Z „Panny de Maupin“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z „Panny de Maupin“ |
Pochodzenie | Antologja literatury francuskiej / Teofil Gautier |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Całość jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
...Czy nigdy nie zauważyłeś, jak cień lasów, szelest źródeł, śpiew ptaków, śmiejące perspektywy, zapach liści i kwiatów, cały ten sielankowo-opisowy kram z którego przywykliśmy podrwiwać, zachowuje, mimo to, choćbyśmy najbardziej byli zepsuci, tajemną potęgę, której niepodobna się oprzeć? Wyznam ci, pod największym sekretem, iż, całkiem świeżo, przychwyciłem się na ultra-prowincjonalnem rozczuleniu śpiewem słowika. — Było to w ogrodzie w ***; mimo że była zupełna noc, niebo była jasne, jakgdyby w najpiękniejszy dzień; tak głębokie i przejrzyste, że wzrok przenikał łatwo aż do Boga. Zdało mi się, że widzę kraj sukien aniołów, bujających na białych skrętach drogi św. Jakóba. Księżyc był wysoko, ale wielkie drzewo zasłaniało go zupełnie; miesięczny blask przerywał czarną oponę liści miljonem świetlnych dziureczek, i rzucał na nie więcej srebrnych blaszek niż ich kiedy posiadał bogaty wachlarz markizy. W całym ogrodzie można było słyszeć milczenie pełne zdławionych westchnień i szelestów (nieco patetyczny frazes, ale to nie moja wina). Mimo że nie widziałem nic prócz białego światła księżyca, zdało mi się, że mnie otacza tłum mar, nieznanych i uwielbianych. Nie czułem się sam, mimo że, prócz mnie, nie było nikogo na tarasie. — Nie myślałem, nie marzyłem, czułem się stopiony z naturą która mnie otaczała; czułem jak drżę wraz z liśćmi, migocę wraz z wodą, lśnię się z promieniem, rozwieram się z kwiatem; czułem się sobą nie więcej niż drzewem, wodą lub kwiatem nenufaru. Wcielałem się w to wszystko, byłem wszystkiem: nie sądzę, aby można było stać się bardziej odległym samemu sobie niż ja w tej chwili. Naraz, jakgdyby miało się stać coś nadzwyczajnego, liść znieruchomiał na koniuszku gałęzi, kropla wody w fontannie zmartwiała w powietrzu i nie opadła na ziemię. Srebrna nić, snująca się od kraja księżyca, przystanęła w drodze: jedynie serce moje biło tak głośno, iż zdawało się napełniać zgiełkiem całą przestrzeń. — Przestało bić, i zrobiła się taka cisza, że można było słyszeć trawę jak rośnie i wymówić szeptem słowo na przestrzeń dwustu mil. Wówczas, słowik, który prawdopodobnie czekał tylko tej chwili, wyrzucił z gardziołka nutę tak przenikliwą i donośną, że usłyszałem ją piersią zarówno jak uszyma. Dźwięk rozległ się nagle w tem niebie z kryształu, próżnem wszelkiego hałasu, i rozpiął w niem atmosferę harmonji, w której inne nuty płynące za nim bujały trzepocząc skrzydłami. — Rozumiałem doskonale co mówi, jakgdybym posiadał sekret mowy ptaków. Śpiewał dzieje miłości, której nie zaznałem. Niesposób, aby mogła istnieć bardziej dokładna i prawdziwa historja. Nie opuszczał najmniejszego szczegółu, najbardziej nieuchwytnego odcienia. Mówił to, czego nie umiałem powiedzieć sam sobie, tłumaczył czegom nie umiał zrozumieć; użyczał głosu memu marzeniu, dobywał odzew z niemego dotąd widziadła. Wiedziałem, że jestem kochany: tęsknie dziergany tryl zwiastował że będę niebawem szczęśliwy. Zdawało mi się, iż widzę, jak, poprzez rolady śpiewu, pod deszczem nut, wyciągają się ku mnie, w promieniu księżyca, białe ramiona ukochanej. Wznosiła się powoli z zapachem róży o stu listkach. — Nie będę próbował opisywać ci jej piękności. Są rzeczy, którym słowa odmawiają posłuszeństwa. Jak wyrazić niewysłowione? jak odmalować to, co nie ma kształtu ni barwy? jak utrwalić głos bez dźwięku i słów? — Nigdy nie czułem w sercu tyle miłości; byłbym przycisnął naturę do łona, tuliłem w ramionach próżnię tak, jakgdybym oplatał niemi kibić dziewicy; dawałem całunki powietrzu muskającemu me usta, pływałem w oparach, które wychodziły z mego promieniejącego ciała...
...Żądałem zawsze od kobiet jednej tylko rzeczy, — piękności; bez inteligencji i duszy obejdę się chętnie. — Dla mnie, kobieta piękna zawsze jest inteligentna; — ma tę inteligencję aby być piękną, a nie wiem czy istnieje cenniejsza. Ileż-by trzeba świetnych powiedzeń i rakiet dowcipu aby zrównoważyć blask pięknego oka! Wolę ładne usta od ładnego słówka, dobrze wymodelowane ramię od cnoty, nawet teologicznej; dałbym pięćdziesiąt dusz za zgrabną nóżkę, a wszystką poezję, z poetami razem, za rękę Joanny Aragońskiej lub czoło dziewicy z Foligno. — Ubóstwiam ponad wszystko formę; — piękność, to dla mnie widome Bóstwo, namacalne szczęście, niebo które zstąpiło na ziemię. — Są pewne falistości konturów, subtelności warg, wycięcia powiek, nachylenia głowy, pewien rysunek owalu twarzy, które czarują mnie nad wszelki wyraz i wprawiają w zachwyt na całe godziny.
Piękność, jedyna rzecz której nie można nabyć, na zawsze niedostępna tym którzy nie posiedli jej zrazu, ulotny i kruchy kwiat, który rośnie nieposiany, czysty dar nieba! o, piękności! najpromienniejszy diademie jakim traf może uwieńczyć czoło, — jesteś cudowna i kosztowna jak wszystko co jest poza możnością i obrębem człowieka, jak lazur firmamentu, złoto gwiazd, zapach seraficznej lilji! — Można zamienić swój lichy zydelek na tron; można zdobyć świat, wielu tego dokonało; ale kto mógłby nie uklęknąć przed tobą, czyste wcielenie myśli Boga?
Żądam jedynie piękności, to prawda; ale trzeba mi tak doskonałej, iż nie spotkam jej prawdopodobnie nigdy. Zapewne, widziałem, tu i ówdzie, u niektórych kobiet, cudowne jej ułomki w lichem sąsiedztwie; kochałem te kobiety za to co miały wybornego, zamykając oczy na resztę; jestto wszelako praca dość uciążliwa. Bolesna to operacja unicestwiać w ten sposób połowę swej kochanki, amputując w myśli to co jest u niej brzydkie lub pospolite i ograniczając wzrok do tego co nas zadowala. — Piękność, to harmonja; osoba wszędzie równomiernie brzydka jest często mniej przykra do patrzenia niż kobieta niejednako piękna. Nic mi nie sprawia takiej przykrości, jak piękność której czegoś brakuje; — tłusta plama mniej razi na siermiędze niż na kosztownej materji...
Pozatem, nie określam piękności taką lub inną krzywizną linij. — Spojrzenie, ruch, chód, oddech, barwa, dźwięk, zapach, wszystko co jest życiem wchodzi dla mnie w skład piękności, wszystko co poi wonią, śpiewa lub promieniuje, należy do niej z prawa. — Lubię pyszne brokaty, wspaniałe materje o szerokich i ciężkich fałdach; lubię rozłożyste kielichy kwiatów, przejrzystość źródlanych wód i migotliwy blask pięknej broni, rasowe konie i białe wielkie psy, jak na obrazach Pawła Veronese. Jestem, pod tym względem, prawdziwym poganinem i nie uznaję źle zbudowanych bogów: — mimo iż, w gruncie, nie jestem z typu ludzi, których się nazywa bezbożnikami, niemasz w istocie gorszego chrześcijanina odemnie. — Nie pojmuję tego udręczenia materji, które stanowi istotę chrystjanizmu; znajduję, iż świętokradztwem jest godzić w dzieło Boga. Nie mogę uwierzyć, iżby ciało było złem, skoro ulepił je on sam swymi palcami i na swój obraz. — Niezbyt mi się podobają długie, ciemne szarafany, z których wystaje jedynie głowa i ręce, oraz płótna, gdzie wszystko jest utopione w cieniu z wyjątkiem czoła, z którego strzelają promienie. — Chcę, aby słońce wchodziło wszędzie, aby było możliwie najwięcej światła a najmniej cienia, aby kolor lśnił się, linja falowała wężowo, aby nagość jaśniała dumnie i aby materja nie kryła się z tem że istnieje, skoro, tak samo jak duch, jest ona nieśmiertelnym hymnem na chwałę Boga.
Pojmuję doskonale szalone uwielbienie Greków dla piękności; co do mnie, nie znajduję nic niedorzecznego w prawie, które nakazywało sędziom słuchać obrońców jedynie w zaciemnionem miejscu, z obawy iżby ujmujące wejrzenie, wdzięk ruchów i postawy nie uprzedzały ich korzystnie i nie przeważały szali.
...Jestem człowiekiem z czasów homeryckich; — świat, w którym żyję, nie jest moim światem; nie rozumiem nic ze społeczeństwa które mnie otacza. Chrystus nie zjawił się dla mnie; jestem równie poganinem jak Fidjasz i Alcybiades. — Nigdy nie wstąpiłem na Golgotę, aby tam zrywać kwiaty cierpienia; głęboka rzeka, która płynie z boku ukrzyżowanego i zaplata się czerwonym pasem dokoła świata, nie skąpała mnie w swych falach. Moje buntownicze ciało nie chce uznać władztwa duszy; materja moja nie godzi się aby ją umartwiano. — Ziemia zda mi się równie piękna jak niebo i uważam, że doskonałość formy jest cnotą. Spirytualizm nie trafia mi do przekonania; wolę posąg od widziadła i południe od zmierzchu. Trzy rzeczy podobają mi się: złoto, marmur i purpura; blask, trwałość, barwa. Sny moje mają tę substancję; wszystkie pałace jakie buduję dla mych chimer są z tego materjału. Niekiedy nachodzą mnie inne sny: długie kawalkady śnieżno-białych koni, bez kulbak i cugli, na nich piękni i nadzy chłopcy przewijają się na wstędze niebieskiego koloru jak na fryzach Partenonu; lub też, orszaki dziewcząt, z przepaskami na czole, w tunikach o prostych fałdach, z systrami z kości słoniowej, pląsają dokoła olbrzymiej wazy. — Żadnej mgły ani oparu; nic niepewnego, majaczącego. Moje niebo nie ma chmur, albo, jeżeli je ma, są to chmury zwarte, rzeźbione dłutem, sporządzone z odłamków marmuru odkruszonych z posągu Jowisza. Góry o ściętych i okrzesanych krawędziach odcinają ostrą koronką dale widnokręgu, słońce zaś, wsparte na jednym z wierzchołków, szeroko otwiera swoje żółte lwie oko o złoconych powiekach. — Konik polny krzyczy i śpiewa, kłosy trzeszczą; cień, wyczerpany i zmordowany skwarem, kurczy się i zwija u stóp drzew; wszystko lśni się, promienieje, błyszczy. Najmniejszy szczegół nabiera wyrazistości i rysuje się śmiało; każdy przedmiot przybiera stanowczy kształt i barwę. Niema tam miejsca dla miękkości i rozmarzeń sztuki chrześcijańskiej. — Oto mój świat. — Strumienie moich krajobrazów spadają rzeźbionymi nurtami z rzeźbionej urny; wśród wielkich trzcin, zielonych i dźwięcznych jak trzciny Eurotasu, widać jak błyszczy krągłe i srebrzyste biodro najady o granatowo-czarnych włosach. W tym mrocznym lesie dębów, oto Diana pędzi z kołczanem na grzbiecie, z rozwianą szarfą, w trzewikach sznurowanych na krzyż. Za nią gna sfora psów i nimfy o harmonijnych imionach. — Obrazy moje malowane są w czterech tonach jak obrazy prymitywów, a często są to jedynie kolorowane płaskorzeźby; lubię bowiem dotykać palcem tego co widzę i śledzić krągłość konturów w ich najbardziej ulotnych zagięciach; rozważam każdą rzecz ze wszystkich profilów i krążę dookoła ze światłem w dłoni. — Patrzałem na miłość w świetle starożytności, coś niby na kawał mniej lub więcej doskonałej rzeźby. Jak się przedstawia ramię? Nieźle. — Ręce wcale delikatne. — Co sądzisz o tej nodze? Uważam, że kostce brak jest szlachetnego rysunku: pięta też dość pospolita. Ale piersi dobrze osadzone i o dobrym zarysie, linja bioder spływa dość falisto, ramiona pulchne i dobre w typie. — Ta kobieta byłaby niezłym modelem i wartoby z niej odlać to i owo. — Kochajmyż ją.
Zawsze byłem taki. Mam dla kobiet spojrzenie rzeźbiarza, nie kochanka. Całe życie troszczyłem się jedynie o kształt naczynia, nigdy o właściwość tego, co się w niem mieści. Gdybym miał w ręce puszkę Pandory, sądzę, że nie byłbym jej otwarł.
O, stary świecie! wszystko co czciłeś, jest oto w pogardzie; bóstwa twoje, strącone, leżą w pyle; wychudli anachoreci ubrani w postrzępione łachmany, zlani krwią męczennicy z plecami poszarpanemi przez tygrysy twoich cyrków porozsiadali się na piedestałach tak pięknych i uroczych bogów: — Chrystus owinął świat swym całunem. Piękność nawet musi się rumienić za siebie samą i oblekać śmiertelne gzła. — Piękni młodzieńcy o członkach natartych oliwą, walczący w liceum lub gimnazjach, pod promiennem niebem, w pełnem słońcu Attyki, wobec zachwyconego tłumu: młode dziewczęta spartańskie, zawodzące weselne tańce i wbiegające nago aż na wierzchołek Tajgetu, podejmijcie swoje tuniki i chlamidy: — królestwo wasze minęło. A wy, urabiacze marmuru, Prometeusze bronzu, skruszcie dłuta: niema już rzeźbiarzy. — Świat dotykalny umarł. Posępna i pełna mroków myśl sama jedna wypełnia bezmiar pustki. — Kleomenes idzie do tkaczy śledzić fałdy, w jakie układa się sukno lub płótno.
Dziewictwo, gorzka roślino zrodzona na nasyconym krwią gruncie, ty, której zwiędły i chorowity kwiat otwiera się leniwo w wilgotnym cieniu klasztorów, pod zimnym deszczem ablucyj; — różo bez woni i najeżona kolcami, zastąpiłaś dla nas piękne i radosne róże, skąpane w nardzie i falernie, róże tancerek z Sybaris!
Świat starożytny nie znał ciebie, bezpłodny kwiecie; nigdy cię nie wplótł w swoje wieńce o upajających woniach; w tem krzepkiem i zdrowem społeczeństwie podeptanoby cię wzgardliwie nogami. — Dziewictwo, mistycyzm, melancholja, — blade widziadła, które zlewacie świat lodowatemi łzami, i które, wsparte na chmurze, z ręką na piersi, powiadacie, jako jedyne słowo: „O, śmierci! o, śmierci“; — nie zdołałybyście postawić stopy na owej ziemi, tak uroczo zaludnionej przez pobłażliwych i figlarnych bogów!
...Oto, jak sobie wyobrażam najwyższe szczęście: — wielki kwadratowy budynek bez okien: dziedziniec otoczony kolumnadą z białego marmuru, w środku kryształowa fontanna z wodotryskiem z żywego srebra na sposób arabski, skrzynie z drzewa pomarańczy i granatu; nad tem, bardzo niebieskie niebo i słońce bardzo żółte; — duże charty o pyskach ostrych jak pysk szczupaka spałyby tu i ówdzie; gdzieniegdzie murzyni o bosych stopach, ze złotemi obręczami na nogach; piękne, białe i smukłe służebnice, odziane w bogate i fantazyjne szaty, przechodziłyby między wystrzyganemi arkadami, z koszykiem na ramieniu lub amforą na głowie. Wśród tego wszystkiego, ja, nieruchomy, milczący, pod wspaniałym baldachimem, otoczony stosami poduszek, z łokciem opartym o kark wielkiego oswojonego lwa, z nagą piersią młodej niewolnicy pod stopą miast podnóżka, i palący opjum z wielkiej jaspisowej fajki.
— Widzisz, jakie jest moje Eldorado, moja ziemia obiecana: ot, marzenie jak inne; ale to ma odrębnego, że nie wprowadzam doń żadnej znanej postaci; żaden z przyjaciół nie przekroczył progu tego urojonego pałacu; żadna z kobiet, które znałem, nie zasiadła obok mnie na aksamicie poduszek: jestem sam, pośród samych złud. Nigdy nie przyszło mi na myśl kochać te wszystkie kobiece postacie, wszystkie te wdzięczne cienie dziewczęce, którymi zaludniam swój raj; nigdy nie przypuszczałem, aby która z nich mogła być we mnie rozkochana. W tym fantastycznym seraju nie stworzyłem dla siebie faworyty ni sułtanki. Są tam murzynki, mulatki, żydówki o błękitnej skórze i rudych włosach, Greczynki i Czerkieski, Hiszpanki i Angielki; ale to są dla mnie jedynie symbole barwy i linji: posiadam je tak, jak się posiada wszelkie rodzaje win w piwnicy, i odmiany kolibrów w kolekcji. Są to przyrządy do rozkoszy, obrazy które nie potrzebują ram, posągi które przychodzą kiedy je zawołasz i kiedy zdejmie cię ochota przyjrzeć się im zbliska. Kobieta ma nad posągiem tę niezaprzeczoną przewagę, że obraca się sama w stronę w którą sobie życzysz, podczas gdy statuę trzeba obchodzić dokoła i dobierać właściwy punkt widzenia; — co jest nużące...