Z przedmowy do „Panny de Maupin“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Z przedmowy do „Panny de Maupin“ |
Pochodzenie | Antologja literatury francuskiej / Teofil Gautier |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Całość jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
...Ta powszechna komedja moralności, jaka panuje obecnie, byłaby bardzo śmieszna, gdyby nie była bardzo nudna. Każdy feljeton staje się kazalnicą; dziennikarz kaznodzieją; brak jedynie tonzury i rabatu. Nadszedł czas deszczu i godzinek; człowiek broni się przed jednem i drugiem, puszczając się na miasto jedynie dorożką i odczytując Pantagruela między fajeczką a butelką.
Słodki Jezu! co za zajadłość! co za furja! — „Co was ugryzło? co was ubodło“? Kiż djabli każą wam drzeć się w niebogłosy? co wam uczynił biedny grzeszek, aby się tak znęcać nad nim, on, taki poczciwy, taki łatwy w pożyciu? on, który nie żąda nic więcej, jak tylko bawić się samemu a nie nudzić innych, jeżeli możebna? na miły Bóg! panowie kaznodzieje, i cóżbyście wy poczęli bez grzechu? Od jutra bylibyście skazani na torbę żebraczą, gdyby, od dziś, świat stał się cnotliwy.
Teatry zamknięto by tegoż samego wieczora. Z czego sklecilibyście feljeton? Ani balów Opery, którymi zapełniacie szpalty, — ani romansów do analizowania, jako iż bale, romanse, komedje, to prawdziwe obrządki szatana, jeżeli mamy wierzyć naszej świętej Matce, Kościołowi. — Aktorka odprawiłaby z kwitkiem protektora, i nie miałaby z czego opłacać waszych pochwał. Ludzie nie abonowaliby dzienników; czytaliby św. Augustyna, chodzili do kościoła, odmawiali różaniec. Byłoby to może bardzo chwalebnie, ale, to pewna, wybyście na tem nie zyskali. Gdyby świat był cnotliwy, gdzież pomieścilibyście artykuły przeciw niemoralności epoki? Widzicie sami, że grzech przyda się na coś.
Nadzwyczaj ciekawą odmianą dziennikarza t. zw. moralnego, jest dziennikarz z żeńską rodziną. Ten posuwa skrupuły wstydliwości aż do ludożerstwa lub blizko tego.
Przedewszystkiem, aby się wspiąć na ten koturn, trzeba paru drobnych przygotowawczych utensyljów, — n. p. ze dwie lub trzy legalne żony, parę matek, możliwie najwięcej sióstr, przyzwoity komplet córek i nieskończoność kuzynek. Następnie, potrzebna jest sztuka teatralna lub jakaś powieść, pióro, atrament, papier i drukarz. Trzebaby także może czegoś w rodzaju myśli i trochę abonentów; ale można to zastąpić dużą dozą filozofji i pieniądzmi akcjonarjuszów.
Posiadając to wszystko, można się namaścić na dziennikarza moralnego. Dwie następujące recepty, odpowiednio urozmaicone, wystarczą.
Wzór cnotliwych artykułów o pierwszem przedstawieniu sztuki:
„Po literaturze krwi, literatura gnoju; po Mordze i galerach, alkowa i lupanar; po szmatach splugawionych mordem, szmaty splugawione rozpustą; po... etc... (wedle potrzeby i miejsca, można tym tonem ciągnąć od sześciu aż do pięćdziesięciu wierszy, i więcej) — to słuszne. Oto do czego prowadzi zapomnienie zdrowych zasad i wyuzdanie romantyzmu: teatr stał się szkołą prostytucji, dokąd trudno się zapuszczać bez drżenia w towarzystwie kobiety którą się szanuje. Idziecie na wiarę znakomitego nazwiska, i jesteście zmuszeni opuścić salę wśród trzeciego aktu, z młodą córką, pomięszaną i wystraszoną. Żona kryje rumieniec pod wachlarzem; siostra, kuzynka, etc“...
(Można dowoli odmieniać pokrewieństwo; wystarczy aby to były samiczki).
Nota. — Znałem jednego, który posunął moralność aż do takiego oświadczenia: „Nie zaprowadziłbym na tę sztukę mej kochanki“...
Przerażającem jest myśleć, że istnieje, po naszych dziennikach, wielu uczciwych rzemieślników, którzy posiadają jedynie tę receptę dla wyżywienia siebie wraz z liczną rodziną.
...Kiedy pomyślę, iż widywałem pod stołem, a nawet gdzieindziej, dość sporą liczbę owych cerberów cnoty, wracam do lepszego mniemania o sobie. Jakiebądź miałbym przywary, oni mają inną, w moich oczach największą i najgorszą ze wszystkich: obłudę.
Dobrze szukając, znalazłoby się może jeszcze jedną maleńką przywarkę; ale ta jest tak wstrętna, że doprawdy nie śmiem jej prawie wymienić. Zbliżcie się, a szepnę wam do ucha: zawiść.
Zawiść, nie co innego.
Ona to sunie się i pełza poprzez te ojcowskie kazania: mimo wszelkich starań aby ją ukryć, od czasu do czasu, ponad metafory retoryki, błyśnie mała, płaska głowa tej żmiji: widzi się ją, jak, rozszczepionym językiem, oblizuje wargi aż sine od jadu; słyszy się, jak syczy pocichutku w cieniu jakiegoś zdradliwego epitetu.
Rzeczą pewną i łatwą do wykazania — w razie gdyby ktoś wątpił — jest wrodzona antypatja krytyka do poety — tego który nie tworzy nic, do tego który tworzy — szerszenia do pszczoły; — wałacha do ogiera.
Zostajesz krytykiem dopiero wówczas, kiedy, w twoich własnych oczach, niezbitym faktem jest, że nie możesz być poetą. Nim się zgodziłeś na smutną rolę pilnowania płaszczów i znaczenia punktów jak chłopiec przy bilardzie lub piłce, zalecałeś się długi czas do Muzy, próbowałeś uszczknąć jej dziewictwo; ale nie masz dość wigoru potemu; tchu ci zabrakło: blady, wypruty z sił, osunąłeś się do stóp świętej góry.
Pojmuję tę nienawiść. Boleśnie jest patrzeć jak inny zasiada do uczty, na którą ciebie nie zaproszono; jak kładzie się w łóżko z kobietą, która ciebie nie chciała. Żałuję z całego serca biednego eunucha, zniewolonego przyglądać się wywczasom Jego Sułtańskiej Mości.
Jest dopuszczony do najtajemniejszych głębin Ody; prowadzi sułtanki do kąpieli; widzi, jak, pod srebrzystą wodą basenów, błyszczą te piękne ciała, całe ociekające od pereł i gładsze od agatu; najbardziej ukryte wdzięki jawią mu się bez osłonek. Nikt nie krępuje się wobec niego. To eunuch. Sułtan pieści faworytę w jego obecności, całuje ją w usta podobne do granatu. W istocie, sytuacja nad wyraz fałszywa, i nieborak może się czuć wielce zakłopotany na swojem stanowisku.
Krytyk, który nic nie stworzył, jest nikczemnikiem. To coś jak ksiądz, umizgający się do żony świeckiego człowieka: ten nie może mu odpłacić równą monetą, ani też wyzwać go.
...Obok dziennikarzy-moralistów, pod tym deszczem kazań, jak pod letnim deszczem w parku, wyrosła, między deskami Saint-Simonicznej budy, teorja małych grzybków nowego, dość osobliwego rodzaju, którego przyrodzie poświęcimy tu kilka uwag.
Są to krytycy utylitarni. Biedni ludzie, którzy, z przyczyny krótkości nosa, nie mogli nawdziać okularów, a którzy, mimo to, nie widzą dalej niż jego koniec.
Kiedy autor rzuci im na biurko jakiś tomik, powieść czy poezje, panowie ci przeginają się niedbale w tył i, kołysząc się z ważną miną, siląc się utrzymać w równowadze na tylnych nogach fotela, nadymają się i mówią:
— „Na co służy ta książka? W jaki sposób można ją dostosować do umoralnienia i dobrobytu najliczniejszej i najbiedniejszej klasy? Jakto! ani słowa o potrzebach społeczeństwa, nic cywilizującego, postępowego! Jakto, miast robić syntezę ludzkości, i śledzić, poprzez wypadki historji, fazy odradzającej i opatrznościowej idei, autor śmie układać poezje i romanse, które nie prowadzą do niczego i nie posuwają pokoleń naprzód ku przyszłości? Jak można w obliczu tak poważnych zagadnień zajmować się formą, stylem, rymem? Co nam styl i rym, i forma? właśnie tu o to chodzi (biedne lisy, winogrona nadto im zielone)! Społeczeństwo cierpi, przebywa wielkie rozdarcia wewnętrzne (czytaj: nikt nie chce abonować dzienników „użytecznych“). Zadaniem poety jest szukać przyczyn cierpienia i leczyć je. Środki znajdzie, sympatyzując, sercem i duszą, z ludzkością (poeci filantropi! to, w istocie, coś osobliwego i uroczego!) Czekamy takiego poety, wzywamy go najgoręcej. Skoro się pojawi, jemu niech święcą się oklaski tłumu, jemu palmy, jemu wieńce, jemu Prytaneum...
Z całej duszy; ale, jako iż pragniemy aby czytelnik wytrwał nie zasnąwszy do końca tej błogosławionej przedmowy, nie będziemy ciągnąć dalej tej bardzo wiernej imitacji stylu utylitarnego, który, z natury swojej, posiada znaczne własności usypiające i mógłby z korzyścią zastąpić laudanum i przemówienia Akademji.
Nie, głupcy, nie, kretyny, wolonośce od urodzenia, książka nie jest zupką na buljonie! powieść nie jest parą butów ani sonet lewatywą; dramat nie jest koleją żelazną: wszystko rzeczy potężnie cywilizacjonośne i popychające ludzkość na drodze postępu.
Na bebechy wszystkich papieży minionych, obecnych i przyszłych, nie, i dwieście tysięcy razy nie!
Nie robi się włóczkowej mycki z metonymji, nie da się obuć porównania na sposób pantofla; nie można się posłużyć antytezą miast parasola; na nieszczęście, nie można wdziać na żołądek pary pstrokatych rymów w kształcie kamizelki. Mam głębokie przekonanie, że oda jestto zbyt lekkie odzienie na zimę, i że człowiek ubrany w strofę, antistrofę i epodę nie lepiejby wyglądał niż owa żona cynika, która zadowalała się samą cnotą w miejsce koszuli i przechadzała się goła jak ją matka porodziła, wedle tego co powiada historja.
Ludzie, którzy mają pretensje do ekonomji i pragną przebudować społeczeństwo od fundamentów do stropu, wygłaszają serjo podobne brednie.
W istocie, można się uśmiać na kwadratową stopę, słysząc rozprawy panów utylitarystów republikańskich lub Saint-Simonicznych. Chciałbym najpierw dobrze wiedzieć, co ma ściśle oznaczać ten nadęty rzeczownik, którym szpikują codzień pustkę swoich szpalt, i który służy im za schiboleth i za sakramentalny termin. — Użyteczność: co to za słowo i do czego się stosuje?
Są dwa rodzaje użyteczności, i znaczenie tego słowa jest zawsze względne. To, co jest użyteczne dla jednego, nie jest niem dla drugiego. Ty jesteś szewcem, ja poetą. Użytecznem jest dla mnie, aby pierwszy wiersz rymował się z drugim. Słownik rymów jest mi wielce użyteczny; tobie, przy łataniu starych butów, nie zda się na nic, słuszność zaś każe przyznać, iż, nawzajem, dratwa nie na wieleby mi się przydała do sporządzenia ody. — Zarzuci mi pan, w dalszym ciągu, że szewc stoi o wiele wyżej od poety i że łatwiej można się obejść bez poety niż bez szewca. Nie mając zamiaru poniżać dostojnego rzemiosła, które czczę na równi z profesją konstytucyjnego monarchy, przyznam się pokornie, że wolałbym raczej trzewik rozpruty niż wiersz źle zrymowany i chętniej bym się obszedł bez butów niż bez poematów. Nie wychodząc prawie nigdy z domu i poruszając się swobodniej na głowie niż na nogach, zużywam mniej obuwia niż cnotliwy republikanin, który biega nieustannie od jednego do drugiego ministerjum, aby złowić posadkę.
Nic z tego co jest piękne nie jest nieodzowne do życia. Możnaby usunąć kwiaty, świat nie ucierpiałby na tem materjalnie: któż chciałby wszelako, aby znikły z ziemi kwiaty? Raczej wyrzekłbym się kartofli niż róż, i sądzę iż na świecie znajdzie się ledwie jeden utylitarysta, zdolny wyrwać grządkę tulipanów aby zasadzić na niej kapustę.
Naco służy piękność kobiet? Byleby kobieta była, z punktu widzenia lekarskiego, dobrze zbudowana i zdolna rodzić dzieci, zawsze będzie dość dobrą dla pp. ekonomistów.
Na co muzyka? malarstwo? Któż byłby na tyle szalony, aby wyżej stawiać Mozarta niż p. Carrel, a Michała Anioła niż wynalazcę białej musztardy?
Prawdziwie piękne jest jedynie to, co nie może przydać się na nic; wszystko co użyteczne jest brzydkie, ponieważ jest wyrazem jakiejś potrzeby, a potrzeby ludzi są plugawe i wstrętne, jak ich biedna i ułomna natura. Najużyteczniejszem miejscem w domu jest wychodek.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
...Jeden Karol X zrozumiał dobrze kwestję. Zarządzając zniesienie dzienników, oddawał wielką usługę sztukom i cywilizacji. Dzienniki są rodzajem faktorów i stręczycieli, którzy się wciskają między artystę a publiczność, między króla a lud. Wiadomo, jak piękne rzeczy z tego wynikły. Te nieustanne naszczekiwania głuszą inspirację i sieją taką nieufność w sercach i umysłach, że nikt nie śmie się zawierzyć ani poecie ani rządowi; co sprawia, iż królewskość i poezja, te dwie największe rzeczy w świecie stają się niemożliwe, ku wielkiej klęsce ludów, poświęcających swoje szczęście dla nędznej przyjemności czytania co rano paru świstków lichego papieru, zaczernionych lichym atramentem i lichszym jeszcze stylem. Nie było krytyków sztuki za Juljusza II-go; nie znam feljetonu o Danielu de Volterre, Sebastjanie del Piombo, Michale Aniele, Rafaelu, ani o Ghilbertim delle Porte, ani o Benwenucie Cellinim; a mimo to, sądzę, że, jak na ludzi którzy nie posiadali dzienników, którzy nie znali ani słowa sztuka ani słowa artystyczny, mieli dosyć sobie talentu i nie najgorzej wywiązywali się z rzemiosła. Czytanie dzienników przeszkadza aby mogli istnieć prawdziwi uczeni i prawdziwi artyści; jestto rodzaj codziennej rozpusty, która sprawia, iż przybywacie wyczerpani i bez siły do łoża Muz, twardych i wymagających dziewuch, które żądają krzepkich i nieużytych kochanków. Dziennik zabija książkę, jak książka zabiła architekturę, jak artylerja zabiła odwagę i siłę fizyczną. Nikt nie domyśla się nawet, ilu przyjemności pozbawiają nas dzienniki. Odejmują nam dziewiczość wszystkiego; czynią, iż nie mamy nic na własność i że nie możemy posiadać książki dla samego siebie; odejmują niespodziankę w teatrze, powiadamiają z góry o rozwiązaniu; pozbawiają was przyjemności paplania, plotkowania, obmawiania i oczerniania, fabrykowania nowin zmyślonych lub obnoszenia prawdziwych przez tydzień po wszystkich salonach świata. Pompują w nas, mimo naszej chęci, sądy już gotowe, i uprzedzają przeciw rzeczom któreby się nam podobały; czynią to, iż handlarze flaneli, byle mieli trochę pamięci, bredzą o literaturze równie niedorzecznie jak członkowie prowincjonalnych akademij; sprawiają, iż, przez cały dzień, słyszymy, w miejsce myśli naiwnych lub osielstw indywidualnych, źle strawione strzępy dziennika, podobne do omletu surowego z jednej strony a przypalonego z drugiej; sprawiają, iż lada chłystek karmi nas nielitościwie nowinami staremi od trzech czy czterech godzin, wiadomemi już dzieciom przy piersi: tępią smak, czynią nas podobnymi do tych pijaków zalewających się wódką z pieprzem, do tych połykaczy piłek i raszpli, którzy nie znajdują już żadnego smaku w najszlachetniejszych winach i nie zdolni są odczuć ich szacownego i pachnącego bukietu...