać wielkim cedrem, kiedy zamek powietrzny, zbudowany na gałęziach, kołysał się wraz z ptactwem i podróżnymi uśpionymi pod jego ochroną, kiedy tysiączne westchnienia dobywały się z korytarzy i sklepień tego ruchomego budynku, nigdy cuda starego świata nie mogłyby się mierzyć z tą budowlą puszczy.
Co wieczora rozpalaliśmy wielki ogień i, zapomocą kory rozpiętej na czterech tykach, budowaliśmy szałas. Jeśli udało mi się zabić dzikiego indyka, grzywacza, leśnego bażanta, wieszaliśmy go naprzeciw rozpalonej dębiny, na szczycie zatkniętej żerdzi, i zostawialiśmy wiatrom troskę o obracanie na rożnie myśliwskiego łupu. Jedliśmy pożywne mchy, słodką korę brzeziny, jabłka rajskie o smaku brzoskwini i poziomki. Czarny orzech, klon, brzozd, dostarczały wina do naszego stołu. Niekiedy szedłem szukać między trzcinami rośliny, której kwiat wydłużony w rurkę zawiera kubek najczystszej rosy. Błogosławiliśmy Opatrzność, która, na słabej łodydze kwiatu, umieściła pośród skażonych bagien to przeczyste źródło, tak jak pomieściła nadzieję w głębi serc żartych zgryzotą, jak kazała trysnąć cnocie z łona nędz życia.
Niestety! poznałem niebawem, iż omamił mnie pozorny spokój Atali. W miarę jak szliśmy dalej, stawała się smutna. Często, bez przyczyny, zaczynała drżeć i odwracała spiesznie głowę. Nieraz zdybałem ją, jak wlepia we mnie namiętne spojrzenie, które później zwracała z głęboką melancholją ku niebu. Przerażała mnie zwłaszcza jakaś tajemnicza myśl ukryta w głębi duszy, którąto myśl spostrzegałem w jej oczach. Wciąż przyciągała mnie i odpychała naprzemian, ożywiała i niweczyła me nadzieje, tak iż, mniemając że uczyniłem nieco drogi w jej sercu, znajdowałem się naraz w tym samym punkcie. Ileż razy mówiła: „O mój młody kochanku! kocham cię jak cień lasów w dzień upalny! Jesteś piękny jak puszcza ze wszystkiem swojem kwieciem i podmuchami wiatru. Kiedy nachylę się nad tobą, drżę; skoro ręka moja spotka twoją, zda mi się że umieram. Kiedyś, wiatr rzucił mi twoje włosy na twarz, podczas gdy odpoczywałeś na mem łonie; zdawało mi się że czuję lekkie dotknięcie niewidzialnych duchów. Tak, widziałam koźlęta gór Okonu; słyszałam mowę ludzi sytych życia; ale słodycz koźląt i mądrych starców mniej są ucieszne i mniej silne niż twoje słowa. Otóż, wiedz, biedny Szaktasie, że nigdy nie będę twą małżonką!
Po piętnastu nocach pospiesznej drogi, weszliśmy w łańcuch gór Alegańskich i dotarliśmy do jednej z odnóg Tenazu, rzeki, która wpada do Ohio. Wspierany radami Atali, zbudowałem czółno, które powlokłem żywicą śliwy, pozszywawszy kawałki kory korzeniami. Następnie wsiadłem wraz z Atalą, i puściliśmy się z wodą.
Indyjska wieś Stikoe, ze swemi grobowcami w kształt piramidy i wpół-rozwalonymi szałasami, ukazała się nam po lewicy na zakręcie; po prawej, mijaliśmy dolinę Keow, zakończoną perspektywą wioski Jore, zwieszającej się u czoła góry tegoż imienia. Rzeka, która nas niosła, toczyła wody między wysokiemi urwiskami, na których skraju widać było zachodzące słońce. Głębokich tych pustkowi nie mąciła obecność człowieka. Ujrzeliśmy jedynie indyjskiego myśliwca, który, wsparty na łuku i nieruchomy na cyplu skały, podobny był do posągu, wzniesionego Genjuszowi tej puszczy.
„Oboje z Atalą złączyliśmy nasze milczenie z milczeniem tej sceny. Nagle, córa wygnania buchnęła w powietrze wzruszonym i pełnym melancholji głosem; opiewała straconą ojczyznę:
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jedynie do stołu ojców!
„Gdyby niebieska sojka z nad Mississipi rzekła do rajskiego ptaka Florydy: Czemu żalisz się tak smutno? czy nie masz tutaj pięknych wód i cienia, i wszelakiej strawy jak w swoich lasach? — Tak, odpowiedziałby zbłąkany ptak rajski, ale gniazdo moje ściele się w jaśminie, kto mi go tu przyniesie? A słońce moich preryj, żali macie je tutaj?
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jedynie do stołu ojców!
„Po długich godzinach mozolnej wędrówki, podróżny siada smutno. Patrzy dokoła siebie na dachy ludzkich mieszkań; podróżny nie ma miejsca, gdzieby mógł skłonić głowę. Puka do chaty, stawia łuk za drzwiami, prosi o gościnę; pan domu czyni znak ręką; podróżny podejmuje łuk i wraca w puszczę.
„Szczęśliwi, którzy nie widzieli dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jeno do stołu ojców!
„Cudowne historje opowiadane przy ognisku, tkliwe wylewy serca, trwałe kochanie tak potrzebne dla życia, wyście-to wypełniły dni tych, którzy nie opuścili ziemi rodzinnej! Groby ich są w ich ojczyźnie, opromienione zachodzącem słońcem, łzami przyjaciół i słodyczami religji.
„Szczęśliwi, którzy nie oglądali dymu cudzoziemskich biesiad i zasiadali jeno do stołu ojców!“
Tak śpiewała Atala. Nic nie przerywało jej skarg, prócz cichego szelestu łodzi unoszącej się na falach. W paru miejscach zaledwie słowa jej podjęło wątłe echo, które podało je drugiemu, słabszemu, to zaś trzeciemu jeszcze słabszemu: możnaby mniemać, iż dusze dwojga kochanków, niegdyś nieszczęśliwe jak nasze, zwabione tą wzruszającą melodją, podobały sobie w tem, aby powtarzać westchnieniem jej ostatnie dźwięki w górach.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

„Nazajutz, obudził mnie śpiew papug i innych ptaków, gnieżdżących się w akacjach i laurach otaczających grotę. Poszedłem zerwać różę magnolji i złożyłem ją, zwilżoną łzami poranka, na głowie uśpionej Atali. Spodziewałem się, wedle religji mego kraju, iż duszę jakiegoś dziecięcia, zmarłego w niemowlęctwie, która zstąpiła na ten kwiat w kropli rosy, szczęśliwy sen przeniesie w łono mej przyszłej małżonki. Poszukałem następnie gospodarza; zastałem go z podkasaną szatą, z różańcem w dłoni; oczekiwał mnie, siedząc na pniu sosny powalonej starością. Namówił mnie, abym się udał z nim do Misji, nim Atala się obudzi; zgodziłem się chętnie i puściliśmy się natychmiast w drogę.
„Schodząc z góry, ujrzałem dęby, na których zdało się iż Duchy nakreśliły dziwaczne znaki. Pustelnik objaśnił mnie, iż to on sam wyciął te litery; były to wiersze dawnego poety, imieniem Homer, i kilka myśli innego poety, dawniejszego jeszcze, imieniem Salomon. Była jakaś dziwnie tajemnicza harmonja między tą mądrością wieków, temi wierszami zjedzonemi mchem, starym Samotnikiem który je wyrył i staremi dębami które służyły mu za książki.
„Imię jego, wiek, data misji, były również naznaczone na trzcinie prerji, u stóp tych drzew. Zdziwiłem się wątłości tego ostatniego pomnika. „I tak przetrwa dłużej niż ja, odparł ojciec, i zawsze będzie miał więcej wartości, niż to niewiele dobra, które zdziałałem".
„Stamtąd przybyliśmy do wejścia doliny, gdzie ujrzałem cudowne dzieło: naturalny most, podobny do owego mostu w Wirginji, o którym może słyszałeś. Ludzie, mój synu, zwłaszcza ludzie z twoich stron, naśladują często naturę, i kopje ich są zawsze małe; inaczej jest z naturą, kiedy napozór naśladuje prace ludzi, w rzeczy zaś przedstawia im wzory. Wówczas, rzuca mosty ze szczytu jednej góry na szczyt drugiej, zawiesza drogi wśród chmur, rozlewa rzeki jako kanały, rzeźbi góry w kolumny, a jako baseny żłobi morza.
„Przeszliśmy pod jedynym łukiem tego mostu, i znaleźliśmy się wobec innego cudu: był to cmentarz Indjan osiadłych w Misji, czyli Gaje śmierci. Ojciec Aubry pozwolił nowym chrześcijanom grzebać zmarłych na swój sposób i zachować miejscu pogrzebów dawne miano; uświęcił jedynie to miejsce wznosząc na niem krzyż. Grunt był tam podzielony, niby wspólne pole do uprawy, na tyle cząstek ile było rodzin. Każda cząstka stanowiła, sama dla siebie, lasek, którego wygląd odmieniał się wedle upodobania tego, kto go zasadził. Strumień wił się bez hałasu wśród tych gajów; nazywano go strumieniem pokoju. To śmiejące schronisko dusz zamykał od wschodu most, pod którym przechodziliśmy; dwa wzgórza ograniczały je od północy i południa; otwarte było jedynie ku zachodowi, gdzie wznosił się wielki jodłowy las. Czerwone, nakrapiane zielonem pnie, strzelające bez gałęzi aż do wierzchołka, podobne do wysokich kolumn, tworzyły zakole tej świątyni śmierci; panował w niem uroczysty gwar, podobny do głuchego mruczenia organów pod sklepieniem kościoła; ale, wniknąwszy w głąb sanktuarjum, słyszało się już tylko hymny ptaków, które obchodziły wiekuiste święto ku pamięci zmarłych.
Wychodząc z lasu, ujrzeliśmy wieś Misji, położoną nad jeziorem, wśród usianej kwiatami prerji. Dochodziło się tam aleją z magnolij i z zielonych dębów, okalających starożytną drogę, jedną z tych, które wiodą ku górom, dzielącym Kentucky od Florydy. Ujrzawszy swego pasterza na równinie, Indjanie porzucili roboty, biegnąc naprzeciw niemu. Jedni całowali jego suknię, drudzy wspierali jego kroki; matki podnosiły w ramionach małe dzieci, aby im ukazać człowieka Jezusowego. Starzec ronił łzy. Idąc, wywiadywał się co zaszło we wsi; temu dawał radę, tamtego strofował łagodnie, mówił o zbiorach, o nauce dzieci, o pociesze w strapieniach, w każde zaś odezwanie wplatał imię Boga.
W takiej eskorcie doszliśmy do stóp wielkiego krzyża, który znajdował się na drodze. Tam-to sługa boży zwykł był święcić tajemnice religji: „Moje drogie owieczki, rzekł zwracając się do tłumu, przybył wam brat i siostra; nadomiar zaś szczęścia, widzę, iż boska Opatrzność oszczędziła wczoraj wasze zbiory: oto dwie wielkie przyczyny aby jej dziękować. Poświęćmy tedy świętą ofiarę, niech każdy przystąpi do niej z głębokiem skupieniem, żywą wiarą, nieskończoną wdzięcznością i pokornem sercem“.
Natychmiast boski kapłan przywdział białą tunikę, sporządzoną z morwowej kory; dobyto świętych naczyń z zamknięcia u stóp krzyża, zgotowano ołtarz na złomie skały, zaczerpnięto wody w sąsiednim strumieniu, dzikie grono dostarczyło wina na ofiarę. Klękliśmy wszyscy w wysokich trawach; misterjum rozpoczęło się.
Świt, ukazując się z za gór, rozpalił wschód płomieniem. Wszystko w tem pustkowiu było różane i złote. Gwiazda oznajmiana tylą przepychu wyszła wreszcie z otchłani światła, a pierwszy jej promień padł na poświęconą hostję, którą kapłan w tejże samej chwili podnosił w górę. O czarze religji! O wspaniałości chrześcijańskiego obrządku! Ofiarnikiem stary pustelnik, ołtarzem skała, kościołem puszcza, garstką wiernych niewinni Dzicy! Nie, nie wątpię, iż, w chwili gdyśmy padli na twarz, spełniła się wielka tajemnica, i że Bóg zstąpił na ziemię, czułem bowiem, iż zstępuje w moje serce.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nad wieczorem, przenieśliśmy cenne szczątki do ujścia groty, wychodzącego na północ. Pustelnik zawinął je w sztukę płótna pochodzącego z Europy, tkanego przez jego matkę: było to jedyne mienie, jakie zachował z ojczyzny, i oddawna przeznaczał je na własny grób. Atala spoczywała na posłaniu z czułków górskich; stopy jej, głowa, ramiona i nieco piersi, były odsłonięte. We włosach widniał zwiędły kwiat magnolji... ten sam, który złożyłem na łożu dziewicy, iżby się stała płodną. Wargi jej, jak pączek róży zerwanej od dwu poranków, zdawały się tęsknić i uśmiechać. Na policzkach olśniewającej białości widniało parę błękitnych żyłek. Piękne oczy były zamknięte, stopy skromnie złączone; alabastrowe ręce przyciskały do piersi hebanowy krucyfiks; szkaplerz, znak jej ślubów, wisiał na szyi. Zdawała się niby zaczarowana przez Anioła melancholji i przez podwójny sen niewinności i grobu. Nie widziałem nic bardziej niebiańskiego. Ktoby nie wiedział, że ta młoda dziewczyna wprzódy cieszyła się światłem dnia, wziąłby ją za posąg uśpionej dziewicy.
Zakonnik nie przestał modlić się przez całą noc. Siadłem w milczeniu w głowach żałobnego łoża. Ileż razy, podczas jej snu, dźwigałem na kolanach tę uroczą główkę! Ileż razy pochylałem się aby słyszeć i wdechać jej oddech! Ale teraz, żaden szmer nie dobywał się z nieruchomego łona: próżno oczekiwałem przebudzenia tej piękności!
Księżyc użyczył swej bladej pochodni żałobnemu czuwaniu. Wyszedł, w połowie nocy, jak biała westalka, która przychodzi płakać na trumnie towarzyszki. Niebawem rozlał po lasach ową wielką tajemnicę melancholji, którą lubi opowiadać starym dębom i odwiecznym wybrzeżom morskim. Od czasu do czasu, zakonnik zanurzał ukwieconą gałąź w poświęconą wodę; następnie, potrząsając wilgotną kiścią, napawał noc balsamami nieba. Niekiedy, powtarzał na starodawną nutę parę wierszy dawnego poety, imieniem Job; mówił:
„Minąłem jak kwiat; uschłem jak ziele polne.
„Dlaczego dano światło nędzarzowi, a życie tym, którzy są w goryczy serca?“
Tak śpiewał starzec. Poważny i jak gdyby rytmiczny jego głos toczył się w milczeniu pustyni. Imię Boga i grobu wychodziło ze wszystkich ech, ze wszystkich strumieni, lasów. Gruchania wirgińskiego gołębia, spadek potoku w górach, brzęczenie dzwonu, który wołał podróżnych, mieszały się z temi żałobnemi pieśniami; zdawało się, iż w Gajach śmierci rozbrzmiewa odległy chór tych co minęli, i odpowiada głosowi Samotnika.
Tymczasem, na wschodzie, zarysowała się smuga złota. Jastrzębie krzyczały na skałach, a kuny skryły się w dziuplach wiązów; był to sygnał do żałobnego konduktu. Wziąłem ciało na ramiona; pustelnik szedł przedemną, z łopatą w ręce. Zaczęliśmy zstępować ze skały na skałę; starość i śmierć zarówno zwalniały nasze kroki. Na widok psa, który odnalazł nas w lesie i który teraz, skacząc z radości, znaczył nam inną drogę, buchnąłem płaczem. Często, długie włosy Atali, poruszane wiewem rannego wiatru, rozpościerały się złotą zasłoną na mych oczach; często, uginając się pod ciężarem, musiałem złożyć ją na mchu i usiąść obok, aby odzyskać siły. Wreszcie, przybyliśmy do miejsca, które obrała moja boleść; zstąpiliśmy pod łuk mostu. O mój synu, trzeba było widzieć młodego Dzikiego i starego pustelnika, żłobiących własnemi rękami grób dla biednej dziewczyny, której ciało leżało rozciągnięte tuż obok, w brózdzie wyschłego potoku.
Ukończywszy robotę, przenieśliśmy martwą piękność w gliniane łoże. Ach, spodziewałem się zgotować jej inne posłanie! Zaczem, wziąwszy nieco prochu w rękę i zachowując straszliwe milczenie, utkwiłem, ostatni raz, me oczy w twarzy Atali. Następnie rozsypałem ziemię snu na czole liczącym ośmnaście wiosen; ujrzałem jak stopniowo znikają rysy siostry, jak uroki jej kryją się pod zasłoną wieczności; pierś widniała przez chwilę nad zczerniałą ziemią, jak biała lilja wznosi się wśród ciemnej gliny...
Przetrwawszy w tem miejscu boleści wschód i zachód słońca, nazajutrz, z pierwszym krzykiem bociana, gotowałem się opuścić święty grób. Ruszyłem zeń, niby od mety z której chciałem się rzucić w szranki cnoty. Po trzykroć wywołałem duszę Atali; po trzykroć Duch puszczy odpowiedział pod żałobną arkadą memu wezwaniu. Skłoniłem się następnie ku Wschodowi i ujrzałem zdaleka, na ścieżce górskiej, pustelnika, który dążył do chaty jakiegoś nieszczęśliwego. Padając na kolana i obejmując kurczowo grób, wykrzyknąłem: „Śpij w pokoju, na tej obcej ziemi, nieszczęsna, zbyt nieszczęsna dziewczyno!“ Zaczem, wylewając strumienie łez, wyrwałem się z tych miejsc, zostawiając, u stóp pomnika natury, bardziej dostojny pomnik: skromny nagrobek cnoty.







  1. Chateaubriand, Atala-René, przełożył Boy. — Poznań, Księgarnia św. Wojciecha.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: François-René de Chateaubriand i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.